Dla nikogo z moich znajomych nie jest tajemnicą, że param się różnorakim rękodziełem.
Któregoś razu zawitała do mnie koleżanka po ASP i zobaczyła kilka z tych moich rękoczynów, po czym bardzo usilnie zaczęła mnie namawiać, bym poszła z tym w ludzi. Nie bardzo to sobie jeszcze wtedy wyobrażałam, ale ona się zaparła i jakiś czas później zadzwoniła, oznajmiając, że wszystko załatwiła.
Nie do końca wiedziałam, co kryło się pod słowem wszystko, ale dowiedziałam się, gdy wpadła do mnie następnego dnia.
Okazało się, że nasze Miasteczko co roku organizuje Przedświąteczy Kiermasz i ona już zaklepała nam miejsca. Nie powiem, żebym była tym zachwycona, ale nie potrafiłam powiedzieć jej tak po prostu: Nie!, więc obiecałam, że z nią stanę.
Ustaliłyśmy, że pojedziemy moim samochodem, bo większy i parę dni przed kiermaszem przywiozła mi obrazy, które upchnęłyśmy w bagażniku. Miała do mnie przylecieć godzinę przed rozpoczęciem wydarzenia, byśmy razem mogły zająć wykupione przez nią miejsca.
Już dzień przed kiermaszem pogoda bardzo się zepsuła, co wydatnie wpłynęło na osłabnięcie mojego i tak nienajgorętszego entuzjazmu. Szczerze mówiąc, trochę przerażało mnie siedzenie kilka godzin w płóciennym straganiku, gdy temperatura spadła do dwucyfrowej liczby, wiatr dochodził do siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, a kiedy przestawał wiać, bolesne uderzenia śnieżnych szurikenów cięły bezlitośnie nie tylko kurtki, ale i policzki. Słowo się jednak rzekło i wycofać się już nie wypadało, więc o umówionej porze czekałam pod własnym domem w samochodzie z włączonym silnikiem, kiedy odezwała się moja komórka.
No cóż…
Z chaotycznych wykrzyknień zrozumiałam, że – ni mniej ni więcej – koleżanka, wychodząc z domu, pośliznęła się na schodku, fiknęła i złamała nogę. Chyba złamała, czego dowie się, gdy karetka dowiezie ją do szpitala.
Już miałam odetchnąć z ulgą i zgasić silnik, gdy zastopował mnie dalszy potok jej słów, z którego wyłowiłam, że sprzedanie choć kilku obrazków to dla niej sprawa życia i śmierci, więc czy nie mogłabym jednak pojechać, a ona, jak tylko założą jej gips, do mnie dołączy.
Niemal mi przez ten telefon płakała, więc pomyślałam: Trudno., kazałam się jej niczym nie martwić i pojechałam kiermasić.
Na szczęście organizatorzy pomyśleli o oddzielnym parkingu dla takich jak ja, więc bez problemu znalazłam miejsce. I na tym się moja dobra passa skończyła. A przynajmniej tak pomyślałam, bezskutecznie błąkając się między pałatkami w poszukiwaniu kogoś, kto udostępni mi stół, krzesło, i na słowo uwierzy, że jeden z namiocików jest wykupiony właśnie przeze mnie. Bo przecież to nie ja miałam potwierdzający kwitek.
Wędrowałam wśród zawiei pewnie z tysiąc lat i kiedy już zamierzałam usiąść w jakimś kątku i zamarznąć z rozpaczy, ze śnieżnych tumanów wyłoniła się postać. Nie była świetlista, ale okazała się tym panem, którego poszukiwałam. Przekrzykując wietrzysko, własny szalik i jego kaptur, wyskandowałam mu do ucha nazwisko koleżanki, które odnalazł na mokrej liście zadziwiająco szybko.
Droga powrotna nie trwała dłużej niż pięć minut z wliczeniem zahaczenia o hangar z krzesełkami i stołami. Pan, niczym czerepacha z Wilka i zająca nakrył się solidnym stolikiem, mi wręczając krzesełko, i ruszyliśmy do mojego namiociku. Prowadził, a ja mogłam podziwiać, jak kuli się przy każdym grzmocie, bo – tak – zbliżała się burza.
Pan rozłożył mi stół, pozwiązywał troczki brezentu i, bystro się rozglądając, zapytał, co mam w – jak to wytwornie określił – ofercie. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że obrazy i trochę takich tam. Pan dociekał dalej i – końcem końców – powędrowaliśmy wspólnie do samochodu, zahaczając o inny hangarek, by wziąć wózek. Ręczny środek lokomocji zgrzytał, trzeszczał i klekotał, ale nie marudziłam, bo grzmoty waliły głośniej. Po powrocie i kolektywnym rozłożeniu towaru pan napomknął o oferowanych przez organizatorów gorących napojach, ale w ferworze działań jakoś mi ta informacja umknęła. Pokiwałam głową do jego pleców i skupiłam się na przyciskaniu swoich bibelotów i łapaniu pomniejszych płócienek, bo wiało coraz bardziej.
Alejki między płóciennymi straganikami ziały pustką, więc tymczasem mogłam się skupić na sąsiedztwie. Namiocik był trójstołowy, nasz stół znajdował się skrajnie na prawo. Na środku od lewej dwie przemiłe panie oferowały świąteczne drobiazgi, a za ostatnim stołem równie miła Okularniczka handlowała wypiekami własnej produkcji.
Po mojej prawej, za płócienną ścianką potężna Żenszczina uwijała się między specjałami masarniczymi i… chałwą. Też domowego wytwórstwa. Naprzeciwko inna Grażdanka próbowała okiełznać rozszalałe produkty własnych rąk z wełny, odnosząc co chwila jakieś porwane wichrem fatałaszki to jednej, to drugiej straganikowej sąsiadce.
Jako się rzekło, alejka, przy której przycupnęliśmy, zionęła bezruchem, więc kiedy w oddali zamajaczył człekopodobny kształt, przynajmniej dwanaścioro oczu spojrzało nań z nadzieją.
Kształtem okazał się mój pan Czerepacha, nie takie znowu – niestety, bo pojawił się z dwoma termosami. Wybrałam herbatę, bystro zauważając, że kawy chętnie napiją się koleżanki, żeby jego fatyga nie poszła na marne. Pan obiecał zgłosić się po termosy później i zniknął w szalejącej kurniawie.
Właśnie zastanawiałam się, czy uda mi się siorbnąć herbaty ze stojącej na stole filiżanki, bo ręce miałam zaprzątnięte przytrzymywaniem, gdy tuż obok pojawiła się Okularniczka i ze słowami: Pani pije, ja przytrzymam., wcisnęła mi coś do ręki i pochyliła się, niemal kładąc się na moim towarze.
Muszę powiedzieć, że była mistrzynią w swoim fachu, bo dostanięte bułeczki z serem okazały się przepyszne.
Ledwo udało mi się popić darowane buły i zwolnić uprzejmą sąsiadkę od trzymania – dmuchnęło. Ale tak, że złożyło nam namiocik, a kilka sąsiednich – zwiało.
To było istne piekło i do dziś nie wierzę, że trwało zaledwie dwanaście minut. Kiedy wygramoliłam się spod rurek i tkaniny, namiotu Grażdanki od wełniaków nie było. Później okazało się, że był. Kilkanaście metrów dalej. Po zbiorowym przytachaniu go i postawieniu, okazało się, że żadna wyeksponowana w nim sztuka się nie odczepiła.
Kolejne pół godziny po ustawieniu straganików zmitrężyliśmy na oddawanie sąsiadom przywianych przez wietrzysko rzeczy. Nasz towar nie odfrunął tylko dlatego, że został przyciśnięty walącym się namiotem.
Drugi podmuch nie wykazał się wielką oryginalnością – znowu złożył i powywracał nasze stragany.
Po jakimś czasie huk grzmotów zamienił się w cichnący pomruk, szurikeny zmaziały, a wiatr pognał nękać kogoś innego.
I wtedy z beznadziejnej martwoty wychynęły dwa cienie. Szły od lewej strony i już po chwili było jasne, że nie przyszły po smakołyki i świąteczne gadżety.
Cóż… Służba nie drużba… Jak to mawiają.
Panowie policjanci pewnie stanęli przy ladzie Żenszcziny.
Płócienna ściana to żadna ściana, nawet jeśli dwuwarstwowa, więc wystarczyła mi chwila, by zorientować się, że wędliniarka ani w ząb nie pojmuje, o co pytają stróże prawa, a rzeczeni mundurowi jeszcze mniej ogarniają potok słów płynący z ust zaaferowanej kobiety.
Westchnęłam i zaczęłam gramolić się ze swego średnio przytulnego gniazdka. Postanowiłam – pośpieszyć to może eufemizm, raczej – poczłapać z pomocą.
Po kwadransie udało się wyjaśnić, kto, cofając, uszkodził zrąb fontanny i czemu to Żenszczina powinna jak najszybciej pokazać stosowne bumagi.
Po skończonej misji wycofałam się dyskretnie. Żenszczina zniknęła, prosząc Grażdankę od wełniaków, by zerkała na zostawiony dobytek. Wcisnęłam się do brezentowej gawry w ostatniej chwili przed tym, jak oko pana władzy zahaczyło o mój sortyment kategorii A. Po spytaniu o cenę tego i owego przedstawiciel władzy ciężko westchnął i sięgnął do kieszeni, a ja po wydaniu reszty chwilę zastanawiałam się, jak proporcjonalnie podzielić banknot, nim uświadomiłam sobie, że nie tak to się robi. Nadmiar mroźnego powietrza szkodził mi najwyraźniej…
Drugi pan policjant nabył bibelocik od sąsiadek, a gdy dowiedział się, że cały utarg jest przeznaczony na leczenie niepełnosprawnego dziecka, dorzucił jeszcze jeden drobiazg, po czym osłodził sobie wydatek wypiekiem sympatycznej Okularniczki.
I znowu nastał niepożądany spokój.
Od czasu do czasu alejkami przemykały skurczone z zimna osobniki, ale podejrzewałam, że ich chciejstwa sprowadzały się do jak najszybszego dotarcia w jakieś cieplutkie, przytulne schowanko.
Prawie nic nie zakłócało gnuśnej atmosfery. Bez stresu wypiłyśmy po kubku gorącego, które, przy okazji zabrania poprzednich termosów, dostarczył pan Czerepacha, i zagryzłyśmy rogalikami z makiem od Okularniczki.
Myślałam, że tak nam upłynie reszta czasu, ale – pomyliłam się.
W pewnym momencie coś zaszurgotało za płócienną ścianką i z rozsznurowanej szpary wychynęły twarz i ramiona Żenszcziny.
Spojrzałam zaskoczona, a ona dała mi znak, bym podeszła bliżej. Podeszłam. Wtedy twarz zniknęła, w jej miejscu pojawiła się ręka z jakimś pakunkiem, a moich zmarzniętych uszu dobiegło podziękowanie za pomoc. Próbowałam się wymówić, ale moje sąsiadki zgodnie przywołały mnie do porządku, mówiąc, że jeśli nie wezmę, kobiecie będzie bardzo przykro. Wzięłam więc, odpodziękowałam pięknie i właśnie się zastanawiałam, czym się zrewanżować ze swojego, gdy kątem oka dostrzegłam ruch po drugiej stronie stoło-lady.
Przede mną stała Grażdanka i prosiła mnie do swojego stoiska.
Ponaglana przez sąsiadki, poddałam się i poszłam.
Grażdanka podprowadziła mnie pod swój stragan i zamaszystym ruchem ręki pokazała, żebym sobie coś wybrała. Musiałam mieć naprawdę nietęgą minę, bo wyjaśniła, że to za pomoc siostrze. Nie bardzo wiedziałam, jak się zachować, bo przecież dostałam już jeden podarunek. Próbowałam to wyjaśnić, ale Grażdanka nawet nie chciała słuchać. Stałam bezradnie, zastanawiając się, co robić, gdy kobieta popatrzyła na mnie, podreptała do jakichś kartonów, poszeleściła i przyniosła mi ręcznie tkaną chustę, a kiedy nie chciałam wziąć, bez słowa przeszła na drugą stronę i położyła ją na moim stole. Co miałam robić – podziękowałam i wróciłam do siebie.
Czułam się wyjątkowo niekomfortowo.
Schowałam chustę i usiadłam na swoim krzesełku.
Nawet nie zauważyłam, że zaczęło się odrobinę przejaśniać. Wiatr ucichł jeszcze, kasza przestała sypać, a przez ciemne chmurzyska błysnęło raz i drugi słońce. Nadal było zimno, ale już nie tak ponuro. W alejkach zaczął się ruch i wszyscy trochę poweseleli.
I wtedy podszedł do mnie chłopina. Nie wyglądał na konesera malarstwa, ani tym bardziej – kobiecych ozdóbek ale – Kto go tam wie… Tak pomyślałam, kiedy nachylił się poufale w moim kierunku i konspiracyjnym szeptem zagaił, czy machniom. W pierwszej chwili nie zrozumiałam, ale on już wyciągnął zza pazuchy płaską butelczynę i dwa metalowe kieliszki, które postawił na blacie. Potem odkręcił butelkę i nalał do kieliszków. Spojrzałam bezradnie na sąsiadki. Ale one wcale nie wydawały się zaskoczone. Pokiwały aprobująco głowami, więc – rada nierada – uniosłam kieliszek i nieufnie powąchałam. Przez głowę przemknęły mi wszystkie możliwe scenariusze do filmiku o wdzięcznym tytule Spożywanie alkoholu z niepewnego źródła – od oślepnięcia począwszy, a na efektownym zejściu skończywszy. Pachniało przyjemnie, ziołowo. Pomyślałam sobie, że raz kozie śmierć i umoczyłam usta. Nie, nie była to żadna berbelucha, a łagodna w smaku, słodzona miodem ziołowa nalewka.
Dopiero po powrocie do domu, gdy stres już opadł i przejrzałam na oczy, doczytałam się, że to taki odpowiednik naszej benedyktynki. Bo tak – butelka opatrzona była drukowaną etykietą, a wlot pod kapslem został zalakowany.
Chłopina poczekał, aż wypiję do końca i wymownym gestem spytał, czy nalać ponownie. Podziękowałam. Wtedy bez pośpiechu zakręcił flaszeczkę, a z kieszeni kurty wyjął drugą i postawił przede mną. Nie miałam już siły protestować, więc tylko się uśmiechnęłam, wysłuchując kolejnej porcji podziękowań. Od szurina tym razem.
W całym tym zamieszaniu nie zauważyłam nawet, że robi się coraz ciemniej i zimniej. Uświadomił mi to dopiero pan Czerepacha zgłaszający się po termosy.
W końcu zdecydowałam, że starczy już tego kiermaszowania. Pan, zgrabnie manewrując rozklekotem zawlókł mi manele do samochodu, choć protestowałam, twierdząc, że wystarczy jeśli na chwilę pożyczy mi wózek. Brodząc w błotnistym śniegu, zastanawiałam się, czy aby nie obawiał się, że zechcę pożyczyć sobie ten wózek na wieczne nieoddanie.
Po odniesieniu wypożyczonego sprzętu pożegnałam kiermaszowych znajomków i z ulgą ruszyłam do domu.
Gorącą kąpiel i potężny kubas herbaty z rumem uznałam za najlepszy środek profilaktyczny przeciw huraganowemu zapaleniu płuc, pokiermaszowej odmianie reumatyzmu, poburzowej grypie i brejowym odmrożeniom.
W przebłysku rozsądku zajrzałam do pakunku od Żenszcziny. Podelektowałam się chwilę zapachem wędzonej na surowo polędwicy, skubnęłam grudkę chałwy i ostatkiem sił dowlokłam się do łóżka. Zasnęłam jak niemowlę, dopiero następnego dnia odnotowując niezliczoną ilość połączeń od niezagipsowanej jednak koleżanki w komórce, którą zostawiłam na noc w samochodzie…
Witam na kolejnym nobelonowym pięterku:)
Wprawdzie do Świąt jeszcze trochę, ale im wcześniej zaczną się przygotowania – tym lepiej.
Miłego czytania:)
Aaaa, jak to pięknie napisane, polszczyzną bogatą, słowotwórczą, pograniczną! „Rękoczyny”, „dostanięte bułeczki”, „kiermasić” i „kiermaszowanie”
A tę nalewkę to dostałaś też za pomoc Żenszczinie, czy w barterze za coś ze swojego stolika?
Dziękuję, Quacku.
W nobelonikach mogę się nieco rozpasać językowo, więc robię to z wielkim upodobaniem i cieszę się, że Ci to przypada do gustu:)
Tę nalewkę dostałam za pomoc od szurina czyli szwagra Żenszcziny:)
Dzięki.
A teraz już umykam. Dobranoc!
Miłych snów, Quacku:)
Dzień dobry!
Zapraszam Gienię ze wszystkimi dobrami, jakie ma na (przewoźnym) stoliczku 🙂
Dziś, zupełnie niespodzianie, na pośniadanek delektowałam się smakowitym sękaczem i mocną czarną herbatą:)
Czyżby gienialne czary zadziałały nawet u mnie?
Ha, no proszę, co za zbieg okoliczności, a ja właśnie dzisiaj pomogłem starszej pani w sklepie znaleźć sękacz na półce (bo był zastawiony innymi ciastami)!
Witajcie!
Przywitam się, łyknę gienialnej kawy i zapoznam się z biznesem!
To ja też tak jak Tetryk -przywitam się, wezmę od Gieni herbatę i zapoznam się z biznesem.
Nieźle się uśmiałam oraz zachwyciłam polszczyzną bogatą, słowotwórczą, pograniczną.
Świetne opowiadanie. A i morał jest -warto pomagać innym, dobro wraca!
Witaj, Maczku:)
Dziękuję.
Miło mi, że Ci się podobało.
O morale, szczerze mówiąc, nie pomyślałam, ale – rzeczywiście, tym razem nobelon z morałem:)
Dobro wraca, nie ma dwóch zdań! Ale tylko do wyjątkowych szczęściarzy wraca tak szybko!
Świetna historia!
Dobro wraca, natomiast zło -nie zawsze. Najgorsi dranie nieraz mają się bardzo dobrze.
I tu właśnie pojawia się rola koncepcji Piekła
Pewnie po to została wymyślona.
Natomiast mnie jakoś to kiepsko pociesza.
Cóż… z tym Piekłem nie jest tak różowo, zważywszy że potępieńcy trafiają doń za grzechy popełnione wobec boga/bogów, a nie wobec bliźnich;)
Witaj, Tetryku:)
Dziękuję.
Istotnie – udało mi się:) Może dlatego, że niczego za pomoc nie oczekiwałam?
Był to mój pierwszy w życiu kiermasz i nie spodziewałam się aż tak niezwykłej atmosfery i takiej sąsiedzkiej życzliwości:) Bardzo miło to wspominam.
Siostra kilka lat pracowała na targowisku — też wspominała dobre i bardzo dobre stosunki z babkami z sąsiednich stoisk.
Umykam…do Myślenic.pa…
Zawsze Myślenice mi się kojarzyły z przemyśliwaniem, tak jakby tam był jakiś klasztor zakonu kontemplacyjnego.
A ja – planowo – skończyłem III etap tego poprzedniego zlecenia, co nad nim pracowałem, od, ee, poniedziałku. Jutro skoro świt wybywamy, bo nam ulicę zamykają na Bieg Niepodległości
więc musimy przed 8.00 wyjechać.
A na razie przerwa.
Na długo?
W sobotę mniej lub bardziej późnym popołudniem powinienem być z powrotem.
Więc znowu nas opuszczasz, chlip…
No niestety.
I weekend za 2 tygodnie też, od piątku do niedzieli.
Tak mnie nosi.
Ot, latawiec!
No ostatnio tak, teraz przez jakiś czas będę się już trzymał tylko podróży lądem
Pogościowospacerkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Mokho ale ciepło, więc wciąż całkiem przyjemnie:)
Spacerowałaś po gościach?
To brzmi… brutalnie?!
Już Oskar Wilde twierdził, że dziewczynki bywają brutalne…
I „Z otchłani” wołał…;)
Być może, Quacku, ale tak właśnie było;)
Ani przed gośćmi, ani w gościach, ale – po:)
No cóż, widocznie sobie zasłużyli
🙂
Zasłużyli, siedząc nieprzesadnie długo;)
Ledwo już widzę na oczy, więc też się pożegnam:
dobrej nocki, Wyspo:)
Spokojnej!
To i ja się stleniam 😉
Wróciłam do domu.
Byliśmy odwiedzić kolegę klasowego, który jest po amputacji drugiej nogi.
Było miło i nawet i wesoło.
Jeśli ktoś szuka przykładu anioła to jest nim żona naszego kolegi, która od lat się nim opiekuje i mimo to przyjęła nas z uśmiechem na twarzy różnymi domowymi specjałami.
Dobranoc Wyspo!
Dzień dobry przelotne, zaraz ruszamy.
A póki co, może pani kelnereczka państwu coś poda?
Witaj, Quacku:)
Przyjemnego wyjazdowania:)
Witam !
Szerokiej drogi Q!
Dzień dobry, Maczku:)
Witajcie!
Dzień się zaczął od komplikacji z mamą… Zaliczyła kolejny upadek.
Jakieś poważniejsze konsekwencje tzn. czy się potłukła ?
Witaj, Tetryku:)
Bardzo mi przykro.
Trzymam kciuki, by nie było żadnych poważniejszych skutków.
Nie jest różowo. Po nocnej obserwacji zawieźliśmy ją jednak do szpitala — złamane biodro 🙁
Przykre. Wyrazy współczucia dla mamy i dla Was.
Och. To niedobrze. Współczuję.
Dzionek upływa mi robótkowo i (tfu! tfu! przez lewe ramię) bezgościowo:)
Parę dni temu skończyłam szyć pościel i zabrałam się za piżamkę, bo skoro jest pod czym, to warto też mieć w czym;)
Pogoda stabilna, więc może później wybędziemy odrobinę się dotlenić.
Za chwilę wybywam na świętowanie, nadsłuchując cały czas wieści…
Udanego świętowania.
Też umykam na trochę:)
Zaliczony Rajd rowerowy Niepodległa-Różnorodna-Europejska oraz Tour de Konstytucja — przystank uzupełniający. Jeszcze spotkanie rodzinne i będzie można iść
spaćna Wyspę 😉Jaka sytuacja z mamą? Jest w szpitalu, czy już w domu?
Mama w szpitalu, biodro musi być operowane.
Biedna, współczuję.
Ja dopiero wracam do domu.
Pospacerkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Bezgwiezdnie i wilgotno, ale całkiem przyjemnie.
To prawda, miły był dzisiaj dzień! Niech będzie dobry i wieczór! 🙂
Tak, dla mnie też był miły.
To się chwali, proszę Szanownego Państwa:)
Mój również był miły – do szesnastej pracusiowy, później – świąteczny.
Czuję się nieco ogłuszona, bo wybrałam się na okolicznościowe koncerto-widowisko. Było trochę Moniuszki i Chopina, trochę Norwida i Konopnickiej. Ogólnie – udanie, tylko decybelowo muszę ochłonąć:)
Nocki równie miłej, jak miniony dzień, Wyspo:)
Nie czuję się ogłuszona, ale też powiem dobranoc.
Bryyyy
Wstawać,Gienia daje śniadanie!
Ja już poza Krakowem.
Gienia zafundowała ciepłe, pieczone (moimi rękoma) chlebki z ziarnami, posmarowane świeżym masełkiem (ubitym wczora z wieczora), obłożone (nie wiem – jak ani kiedy wyrośniętym) pomidorem i posypane kamienną (nie mam pojęcia – przez kogo i gdzie ułupaną) solą:)
Dzień dobry, Maczku-Podróżniczku:)
Witaj Leno!
🙂
Po ostatnich refleksjach nad odległością mam niejakie obawy, ale – co tam – zapraszam:)
Ze Stróży pozdrawiam.
Witajcie!
Poranna sobota wydłużyła się o wizytę w szpitalu.
Jaka sytuacja?
Po operacji czy mama dopiero czeka?
Witaj, Tetryku:)
Mam nadzieję, że w szpitalu wszystko idzie ku lepszemu.
Też mamy taką nadzieję. Przygotowania do operacji potrwają kilka dni. Na razie leży, uśmiecha się i nie boli ją, nie wiem na ile na skutek leków.
A my na spacerek:)
Melduję, że wróciłam do domu.
A ja po przerwie. Czyli że idę po dobranockę.
Pospacerkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Mżyście.
A mój francuski piesek skosztował dziś ślimaka. Mam nadzieję, że mu nie zaszkodzi. Pskowi – znaczy, bo o ślimaka już trochę za późno się martwić;)
Mam nadzieję, że skorupkę wypluł?
To był bezskorupkowy pomrów czarniawy:)
Skoro francuski, to ślimak nie powinien mu zaszkodzić 🙂 No chyba że przyzwyczajony do zapiekanych w cieście z szafranem albo jakąś równie egzotyczną przyprawą 😉
Osobne brawka z „pskowi” (i od razu przypomina się „a psek jego bieżał za nim”, jedyne(?) zaświadczone wystąpienie tej formy w mianowniku!)
🙂
Szczerze mówiąc, to nie wiem, co ona tam jada (i u kogo), gdy nie widzę:)
A dziękuję bardzo:) Uwielbiam wyrazy z jerami przednimi typu: psek, orl’, szwiec:)
Hrrmm, czy to nie u Lema w opowieści o zbójcy Gębonie zostało zadane pytanie „dlaczego szewc i krawiec, a nie krawc i szewiec?”?
Tak:)
I co to jest strzybło, i jaka jest różnica między trelami a morelami;)
Jedne mają włoski, a drugie są łyse.
I do dzisiaj nie wiem, które są które
„Pierwsze są łyse, a drugie mają włoski”;)
Ooo, dziękuję!
To trudniej opisać, a na przykład różnica między koniem a rumakiem jest taka, jak między rumem a koniakiem.
🙂
„Tym się różni koń od koniczyny,
Czym się różni chłopak od dziewczyny”;)
(J. Sztaudynger)
Ja już się pożegnam i udam do mojego plecaka.
Dobranoc!
Spokojnej!
Dobranoc, Maczku:)
Umykam również, dobranoc!
Dobranoc, Quacku:)
Miłej nocki, Wyspo:)
Witajcie!
Gienia czeka na wezwanie.

Ja zabrałam herbatę do termosu i kanapki
Udanej wędrówki!
Witaj, Maczku:)
Miłego wybycia:)
Dziś (jak to przy niedzieli) w menu były omlety – jeden z pieczarkami, na słono i taki biszkoptowy, z malinowym sokiem – na deser:)
Dzień dobry, pospałem bez ograniczeń. Mi się to po prostu należało!
A od Gieni zamawiam banana i witaminki 
Witaj, Quacku Należycie Wyspany:)
Witajcie!
Nie, żebym chciał przelicytować Quacka — po prostu jeszcze myłem głowę i zjadłem śniadanko 🙂
O, widzisz, głowę miałem umyć!
Ja dziś myłam głównie naczynia. Ale za to – po śniadanku;)
Dzień dobry, Tetryku:)
Każdy ma swoją ulubioną kolejność!
🙂
Hej, Quacku! Jeszcze pracujesz?
Już jestem z dobranocką naładowaną i gotową do użycia. Poza tym dzisiaj nie pracowałem!
Dobranocka po czesku, a ja właśnie wróciłam ze Słowacji. Celem naszej wycieczki był Skoruszynski Wierch.
Przepiękna pogoda, cudne widoki, ognisko…
Ano widzisz, jak to się składa 🙂
O, to był dobry kierunek, bo po tej stronie gór dzień nie był zbyt piękny.
Powiem tylko, że im dalej na północ, tym gorzej.
Przynajmniej w kierunku morza.
Pospacerkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Dziś pogoda jak marzenie – niebo przejrzyście czyste, rozgwieżdżone, a Psiułka – bez kulinarnych ekscesów.
Lubię wracać do pachnącego kucharzeniem domu. Tym razem waniliowo:)
No. Przynajmniej u kogoś niebo czyste.
U mnie było cały dzień bez jednej chmurki
I u nas dzień był pogodny, chociaż mało słoneczny:)
Tak. Aż sama byłam zdziwiona po wczorajszym niebieskim zakatarzeniu:)
Twój dom waniliowo kucharzy?
Chciałabym, ale on tylko pachnie. Kucharzę ja:)
Padam na nos, dobranoc.
Spokojnej!
Miłej nocki, Maczku:)
Zgodnie z panującymi tu i ówdzie zasadami powiem już:
dobrej nocki, Wyspo:)
Witajcie!
Dawno już nie dyskutowaliśmy na temat zasad, zwłaszcza w kontekście matematycznym
W chemicznym chyba też nie;)
Bo to raczej takie równanie reakcji wymiany, które w matmie średnio się sprawdza;):
325+70 (nie bałdzo) = 30+725
Witaj, Tetryku:)
Prawda!
Dzień dobry.
Tę panią poprosimy o efektowne wejście.
Ta pani zaserwowała niby banalną chałkę z konfiturą truskawkową i ciepłym mlekiem, ale na porcelankach, więc – niezwykle efektownie;)
Dzień dobry, Quacku:)
Mgliste dzień dobry!
Gienię poproszę o …efektowne śniadanie. Smaczne i kolorowe.
I jak? Dostałaś?
Wirtualnie -tak.
W realu niestety zjadłam kanapkę z wczoraj.
Smaczny wczoraj lepszy od byle jakiego dzisiaja;)
Witaj, Maczku:)
Witaj Leno!
To był taki byle jaki dzisiaj z wczoraj.
Wczoraj pod błękitnym niebem wszystko smakowało. Dziś mgliście i ponuro.
U nas cudne słońce, a powietrze dość rześkie (+6).
Nocą przymgliło i myślałam, że już tak zostanie, a tu taka miła słoneczna niespodzianka od rana:)
A wiesz, że są potrawy, które najbardziej smakują mi właśnie, gdy są „z wczoraj”? Na przykład – pizza, albo ogniskowa kiełbaska, albo sałatka z rukolą:)
Rosół, bigos.
I chyba namówiłaś na ten bigos… 🙂
Cisza, więc lecę trochę popiżamkować:)
Chciałabym już zakończyć ten temat, zostały mi drobiazgi, ale – jak zwykle – najbardziej czasochłonne:)
Pyjama party?
Raczej Arbeitspyjama;)
Wierszyk mie się nasunął taki…:
„Moja piżama – cała w tygrysy.
A te tygrysy straszne urwisy,
a te tygrysy nie chcą spać nocą,
fikają kozły, skaczą i psocą.
Mama się gniewa: – Spać trzeba teraz!
Wszystkie tygryski z piżamy zbiera,
chowa do szafy, na klucz zamyka,
żeby już dzisiaj nie mogły brykać.
Rano do pracy śpieszy się tato.
Otwiera szafę, wyjmuje palto.
Nagle wiatr dmuchnął, porwał tygryski,
jakby to były jesienne listki,
i z tygryskami przez okno uciekł,
i po ogródku wszystkie rozrzucił.
Trzeba tygryski zebrać z powrotem.
O, ten na kwiatku usiadł jak motyl,
ten się na nitce pajęczej kiwa,
a ten biedaczek leży w pokrzywach.
A ten na ścieżce. A ten pod listkiem.
Czy to już wszystkie? – Tak, chyba wszystkie…
Koszyk tygrysków zanoszę mamie.
Mama układa je na piżamie.
Te na rękawach, te na kieszeniach…
Ale jednego tygryska nie ma!
Nie ma w pokoju, nie ma w ogrodzie.
Mały tygrysku, gdzieś nam się podział?
Leci latawiec w górze, nad drogą,
ma kolorowy i długi ogon.
Może tygrysek chciał zwiedzić świat
i na ogonie latawca siadł?
A teraz leci, sam nie wie dokąd,
bardzo daleko, bardzo wysoko?
A może rzeka, co płynie obok,
wzięła tygryska w podróż ze sobą?
Może ta szybka, zielona woda
już mi tygryska nigdy nie odda?
Łaciaty kocur wskoczył na okno.
– Możeś ty, kocie, tygryska połknął?
Może myślałeś, że to jest myszka,
i przez pomyłkę zjadłeś tygryska?
Aż wreszcie… tato przychodzi z pracy.
– Czemu, córeczko, tak na mnie patrzysz?
Czemu się ze mnie obie śmiejecie?
– Bo ty tygryska masz na berecie!
Bo nasz tygrysek nigdzie nie uciekł!
Bo on z tatusiem poszedł i wrócił!
I tak się dobrze skończyło wszystko.
I dzień się kończy. Wieczór już blisko.
Wkrótce światełka w oknach zabłysną.
Spać się zachciało moim tygryskom.”
(„Tygryski” – J.Papuzińska)
🙂
Czy swoją nową piżamkę też obszywasz tygryskami?
Nie-e. One wszystkie są w ćwiatuszki:)
211 k.
Opowiedzieć jak było wczoraj?
(jak mnie przestanie boleć głowa)
Niech przestanie jak najprędzej!
No pewnie że opowiedzieć, Maczku:)
Poprzerywałam się parę ociupinek i lecę dalej się piżamić;)
No to ja na dzisiaj kończę pracę i zmykam na przerwę.
A my za chwil kilka umykamy na spacerek:)
Dziecko mi tu przylazło i głowę zawracało i uniemożliwiło budowanie. Dopiero teraz wyszedł, więc się biorę migusiem.
No spoko, dziecko ma pierwszeństwo przejazdu!
Zawsze, a w aktualnej sytuacji -szczególnie. Kręci więc mną jak pies ogonem.
Mglistoponaspacerkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Chłodek powolutku zaczyna władać światem…Przynajmniej tym mi najbliższym – czy na plusie:)
Na zewnętrzny chłodek pomaga wewnętrzny żar 😉
Żą Miszel Żar
Ymm… Tak to jest: Miszel żar, a Robin chud…;)
🙂
Taki mamy klimat…
Zapraszam piętro wyżej.
Tych, co nie śpią jeszcze dziś.
Nie śpię, zaraz tuptam wyżej!
Dziękuję wszystkim za przemiłe towarzystwo na nobelonkowym pięterku i spróbuję wdrapać się na to Makówkowe:)
Spróbowałam, ale z marnym skutkiem, więc i tu, pod lampką, mówię:
dobrej nocki, Wyspo:)