Poniższy fragment pochodzi z memuarów majora Briana Shula, służącego w Siłach Powietrznych USA, obecnie emerytowanego. Shul latał w Wietnamie, został zestrzelony za linią wroga i ewakuowany przez siły specjalne. Przeżył ciężkie poparzenia i – mimo że lekarze zapewniali go, iż nigdy już nie będzie latał – wrócił za stery samolotów. I to jakich! Zgłosił się na ochotnika do pilotowania najszybszego i najwyżej latającego odrzutowca na świecie, zwiadowczego SR-71 Blackbird (osiągającego nawet 3,5 Macha, czyli trzyipółkrotną prędkość dźwięku) i został zakwalifikowany. Przeszedł w stan spoczynku w 1990 roku, a kilka lat później zaczął publikować wspomnienia. Książka, której fragment przeczytacie, nosi tytuł Sled Driver: Flying The World’s Fastest Jet, czyli w wolnym tłumaczeniu Saneczkarz: latałem najszybszym odrzutowcem na świecie. Ponieważ przezwisko „Sanie” pojawia się również w tekście poniżej – słówko wyjaśnienia: samolot porównywano do sań, ale nie takich zwykłych, tylko rakietowych, na których testowano zachowanie przeróżnych mechanizmów (i ludzi) przy dużych prędkościach. Sanie te są najszybszym lądowym pojazdem stworzonym przez człowieka (8,5 Macha, co prawda osiągnięte w wersji bezzałogowej).
Zdjęcie: SR-71 Blackbird w Air & Space Museum pod Waszyngtonem, 2007 (zdjęcie ze zbiorów własnych, więc na pierwszym planie cokolwiek prześwietlony Junior)
A teraz już do rzeczy: major Shul kończy szkolenie na samolocie takim jak powyżej na zdjęciu i wtedy…
Wielu rzeczy nie dało się zrobić podczas lotu naszym SR-71, ale jedną – na pewno: rozwijaliśmy największą prędkość na świecie – i uwielbialiśmy przypominać o tym wszystkim innym lotnikom. Często pytano nas, czy właśnie ze względu na to latanie Blackbirdem było takim zabawnym przeżyciem. „Zabawnym”? Nie, nie użyłbym tego słowa. Może raczej „głębokim”, czy nawet „dogłębnym”. Pamiętam jednak taki dzień w naszych Saniach, kiedy mogliśmy z czystym sumieniem przyznać, że być najszybszym to świetna zabawa – przynajmniej przez chwilę. Zdarzyło się to, gdy wykonywaliśmy razem z Waltem nasz ostatni lot treningowy. Do ukończenia szkolenia i osiągnięcia statusu „gotowi do misji” potrzebowaliśmy stu godzin wylatanych tym samolotem. Zaliczyliśmy setną godzinę gdzieś nad Kolorado, skręciliśmy nad Arizoną i lecieliśmy dalej na zachód. SR-71 spisywał się znakomicie. Siedziałem z przodu, na fotelu pilota. Obaj byliśmy w świetnych humorach, nie tylko dlatego, że po zakończeniu treningów czekały nas prawdziwe misje, ale także w związku z tym, że po dziesięciu miesiącach czuliśmy się za sterami pewnie.
Pruliśmy 24 kilometry ponad pustynią. Znad granicy Arizony widziałem już kalifornijskie wybrzeże Pacyfiku. Po wielu upokarzających miesiącach nauki i ćwiczeń na symulatorach siedziałem wreszcie na miejscu pilota. Żałowałem trochę Waltera, który leciał z tyłu i nie miał takiego widoku jak ja, zajmował się natomiast nasłuchem czterech różnych stacji radiowych naraz. Dla operatora było to świetne ćwiczenie przed poważną misją, kiedy jeden komunikat z dowództwa mógł przesądzić o jej powodzeniu lub fiasku. Trudno mi było trudno zrezygnować z kontroli nad radiem, ponieważ przez całą moją lotniczą karierę robiłem to samodzielnie, w tym samolocie jednak obowiązki podzielono właśnie w ten sposób. Przystosowałem się do tej sytuacji, mimo to nalegałem, by rozmawiać z kontrolerami przez radio, dopóki byliśmy na ziemi. Walt doskonale robił swoje, ale nie potrafił mi dorównać, jeśli chodziło o tembr głosu podczas rozmów przez radio. Wypraktykowałem tę umiejętność podczas wielu lat lotów myśliwcami. W kabinie takiego odrzutowca najdrobniejszy błąd podczas transmisji mógł poskutkować uziemieniem. Walt rozumiał to doskonale, więc dopuszczał mnie do mikrofonu chociaż przed startem.
Tym razem, w powietrzu, włączyłem nasłuch radia, żeby mieć pojęcie, z czym musi sobie radzić mój partner. W eterze było słychać głównie kontrolę powietrzną Los Angeles, daleko pod nami, zarządzającą ruchem w swoim sektorze. Mieli nas w zasięgu radaru (przez chwilę), lecz lecieliśmy ponad podlegającym im obszarem i normalnie nie łączylibyśmy się z nimi, chyba że plan naszego lotu zakładałby obniżenie pułapu.
Słuchałem więc, jak samotny pilot Cessny drżącym głosem prosi kontrolę o podanie mu jego prędkości względem ziemi. Kontroler odpowiedział: – November Charlie 175, widzę tu 166 kilometrów na godzinę.
Musicie wiedzieć, że faceci pracujący w centrum kontroli przestrzeni powietrznej to profesjonaliści w każdym calu. Nieważne, czy rozmawiają z nowicjuszem w Cessnie, czy też z pilotem prezydenckiego Air Force One, zawsze używają spokojnego, niskiego tonu, dzięki któremu każdy czuje się jednakowo ważny. Nazywałem go zawsze „głosem z kontroli w Houston”, bo po latach oglądania filmów dokumentalnych o lotach kosmicznych, w których zawsze występowali kontrolerzy mówiący spokojnie i wyraźnie, miałem wrażenie, że wszyscy pracujący w centrach kontroli przestrzeni powietrznej chcą ich naśladować – i większości się to udaje. Nie miało więc znaczenia, nad którą częścią Stanów leciałem: zawsze wydawało mi się, że rozmawiam z tym samym facetem. Piloci natomiast zawsze starali się naśladować przez radio głos Chucka Yeagera [słynny oblatywacz i pilot, również rakietoplanów – przyp. tłum.], a przynajmniej Johna Wayne’a, tak jakby nade wszystko chcieli wypaść na wyluzowanych zawodowców.
Chwilę po prośbie pilota Cessny zgłosił się na tej samej częstotliwości facet lecący maszyną Twin Beechcraft i tonem pełnym wyższości zapytał o swoją prędkość. Kontroler podał mu ją z nienaganną uprzejmością: – 230 km/h.
„O rany,” pomyślałem. „Gość z Beechcrafta musiał sobie pomyśleć, że zrobi wrażenie na kolesiu z Cessny”. Wtedy, jak diabeł z pudełka, wyskoczył pilot myśliwca Marynarki Wojennej F-18 Hornet, z bazy Leemore. Od pierwszego słowa dało się poznać, że to żartowniś z Marynarki, bo przez radio wydawał się tak bardzo wyluzowany: – Kontrola, Dusty 52, sprawdzam prędkość.
Zanim kontrola odpowiedziała, zdążyłem pomyśleć ze zdziwieniem, że Dusty 52 musi mieć w swoim kokpicie za milion dolców precyzyjny wskaźnik prędkości, więc po co pyta wieżę o odczyt? Szybko się jednak domyśliłem: oczywiście stary Dusty chciał udowodnić wszystkim w powietrzu między górą Mount Whitney a pustynią Mojave, że jest dzisiaj najszybszym facetem w okolicy, i pokazać, jaką ma kupę radochy z lotu swoim nowym Hornetem. Natychmiast nadeszła odpowiedź, zawsze taka sama, spokojna, wyraźna, nie okazująca emocji: – Dusty 52, tu kontrola, lecisz 1150 km/h.
Pomyślałem sobie: „No nieźle, to teraz chyba kolej na nas?” i instynktownie sięgnąłem do przełącznika mikrofonu. Przypomniałem sobie jednak, że dzisiaj za komunikację radiową odpowiada Walt. Jeżeli mieliśmy to zrobić, musieliśmy się więc pośpieszyć – za parę minut wyjdziemy z obszaru Los Angeles i stracimy tę niepowtarzalną okazję. Ten z Horneta musi dostać boleśnie po nosie, i to natychmiast. Pomyślałem sobie o wszystkich tych godzinach spędzonych na symulatorze i o tym, jak ważne było działanie zespołowe. Jeżeli teraz przejmę mikrofon i odezwę się do kontrolera, zniszczę wszystko to, nad czym tak ciężko pracowaliśmy. Czułem się wewnętrznie rozdarty. Gdzieś pod nami, dwadzieścia kilometrów nad Arizoną, pilot myśliwca rozkoszował się swoją prędkością, czując się niczym pan i władca świata. I wtedy usłyszałem z tyłu pstryknięcie przełącznika mikrofonu. W tej chwili zrozumiałem, że Walt i ja staliśmy się pełnoprawną załogą. Waler przemówił, bardzo profesjonalnie i zwięźle: – Kontrola Los Angeles, tu Aspen 20, czy mógłbyś podać nam prędkość względem ziemi?
Odpowiedź nadeszła natychmiast, tak jakby kontroler codziennie spełniał takie prośby: – Aspen 20, lecicie 3411 km/h.
Najbardziej chyba podobała mi się ta końcówka – 11 km/h. Kontroler podał nam naszą prędkość tak błyskawicznie, z taką precyzją i dumą, że w jego głosie niemal było słychać uśmiech. Tymczasem Walter zrobił coś jeszcze – i właśnie wtedy zrozumiałem, że nie tylko działamy razem bez słów, jak prawdziwa załoga, ale także, że z pewnością zostaniemy dobrymi przyjaciółmi. Raz jeszcze włączył mikrofon i powiedział swoim najbardziej luzackim-tonem-pilota-myśliwca: – Aa, kontrola, bardzo dziękuję, na zegarku widzę odczyt bliżej 3500 na godzinę.
Przez chwilę Walter był bogiem. W końcu usłyszeliśmy, po raz pierwszy w życiu, jak spokój i opanowanie kontrolera pękają: – Aspen, potwierdzam, bliżej 3500. Wasze przyrządy są prawdopodobnie dokładniejsze od naszych. (a po chwili) Niezłą maszynę macie, chłopaki!
Wszystko to trwało parę sekund, ale w trakcie tego krótkiego pamiętnego lotu nad południowo-zachodnimi stanami Marynarka została pognębiona za wszystkie czasy, a wszyscy śmiertelnicy w cywilnych samolotach, którzy przysłuchiwali się temu wszystkiemu przez radio, musieli pokłonić się Królowi Prędkości. Co ważniejsze, przekroczyliśmy wspólnie z Walterem próg, za którym dwóch latających wspólnie pilotów staje się zgraną załogą. Tego dnia wykonaliśmy świetną robotę, a przez resztę drogi do wybrzeża Pacyfiku nie usłyszeliśmy już na tej częstotliwości ani jednej prośby o podanie prędkości. Przez jeden dzień byliśmy najszybszymi facetami nad Ameryką – i mieliśmy w związku z tym niezła zabawę!
(Na podstawie: Brian Shul, Sled driver: flying the world’s fastest jet, Chico 1994)
Zdjęcie: autoportret majora Shula w kabinie SR-71, za angielską Wikipedią
_________
Tekst przekładu chroniony prawem autorskim, opublikowany na blogu madagaskar08.pl . Wszelkie prawa do tekstu przekładu zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora. Tytuł wpisu pochodzi od autora przekładu.
Powyższy fragment był już przekładany i publikowany w polskim necie, ale ja zrobiłem to po swojemu.
Piękne!
A dziękuję, oczywiście w zakresie należnym tłumaczowi.
Zamieszczam tu już trzeci komentarz, nie dlatego że realizuję jakieś dziwaczne hobby. Sympatyczne miejsce, najkrócej mówiąc. Przypuszczam, że ze względu na zróżnicowanie. Autorów, tematów oraz osób i nie oszukujmy się brak sztampowości. Każdy wpis wnosi coś nowego, a czytający wynosi. Raz to, a raz tamto, natomiast dziś rzecz zaskakującą, a zarazem egzotyczną dla przeciętnego śmiertelnika, tj. fragment rozprawki o lataniu. W reasumpcji pozwolę sobie pozdrowić zebranych i zaglądać tu nadal.
Pozdrawiam również i zapraszam częściej.
i proszę kolejna trójka…
Ty falcon nie zaglądaj tylko napisz tekst o czymkolwiek. Tutaj będzie pasowało
Ja np. przymierzam się do tekstu o malowaniu płotu, o tym dlaczego ubezpieczenia na samochody poszły w górę, o Alhambrze oraz dlaczego brak nasycenia wody w akwarium dwutlenkiem węgla powoduje rozrost glonów 

Ps. CO TO JEST ALHAMBRA????
Witam Wyspiarze po długiej nieobecności, ech ile kaw mi umknęło?! Kaw się nie da nadrobić, ale teksty z pewnością.
Bardzo wciągający tekst, rozumiem, że ta książka nie wyszła w języku polskim?
Z tego, co mi wiadomo, jeszcze nie. Tzn. nikt nie wydał po polsku.
Szkoda, fragment zachęcił mnie w zupełności do kupienia gdyby taka była.

a mówili: ucz się języków…
Też bym chętnie przeczytał. A nawet przełożył całość…
A w lengłidżu u nas dostępna?
Właśnie mi szczena opadła i nie chce się podnieść. Myślałem, że na Amazonie będą mieli, jak nie papierową, to elektroniczną, a tu guzik. Są dostępne fizyczne kopie, znaczy papierowe, za jakieś setki dolarów!
Dzień dobry


Opowiadanko rzeczywiście ciekawe
Niby długie, a czyta się lekko, łatwo i przyjemnie
Dziękuję. Takich cudów z zakresu techniki w pobliżu zazdroszczę (mimo że Tobie raczej są bliższe ptaki, z natury rzeczy latające nieco wolniej).
Fakt. Żaden nie osiąga aż takich szybkości
A co do cudów z zakresu techniki… jakoś mnie to nie kręci 
Hehe! Moja jest najmojsza obowiązuje pod każdą szerokością geograficzną!
No tak, a teraz wyobraź sobie, że AKURAT w tym czasie przelatuje nad nimi ISS albo jeszcze lepiej – wahadłowiec na orbicie, i też postanawia się zgłosić.
Przed incydentem z Powersem , przez parę miesięcy , codziennie o godzinie czwartej rano granicę Polski przekraczały lecące z zachodu na wschód trzy zwiadowcze samoloty . Trasa wzdłuż wybrzeża , środkowa przez Poznań i południowa wzdłuż Karpat . Samoloty dolatywały do środkowej Rosji ,tam zmieniały kurs i wracały na zachód tymi samymi kanałami . Samoloty przekraczały granicę z Polską na pułapie 10.000 metrów i kiedy startowały nasze myśliwce , to bezczelnie machały skrzydłami :rób to co i ja i szły na pułap 20.000 metrów . Ta zabawa trwała do momentu zestrzelenia Powersa , który jednak uratował życie . Jak widać , kiedy nie ma bata , to trzoda robi co jej się podoba kosztem życia wielu niewinnych ludzi .
Gdzieś czytałem, że poza amerykańskimi U-2 latały nad nami również brytyjskie Canberry, ale te nie były już tak mocne, żeby uciekać na wyższy pułap, i zwykle przechwytujące myśliwce je odstraszały.
Natomiast co do kosztu życia, to byłbym ostrożny. U-2 nie był uzbrojony, SR-71 podczas misji zwiadowczych – również, a związek zwiadu z życiem niewinnych ludzi jest dość pośredni.
Racja , ale zwiad jest elementem większej całości , która już nie owija sprawy w bawełnę . A zatem racja , ale…….
To prawda. Całe szczęście, że w przypadku tych lotów nie doszło na naszej ziemi do tej większej całości! A – jak wiadomo – scenariusze rozmaitych wariantów wojny lądowej (konwencjonalnej lub w różnym stopniu jądrowej) w Europie istniały.
A mogło wydarzyć się wszystko . Młody , energiczny Dowódca Wojsk Lotniczych codziennie , przed pojawieniem się w gabinecie , zajeżdżał prywatnym autem na lotnisko , wsiadał do Miga i fruu w przestrzeń nad Ojczyzną . Próbował atakować latających wysoko Amerykanów , ale mu nie wyszło . Sprawdzał natomiast doskonale pracę stacji radarowych , bo po wylądowaniu domagał się dostarczenia dokumentów ze swojego porannego spaceru . Nie można było się pomylić . Te wyprawy mogły skończyć się fatalnie , tak jak inne , o których albo się mówiło , albo cicho sza , bo taka jest nasza fantazja . Niemożliwe ? Możliwe , możliwe , trzeb tylko bez przerwy próbować …..
Hm, jakich dokumentów? Rozrysowanej na podstawie wskazań radarów trasy lotu?
A co do „pomylić” w wykonaniu pilotów, to przypadkiem odkryłem w Internecie taką stronę – http:/www.lotniczapolska.pl/Pamieci-pilotow-28-Slupskiego-Pulku-Lotnictwa-Mysliwskiego,35799 opisującą wypadki z tylko jednego pułku lotnictwa. Nie wiem co prawda, jak to się ma do lotów udanych, a w każdym razie zakończonych bez szkody dla pilotów, ale robi to posępne wrażenie. Tutaj wszakże fatalne zakończenie nie wiązało się z groźbą rozpętania wojny…
Masz fantastyczne wspomnienia. Gdybyś mógł i chciał opublikować chociaż część – choćby bez nazwisk i szczegółów, choćby na Wyspie – byłoby wspaniale.
Niby listopad, a wesoło.
Sąd wysłał do nas pismo. 22 października. Wg listu przewozowego przesyłka jest obecnie w… urzędzie pocztowym, w którym ją nadano.
Chciałem napisać coś dowcipnego w odpowiedzi, ale Twój komentarz jest już tak zabawny, że mi przeszło.
Coś by się znalazło, ale dziś wszystko pobił mój mąż, który wróciwszy z roboty zrobił awanturę, że pies nie wyprowadzony, a on się spieszy na imprezę firmową.
No sami powiedzcie – limit dowcipów na dziś został nie tylko wyczerpany, ale znacznie przekroczony! Aż się boję pomyśleć, co będzie jutro?
[Tylko bez tekstów, że tomorrow is another day, bo uduszę!]
Na fali natchnienia dyskusją poniżej: Koniecznie sprawcie sobie robota do wyprowadzania Maurycego! (i/lub chodzenia na imprezy firmowe).
Hm.
Nie no, rozumiem, Maurycemu mogłoby się to nie spodobać.
Zawsze zostają imprezy firmowe.
Ale to nie robot ma się integrować z Nokią!
Robota byłoby łatwiej zintegrować. Wystarczyłby bluetooth…
No, skoro Piter byłby zajęty wyprowadzaniem Maurycego?
Idźmy na kompromis: niech to będzie lemowski „zdalnik”, sterowany przez Pitera ze spaceru z Maurycym.
Quacku, pamiętasz „Sobowtóra profesora Rawy”?
A nie kojarzę. Powiem więcej, nawet nie znam! Mimo że Szklarskiego czytałem chyba całość „Tomków” i „Złota Gór Czarnych”.
kolejnym pomysłem byłoby przerobienie go na tamagotchi…
Au!!! Nie bij!! 
Spoko. Przecież ja jestem Kwiat Lotosu.
PS.
OCZYWIŚCIE, że przed wyjściem wyprowadził psa. Ktoś ma jakieś wątpliwości? Kleopatrze się nie odmawia… bez konsekwencji…
Znaczy, ja wiem: no risk, no fun, ale istnieje jeszcze coś takiego, jak instynkt samozachowawczy…
Tyle że na drugim biegunie są korporacje, zainteresowane w pierwszym rzędzie zyskiem.…
Niestety, zysk jest podstawowym motorem rozwoju technologii, nauki i wszelkiego rozwoju. Wszelkie – a w miarę rozwoju coraz droższe – badania są finansowane albo przez wielki biznes (obecnie najczęściej funkcjonujący w formie korporacyjnej) albo przez budżety zbrojeniowe. I nie da się ukryć, że ta druga forma finansowania jest na ogół mniej efektywna – pożytki dla ludzkości są tam wszak efektem ubocznym rozwoju broni, wieszanej na ścianie już w pierwszym akcie…
Tak się zastanawiam, że kiedyś (XIX w.? Początek XX w.?) badania finansowali możni, właściciele personalnych fortun, licząc na zysk niewymierny – miejsce w historii. A od kiedy fortunami zarządzają coraz bardziej bezosobowe (np. po śmierci Jobsa czy odejściu Gatesa) korporacje, obawiam się, że coraz więcej działań motywowanych jest wyłącznie tym, o czym piszesz.
Masz rację, tylko trzeba się zastanowić nad źródłami zamożności ówczesnych mecenasów. Aby te fortuny powstały, musiała je poprzedzić na ogół długa i/lub bezwzględna pogoń za zyskiem. Czyli mamy tylko dodatkowy stopień pośredniczący między zyskiem a mecenatem. Czy to tak wiele zmienia?
Zmienia o tyle, że motywacją do wyboru był osobisty gust mecenasa – czy zasponsoruje powstanie nowej katedry, nowej szczepionki, czy nowego materiału wybuchowego. A teraz korporacja nie sponsoruje, tylko inwestuje, a z powyższych zapewne największy zysk da sprzedaż materiału wybuchowego. Potem być może szczepionki, a katedry już zupełnie nie, chyba że przychodzi „dobra zmiana” i staje się to inwestycją w koneksje polityczne na bazie ideolo.
A wtedy katedry nie były taką inwestycją w koneksje polityczne na bazie ideolo? Dziś już polityczna potęga Kościoła jest dla nas szokującą „dobrą zmianą”, wtedy była normą…
W XIX wieku już niekoniecznie. Wcześniej – owszem, jak najbardziej. Co więcej, szpitale i przytułki też były wszak w większości prowadzone lub firmowane przez Kościół, więc ich wspieranie (ekwiwalent późniejszych „badań nad szczepionką”) też mogły być motywowane ideologicznie.
PS. Dziękuję za linkę wyżej!
Gates sponsoruje dużo rzeczy i rozdaje majątek.
Teraz – kiedy już zdał sobie sprawę, że ma o wiele za dużo w stosunku do zasług…
Dotychczas sponsorował głównie tańsze kopie Windowsa i M$Office dla uczniów i studentów – aby potem kupowali kolejne wersje przez całe swoje dorosłe życie.
No to chociaż tyle.
Ominęła mnie wasza ciekawa dyskusja…Jak żyć???;-)
Włącz się!
Teraz??? Właśnie niestety (stety) dostałem propozycję nie do odrzucenia od reszty rodzinki. Gra w pociągi. Jak uda mi się przełamać niemoc to napiszę o niej
Ja się oddalę w kierunku ciepłej wody w kranie. A może nawet i spod prysznica.

Spokojnej i ciepłej (chociaż ciepło z pieca było nawet miłe w porównaniu z kaloryferem, tyle że trzeba było wstawać i podrzucać do pieca, a nie wyregulować zawór na grzejniku stosownie do potrzeb).
Sponsorem dzisiejszego wieczoru jest literka „W” czy to będzie w kolejności alfabetycznej wymieniam:
1. Wino
2. Whisky
3. Wódka
to się jeszcze okaże.

„W” jak wieczór?
Dokładnie. Wygrało wschodnie wino wieczorową porą. I jakiś seansik filmowy.
Toteż oddalam się niespiesznie. Zajrzę tutaj później.
Ostatni gasi światło. Pstryk.
A ja je zapalę


Dzień dobry
To już piąteczek
Tak sobie pomyślałam o bardziej psychologicznym aspekcie tego fragmentu książki. Wydawać by się mogło, że ci kolejni piloci pytali o swoją prędkość tylko po to, żeby dokopać temu niedoświadczonemu pilotowi. Pokazać kto tu jest lepszy. Rozumiem też chęć pokazania im, że zawsze może się spotkać kogoś jeszcze lepszego
Bo nie sądzę, żeby autorowi chodziło o „dokopanie” temu pierwszemu, który zapytał o swoją prędkość. Czy to nie brzmi swojsko? Sąsiad kupił telewizor, to ja muszę mieć większy i lepszy…
To takie swojskie, prawie jak nasze
I jak widać, to nie tylko Polacy tak mają. Czy brzmi pocieszająco? Chyba raczej nie, bo to oznacza, że świat schodzi na psy (przeprasza te zwierzaki, niczemu nie winne).
Dokładnie tak to odczytałem – chłopięce prężenie muskułów
Dzień dobry. Chyba właśnie dlatego tak mnie ten fragment ubawił – przez kontrast pomiędzy „a ja mam szybszy samolot!” a wysoką, wyrafinowaną techniką, jaka w to wszystko jest zaangażowana. „Kokpit za milion dolców” w F-18, a cały samolot ze 30 mln USD, SR-71 trochę więcej
(33-34 mln USD), o kosztach użytkowania nie mówiąc.
Witajcie!
Znów jesteśmy o tydzień starsi?
Spóźnione dzień dobry. Pogodne dzień dobry mimo wiatru w oczy
Dzień dobry
Czyżbym był pierwszym proponującym poranną kawę?



Dotrwaliśmy do piątku
Teraz tylko lampka szampana u Karola (jeśli jakiegoś znamy) i weekend można uznać za otwarty
Dzień dobry.
Kawa koniecznie!
Dzień dobry, filiżankę na kawkę podstawiam,

ale skąd ja Karola wezmę na weekend?
No i co na to mój nie-Karol?!
Ale szampana bym się napiła….
Wystarczy włączyć film „Och, Karol!” i można stawiać szampana!
No to siup

Jak nie mamy Karola, to może być Olgierd albo Dżesica

A w najgorszym razie toast możemy wychylić na cześć „Szkoły rolniczej”, bo, jak donosi wujek Google, imieniny obchodzi dziś również „Agrykola”
To chyba o Karola jednak łatwiej;-)
Oby tylko mi się filmy nie pomyliły, bo o tym drugim Karolu to szampana nie wypada, raczej wino, co nie? Najlepiej jakieś reńskie….
Albo mszalne
w Biedronce nie ma, a ksiądz nie wiem czy odstąpi…
Nie liczyłabym…
ja też;-( zwłaszcza jak ksiądz na kolędzie skomentował nasz skromny zbiór winnych korków, prędzej bym się spodziewała, że jak on zapomni kupić to sobie przypomni gdzie to było…
Dzień dobry.

To ja sięgnę po herbatkę.
Zamiast kawy czy oprócz?
Mistrzu Q, nie zdążyłem Ci pogratulować udanego pięterka.

Przeczytałem tekst jednym tchem i jestem pełen podziwu…
Rewelacja!
Bardzo się cieszę.
Zamiast.
Ja kawę piję wyłącznie we Włoszech.
Niektórzy to mają dobrze… przynajmniej mogą sobie powspominać smak włoskiej kawy w zimne, deszczowe wieczory
Trzeba trzymać fason!

Po dziewiątej – zmykam popracować (tak się dzisiaj składa
)
Jeszcze pracuję, ale w międzyczasie zdążyłem również pobiegać po mieście, pozałatwiać parę spraw osobiście, a kilka – przez telefon, no i popracować, co jeszcze będę czynił, zerkając wszakże na Wyspę raz po raz.
Niechcący poczytałam niusy na onecie.

W zasadzie wystarczy je poczytać gdziekolwiek.
BTW dostaliście ten wyrok/ orzeczenie?
Nieee… NADAL nie opuścił urzędu nadania.
A tak w ogóle czysto teoretycznie, jakbyście przyjechali do urzędu nadania, wylegitymowali się jako adresaci i sami poprosili o wydanie, żeby było szybciej, to by wydali?
No coś ty? Przecież to inna komórka organizacyjna!
Raczej brak komórek, ino szarych, u osób odpowiedzialnych za prawidłowe doręczenie tej przesyłki…
Może oni mają w systemie opcję „dostarczyć jak najpóźniej”?
Nieżyczliwość dla petenta wbudowana w system, wcale bym się nie zdziwił
Z informacji kompletnie niezwiązanych z wpisem, aczkolwiek być może potencjalnie interesujących – udało mi się dzisiaj zrobić placki z dyni (przypominające metodą przygotowania placki ziemniaczane). Najjunior pogardził („Dobra, już nie jestem głodny”
). Czuję się dotknięty i przechodzi mi ochota na robienie czegokolowiek.
Ale W OGÓLE nie jadł???
No, spróbował. Po czym stwierdził, że „smakują dziwnie” (no cóż, wiadomo, że dynia i imbir nie będą smakować tak samo jak pyry) i że nie jest już głodny.
I ugotuj tu coś człowieku…
No właśnie się odechciewa
Zaproponowałeś mu „obiad autorski” w niedzielę dla całej rodziny?
Nie, ale to jest niezła koncepcja!
Wrzuć nam tu kilka, my chętnie zjemy, prawda?
Bardzo jestem ciekawa ich smaku:-)
Ha. Kompletnie nietypowy. Gdybym miał go porównać do czegoś, to chyba do najbliższej krewnej dyni – cukini, ale nieco słodszej, i może leciutko, leciuteńko mydlanej, a jeszcze imbir dodaje korzenności, no i same placki mają delikatniejszą konsystencję od ziemniaczanych, niestety próba uzyskania równie chrupiącej skórki się nie powiodła, tu również przejawia się ta delikatność.
Ha ha ha ha. Zgłodniało dziecko, polazło do kuchni i rozszabrowało całą resztę. Z keczupem. Czyli głód jest najlepszą przyprawą. I keczup.
Sukces wychowawczy zaliczony!
Niestety jestem odrywany od kompa, więc będę wieczorem w kratkę…
Spokojnej wszystkim pożegnanym!
Dobranoc.
Dobra. Zaraz będzie i dobranocka.
Dzień dobry w Sobotę
Znowu sobota? Jak to???
Dzień dobry. A sobota, sobota.
Witajcie!
Sobota, owszem. Może by zrobić jakiś sabat?
Co wy na to?
Miotła mnie się zepsuła. I nie wiem, czy gołoborze dzisiaj wolne.
Chyba żeby na Wyspie, to owszem.
Dzisiaj widziałem ” wiedzmę ” na motolotni . Podobno przeleciała ze stadem łabędzi parę tysięcy kilometrów . Była szczęśliwa . Jeśli wezmiemy się do latania na miotłach ,to nikt nas poważnie nie potraktuje . Takie czasy cholera , za grosz nie ma poszanowania dla naszych , narodowych środków komunikacji dla wiedzm . Przecież miotełka Bożenki , to niedościgniony wzór do naśladowania . Dzien dobry Państwu

Dzień dobry! Otóż środki komunikacji dla wiedźm były, jak mi się zdaje, zawsze bardzo zróżnicowane: w Polsce latały swego czasu również na ożogu (czyli prymitywnym pogrzebaczu), w Rosji – w kociołku do gotowania, takim większym (rzecz jasna po zdjęciu z ognia i ostudzeniu), a na Bliskim Wschodzie – w kufrach.
Motolotnie bardzo mi się podobają, nad Trójmiastem lata przynajmniej jeden pasjonat, który, jak wieść gminna niesie – robi to mimo kilku wypadków i kontuzji. A jedna z moich osobistych znajomych pasjami lata na paralotni, czyli w ogóle bez silnika. Bardzo się zdziwiłem, bo nigdy nie znałem jej od tej strony. Ta znajoma mogłaby uchodzić za nowoczesną wiedźmę (=”wiedzącą”), jako że poza lataniem na paralotni zajmuje się jogą a także działalnością wydawniczą
Czy my wszystko wiedzący i umiejący , nie zagapiliśmy się trochę , a w tym czasie wiedzmy przechwytują nie tylko motolotnie , ale stery państw i mocarstw ? Za parę dni główne starcie między diabłem , a wiedzmą za Wielką Wodą . Ciekawie zapowiada się ta piekielna zawierucha . Oby nam to wyszło na zdrowie …
Zapewne zatem paralotniarstwo jest dla niej wstępem do studiów nad lewitacją?
Zapytam!
Fatalna nasza męska przyszłość . Zaczynam uczyć się dziergania na drutach , to przecież takie spokojne , pozbawione agresji zajęcie , w sam raz na przetrwanie dobrej zmiany
A tak przy okazji , jaka to inteligencja zaopatrzyła każde nasionko mniszka lekarskiego (mlecza) w paralotnię ??
Z tego, co mi wiadomo, to ewolucja. Większość roślin, które nie wykształciły takiego (lub innego) systemu rozsiewania się, po prostu nie dotrwała do naszych czasów.
Przyznasz jednak , że niekiedy ” ewolucja ” był wręcz genialna np. przy konstrukcji ptasich piór . Ewolucja to nie tylko czas , ale również pomysły przyrody , które do dzisiaj wprowadzają w zakłopotanie wielu badaczy w wyjaśnieniu tych skomplikowanych zjawisk
Pomysły, rozwiązania, sposoby. Mówi się, że ewolucja strzela śrutem – próbuje wszystkich (?) rozwiązań, aż któreś okaże się skuteczne w walce o przeżycie, ale z drugiej strony są i mutacje, które na mocno losowej zasadzie przyśpieszają bieg przystosowania albo kierują je w nieoczekiwaną stronę.
Czas, ale i katastrofy, wielkie wymierania, które czyściły całe nisze ekologiczne, choćby nie wiem jak dobrze przystosowane stworzenia je zajmowały.
Strasznie to wszystko chaotyczne, jak tak popatrzeć.
6 godzin na zakupach…
CZY JEST NA SALI MARTINI???
A co, w galerii nie było?
BEZ KOMENTARZA
Jo, what’s goin’ on?
No dobre, pytanie, tak generalnie, bardzo dobre.
A w banalnych szczegółach: chłopaki mieli terapeutkę, więc pojechaliśmy bez nich obskoczyć kilka punktów. Magiel. Jedne zakupy. Drugie zakupy. Ikea. A na koniec trzecie zakupy, bo Kuba się obudził, że chce rosół na jutro. Bo jak mamy rosół to on zawsze robi awanturę, że on rosołu „nie cierpi”. Ale jak tylko akurat rosołu nie ma (co w niedzielę zdarza się wyjątkowo absolutnie), to ten leci od rana z pretensjami, że on chce rosół. Przy czym nie wiemy, skąd wie, że nie ma.
Normalnie obłęd.
A jak wróciliśmy i zjedliśmy późny obiad to nas ścięło tak, że dopiero koło dziewiątej się podnieśliśmy. Ciekawe, co będziemy robić do rana…
Z tym rosołem to robi podobne wrażenie jak kot w drzwiach?
O matko… No fakt! Masz rację!
To może być jakiś trop. Może do Kuby trzeba mieć podobne podejście jak do kota?
Weź mnie nie strasz!
Wróciłam. Zjadłam. Poszłam spać. I nadal jestem śpiąca. To ja chyba wrócę pod kordelkę? Co się będę męczyć bez sensu?

Spokojnej podkordełki.
Dobrej nocy.
I Tobie.
No ale jak to? Taki wczesny wieczór a towarzystwo poszło spać??? Dobranoc
Wy już po śniadaniu?

Teraz już po. Podstawiam filiżanki pod ekspres na szybką kawę aby zaraz potem wziąć potwora na spacer. Kto nie wie co to potwór niech szuka w starszych wpisach
Dobry potwór nie jest zły
Tylko się nie zgubcie we mgle…
Witajcie!
Ja też już po śniadaniu!
Dzień dobry, trochę spania, trochę biegania i w końcu wyszło na to, że dopiero teraz tu ląduję.
Tu już bardzo wysoko, więc zapraszam na pięterko na wspólną z p. Andrzejem modlitwę