Kłopoty zaczęły się już na starcie. Mimo próśb ścisłego KErownictwa tłumnie przybyli na miejsce zbiórki wyjazdowicze najwyraźniej przegięli z wielkością, jeżeli nie ilością walizek. Dość powiedzieć, że część bagaży – w obie strony! – jechała wewnątrz autokaru, zabezpieczona jak cię mogę. Ponieważ jednak podróż przebiegła bez zakłóceń, nikt w związku z tym nie ucierpiał, może poza tymi, którzy chcieli skorzystać z zajętej przez walizki i torby pokładowej toalety. Trasa na tereny łowieckie trójmiejskich narciarzy jest w dużej mierze taka sama, tym razem jechaliśmy do Livigno, więc od Monachium – zamiast na Innsbruck i przełęcz Brennera – skierowaliśmy się na Garmisch-Partenkirchen (plakaty zapowiadające Turniej Czterech Skoczni już wiszą!), a potem przez Austrię i Szwajcarię do słynnego tunelu Munt de la Schera. Liczący sobie niemal 3,5 km tunel jest wąski, na jeden samochód, i jednokierunkowy, a kierunek jazdy zmienia się co 15 minut, z wyjątkiem „transferowych” sobót w zimie, kiedy to przed południem przez kilka godzin wypuszcza się wyjeżdżających, a po południu wpuszcza przyjezdnych.
Przez zaporę Punt dal Gall w dolinie Livigno, spiętrzającą Lago di Livigno, dotarliśmy do doliny, a po kilku minutach – do miasteczka. Tu nastąpiło szybkie rozpakowanie i rozlokowanie po apartamentach, bardzo zresztą zacnych. Wraz z towarzyszem podróży, którym był tym razem znajomy Szyper, oraz trzema innymi panami, otrzymaliśmy kwaterę o kilka minut spacerkiem od „głównego” pensjonatu, ale nie narzekaliśmy: w mieszkaniu było ogrzewanie podłogowe, centralny odkurzacz i wszelkie utensylia kuchenne, tudzież łazienka czysta, nowoczesna i stylowa. Kuchnia była nam potrzebna, żeby żywić się przez pierwsze kilka dni gotowymi daniami, przywiezionymi z Polski, co wypadało bez wątpienia korzystniej cenowo. Żeby jednak nie wyszło na to, że będąc we Włoszech jedliśmy wyłącznie polskie kotlety i zrazy, przez dwa ostatnie dni stołowaliśmy się w słynnej pizzerii Bait dal Ghet, gdzie gości czekających w kolejce (!) na stolik częstuje się na koszt firmy (!!) aperitifami (ze znacznym udziałem prosecco), a wychodzących – digestivami w kilku lub kilkunastu odmianach (!!!). Nic dziwnego, Livigno to strefa wolnocłowa, więc ceny alkoholu są tu śmieszne, a w hurcie i obrocie restauracyjnym to podejrzewam, że w ogóle boki zrywać.
Póki co jednak, nasz niepokój budziły kiepskie warunki śniegowe. Stosowna strona internetowa przyznawała smętnie, że długość czynnych tras wynosi zaledwie 28 km (w porównaniu z 115 km maksymalnej możliwej długości). Włosi jednak, nie w ciemię bici, zabrali się ostro do pracy przy sztucznym naśnieżaniu, i tuż przed naszym wyjazdem długość ta zwiększyła się do 40, a obecnie nawet do 48 km (www.skipasslivigno.com). Nie powiem – dało się po tym jeździć, i w sumie nie było dnia bez jeżdżenia, ale poza kilkoma wyjątkami każda trasa funkcjonowała z osobna, tzn. że z jednej na drugą dało się przedostać głównie piechotą (lub darmowym miejskim skibusem) – podczas gdy połowa zabawy polega na tym, że przejeżdża się między nimi na nartach, kombinując, jak to zrobić, gdzie wjechać, a gdzie zjechać. Zresztą najlepiej obrazuje to mapa stoków, z której wprawny narciarz niejedno potrafi wywnioskować.
Jeździło się więc nieco fragmentarycznie, ale mężnie. We wtorek podłączyłem się na krzywy ryj do grupy prowadzonej przez instruktora i przez jakieś trzy godziny starałem się jeździć pięknie, stylowo, uginając kolanka często, szybkimi skrętami, ale efekt był taki, że kolana zastrajkowały i musiałem wcześniej skończyć dzień. Ponadto przez pierwsze cztery dni codziennie zaliczałem jednorazowy bliski fizyczny kontakt ze śniegiem całym ciałem (taki eufemizm na oznaczenie upadku), z tym że wszystko w sposób kontrolowany, a w każdym razie – bez jakichkolwiek uszkodzeń ciała. Jeden z panów z naszej grupy nie mógł tego o sobie powiedzieć. W środę upadł na stoku tak nieszczęśliwie, że jedna narta mu się wypięła, a następnie ostrą krawędzią rozcięła spodnie i skórę tuż nad butem. Efekt – jedenaście szwów, poza tym jednak mięśnie i ścięgna całe, ale czwartek i piątek już bez jeżdżenia. Był to – szczęście w nieszczęściu – jedyny wypadek narciarski w naszej grupie, wymagający pomocy lekarskiej.
Aczkolwiek… mogło być różnie. Wyobraźcie sobie, że ostatniego dnia, w piątek, mieliśmy jeździć z Szyprem i jeszcze jednym z naszych współlokatorów – nazwijmy go Inżynierem – do upadłego, czyli mniej więcej do 15:00. Tymczasem około 13:30 poczułem dziwną, niczym nie uzasadnioną konieczność zakończenia jazdy, już na dobre. Możecie to nazwać kompletnie irracjonalnym przeczuciem. Rozpiąłem buty do chodzenia, zarzuciłem narty na ramię i spacerkiem udałem się w kierunku kwatery. Kiedy zdejmowałem buty, tylna część skorupowej cholewy prawego została mi w dłoni! Po bliższej inspekcji okazało się, że odkręciła się jednak nieduża śrubka, łącząca jedno z drugim. A co by się stało, gdybym tak jeszcze jeździł te zaplanowane pół godziny? No?!
Oprócz nart i wypadów gastronomicznych udało mi się także zrobić wolnocłowe zakupy. Obyło się bez alkoholowych szaleństw (mimo licznych, ach, jakże licznych pokus! Zwłaszcza w kwestii trunków ze Szkocji! Ilości i jakości, o, embarras de richesse!). Co do sprawunków kosmetyczno-perfumowych miałem również ścisłe instrukcje, które wykonałem co do joty. Pewnego dnia uzgodniliśmy również kilka szczegółów dotyczących Juniorów, i te punkty programu również udało się bez problemu zrealizować. Co dziwne, z poprzedniego pobytu (w 2009? 2010?) pamiętałem, że ekscytacja zakupami polegała na tym, by odwiedzić jeden, drugi, piąty sklep i upolować dane perfumy/alkohol w najlepszej cenie… Tym razem jednak jakby się zmówili – ceny w poszczególnych sklepach nie różniły się wcale. Na szczęście szybko okazało się, że w przypadku naprawdę poważnego zainteresowania kupnem można było liczyć na zniżkę 5. 7, a w najlepszych wypadkach – nawet 10%.
Droga powrotna minęła bez szaleństw, poza tym, że bagaży wydawało się być jeszcze więcej niż w drodze do Livigno. Tym razem na pokładzie jechały nie tylko walizki, ale częściowo również narty w pokrowcach. Nie dziwiłem się temu jednak – w końcu niektórzy porobili naprawdę duże zakupy. Postojów w drodze powrotnej było chyba sporo mniej – a może ruch na drogach mniejszy? – bo zajechaliśmy do Gdyni w 18 godzin, wobec 21 tydzień wcześniej. Jeżdżenie za nami, czas wrócić do rzeczywistości – ale w snach dalej będę sunął w dół stoku!
Dzień dobry. Wystarczy tego napięcia, no nie?
Faaajnieee. Mnie wprawdzie do samobójstwa namówić się nie da, ale podziwiam narciarzy. No i jednak trochę oddechu, prawda?
Noo, troszeczkę. Jednak maile z informacjami dotyczącymi pracy i tak cały czas dochodziły.
Aha, co do wieści o samobójstwie, to są mocno przesadzone. Wystarczy umieć skręcić w odpowiednim momencie.
NIE ZNASZ MNIE.
Ja jestem BARDZO ZDOLNA.
Ja też kiedyś byłem taki zdolny, że kończyłem jazdę po trudnym stoku, obserwując czubki nart na tle nieba. Ale to się da zmienić – nawet z nadwagą i kolanem po kontuzji, zapewniam Cię.
Albo wbić się w zaspę
, co mi się zdarzyło ! 
Zaspy, zgoda. Zwłaszcza po świeżych opadach puchowego śniegu. To może być nawet miłe – do pewnej prędkości.
A zdarzyło ci się jechać na plecach nartami do góry pod „urwijrączką”?
A oczywiście. W Bukowinie Tatrzańskiej, w okolicach 1987 lub 88. Ale chyba nie jechałem wyrwirączką od tamtych czasów. Chociaż nie, jechałem, kędyś w Czechach, ale już bez wywrotki.
Ech, urlopy mają to do siebie: jeden tydzień jeżdżenia, cały rok wspominania! I dobrze!
Jakby tak jeszcze się udało wrócić w kwietniu z tą samą ekipą do Val di Sole… (nie uda się, ale pomarzyć wolno)
Dzień dobry !
Marzyć trzeba ! Bo zrobi się szaro i smętnie 
Dzień dobry. Gorzej – zrobi się beznadziejnie. Bo marzenia dają jakąś nadzieję.
Szczęśliwie to jest w nas !
Żal ściska me serce, że ja już tak nie mogę, ale tym bardziej popieram tych co chcą i mogą poszusować w takich pięknych okolicznościach krajobrazowych ( Ufff, ale zdanie !
)
Dzień dobry
Wartowało poczekać 
Bardzo zacne opowiadanko
Oparte w 100% na faktach, proszpani!
I z tego powodu jest zacniejsze, bo prawdziwe
Robi się późno i czas mi się zbierać do pracy
Kupiliśmy ostatnio takie urządzonko i nawet mi się podoba. Wrzucam mięsko, warzywka, włączam i idę do pracy. Gdy wracam obiadek jest już gotowy 
Jeszcze muszę wstawić obiad
I się nie przypali?
Śnieg pada śnieg pada cieszą się dzieeeeciii.
Dzieee???
A u mnie za oknem
Najważniejsza była dziewiąta fala, ale ta siódma jest świetna
Klip też !
Jakoś Wyspa się uśpiła… Sen zimowy to?
Dzień dobry ziewająco.
Dzień dobry.
Kawa.
A w Livigno powoli kończyłbym ubieranie narciarskiego stroju. Zostałyby mi jeszcze buty.
Witajcie!
Tu mam znowu wścik – stąd spóźnienie
Dzień dobry !
Rano to z Amisią na usuwanie kamienia z zębów. Oraz pobranie krwi, bo pies to też człowiek 
Ale rozumiem, że badania zaplanowane i okresowe?
O, właśnie mi się przypomniało, że w Livigno pewnego wieczoru widziałem na spacerze dwa złoto-rude spaniele, oba w kubraczkach (większość właścicieli zakłada tam coś w podobie swoim psom, z wyjątkiem huskych i innych naturalnie włochatych i mrozoodpornych ras), przy czym jeden z nich miał zostawioną na głowie „czuprynkę” z grzywką, a drugi nie. Od razu pomyślałem o Was!
Pierniczę. Dosłownie. Dzieci mnie zmusiły.
Co mi przypomina, jak maman przed pewnymi świętami z namaszczeniem wyliczała, że upiecze makowiec, sernik i piernik, na co papa uniósł wzrok znad gazety i rzucił: „To będziemy sobie mogli maknąć, sernąć i…” nie dokończył.
Jak kto chce zobaczyć dowód rzeczowy, to Sami Wiecie Gdzie
Idę kręcić za chwilunię.
Zmęczona pierniczeniem i matematyką, włoskim i powtórką z historii, idę lulu.
Tylko prosiłabym uprzejmie o zazulkową kordełkę, żeby nie nękać Bożenki codziennie…
Cicho tu i pustawo,, choć Wasza Trójka zasługuje na brawa. A ja zabrałam sie do gotowania bigosu. Robię to raz w roku !
Noo, już zaraz lecę z dobranocką.
Dobry bigos nie jest zły!
Ślicznie i magicznie mówię też dobranoc
Wszyscy poszli już spać, tylko ja, biedna sierota się plączę

Kolorowych snów Wam życzę
Witajcie!
Trzymaj się, Bożenko!
Główny bohater uroczystości zapewne wolałby ciepłe wspomnienia niż żal…
DzieńDobry:)) Witam bezśnieżnie co mnie cieszy. Rozumiem Eskimosa on nie ma innej możliwości niż męczenie się na dwóch deskach, ale żeby to robili ludzie dobrowolnie? Przerasta to moją wyobraźnię :)))
Ha, nie dość, że dobrowolnie, to jeszcze za to dopłacają, a ile przy tym mają zabawy!
Zastrzeliłeś mnie Mistrzu:)) Nie przypuszczałem, iż za tym wszystkim stoi zabawa :)))
Hihiiii.
Właśnie sobie wyobraziłem wymagającą czerwoną albo wręcz czarną trasę i szereg skazańców w pomarańczowych kombinezonach, na nartach, drżących ze strachu – i kata, który wypycha ich na stok.
Witajcie.
Bożenko, trzymaj się!
Opadły mi ręce…
Pierwszy raz w życiu zgubiłam wyniki badań. Badań, które robiłam przez tydzień, bo to próby świetlne. I tak się uroczo składa, że potrzebne na dzisiaj, bo wreszcie, po miesiącu, doczekałam się wizyty u lekarza, na którą miałam te wyniki przynieść.

Normalnie za chwilę szlag mnie trafi i nie będą mi potrzebne.
Usiądź. Wykonaj parę głębokich oddechów, tak nawet do dwudziestu. Zastanów się, gdzie byś mogła to posiać (w której torebce, kieszeni, szafce, teczce, szufladzie), a zwłaszcza kiedy i dlaczego (jak u Chmielewskiej: „Siedziałam i przeglądałam te papiery, kiedy zadzwoniła Kangurzyca, więc odłożyłam je tam, a potem przykryłam czymś tam i zgarnęłam razem z…”). Może pomoże?
Niestety. Przekopałam wszystko. Pamiętam, jak wkładałam kartkę do torebki i potem koniec.
Byłam przekonana, że albo jest w torebce, albo z resztą wyników, bo wszystkie mam w jednym miejscu. Od 3 lat zbieram te wyniki, i zbieram, i NIGDY mi żaden nie zginął!
Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że podczepił się pod coś i jak wyjmowałam to coś (nie mam pojęcia – telefon, rękawiczki) to wyleciał w świat. Bo to była mała kartka. Wrr…
Jak mała kartka, to nie ma opcji w portfelu/ w przegródce/ wpadło do większego notesu?
WSZYSTKO przetrząsnęłam. Wszystkie torebki, kieszenie, portfel, męża samochód. Na wszelki wypadek – chociaż jestem pewna, że ten kwitek nie wyszedł z torebki – wywaliłam zawartość szuflad w swoim pokoju. Znalazłam cztery karty bankowe, bez PINów, ale wyników nie.
Jedyna moja nadzieja w pani, co robi te próby świetlne. Bo ona wszystkie wyniki wpisuje do takiego wielkiego zeszytu i potem na podstawie wpisów sporządza ten papierek, co mi przepadł. Tylko, że ona chyba mało lubi, jak jej ktoś spokój zakłóca… No taki eufemizm mi wychodzi w opisie…
A w cholerę! Jeśli mi nie będzie chciała wydać drugi raz opisu, to pójdę na wizytę do lekarza i powiem lekarzowi, w czym problem. No lekarzowi to pani od naświetlań chyba nie odmówi wydania wyników pacjenta, nie? To czym ja się przejmuję?
No!
OK
Było tak:
Przyjechałam i odbiłam się od drzwi: przerwa od 12.00 do 14.00. Dałabym głowę, że wcześniej przerwy nie było, bo przyjeżdżałam na odczyty w godzinach 8-13.
Pani doktor w ogóle nie wiedziała, że tam mają jakieś przerwy, zatem zadziałała z zaskoczenia, że niby „a, to panie macie przerwę? jestem zaskoczona” i otrzymała bez problemu moje wyniki. Mówiłam, że Doktor Cud? Komu by się chciało chodzić po wyniki, które pacjentka beztrosko zgubiła?
„Przerwa, gdyż panie pielęgniarki/ laborantki też ludzie i zakupów świątecznych muszą dokonać, i proszę nie mówić, że przerwy nie było, bo być mogła.”
A pani doktor faktycznie przytomna kobieta.
Jo, wspaniale, że nie tylko schody masz po drodze. Wyniki, mam nadzieję, sa dobre ?
Niestety nie – ale za to mam na 100% potwierdzonego tocznia. Zawsze to coś. Od stycznia zaczynam kurację, bo dostałam odroczenie ze względu na sylwestra. Ludzki człowiek, ta moja Doktor
Zabrakło mi słów, Jo.
Mi w sumie też. Ale za to rodzina ma całą masę. Na ogół zaczynają się od „znowu przesadzasz”.
Znaczy mamusia, bo mąż to owszem, nieco przysiadł.
Dzień dobry

Pochłodniało, ale nie na długo. Święta będą ciepłe i bezśnieżne
Dzień dobry.
Hmm, a Basia była po lodzie? Bo to chyba pierwszy rok, kiedy się nie sprawdzi?
No to tak: zabrakło brandy. Dałabym głowę, że gdzieś tu jeszcze jakieś resztki się poniewierają, ale nic z tego. Nie ma. I jak ja mam teraz upiec ciasto bożonarodzeniowe? No jak?

A nie może być rum, albo inna szkocka?
Nie
A Piter już wrócił z pracy?
Aaa… Też o tym pomyślałam
Bo to w zasadzie DLA NIEGO ciasto. Zaraz kończy wywiadówkę w szkole BB i ma zlecenie na kurs do auchan 
Może przy okazji jakieś MB lub MP do koszyczka mu wskoczy? Kto wie?
Co to za ciasto? Bo czasem można dodać ocet zamiast brandy… np. do keksu
Poczekam na brandy. Zasada nr 1: nie poprawiać dobrego!
Skończyłem kręcić, ale długo to chyba nie posiedzę.
Dobry wieczór.
Nowa, zaledwie kilka słów notka.
Zapraszam.
Dobranoc;-)