« Na zdarzenie z życia prywatnego Zimowe ptaszki w Gdyni »

Goście, goście…

Konwersowałam sobie właśnie w najlepsze ze Smarkactwem, gdy zadzwonił telefon.
Numer nie był mi znany, ale że odezwała się biznesowa komórka – odebrałam.

– Cześć! Poznajesz, kto mówi? – usłyszałam męski głos.
– Nie poznaję – odpowiedziałam i szczęka mi zdrętwiała. Skończyłam już dziesięć lat i telefoniczne dowcipasy w stylu Zgadnij kto to? mnie nie bawią.
– A zgadnij!
No jakże by nie zapytać? I nie zarżeć radośnie?
– Nie mam zamiaru. Żegnam!
– Czekaj!- usłyszałam popłoch w głosie.
Oho! Jesteśmy na dobrej drodze – pomyślałam.
– To ja! To nie zgadniesz?
– Nie.
Rozłączyłam się.
Po kwadransie ignorowania – odebrałam.
– A ty co, na żartach się nie znasz?
– Nie znam się!
– Tu Rysio. Słuchaaaaj?
– Tak?
Rysio? Rysio? – myślałam sobie jednocześnie bardzo intensywnie, ale nie kojarzyłam…
– A co byś powiedziała, gdybyśmy do was wpadli?
– Chmmm… przepraszam cię, ale co ty za Rysio jesteś?
– Błachacha, błachachacha! No Rysio! Od Alutki! – dodał, jakby to miało wszystko tłumaczyć.
Nie tłumaczyło. Mimo bardzo skrupulatnego grzebania w pamięci, nie byłam w stanie zwizualizować sobie rozmówcy. Tymczasem bezpostaciowy Rysio kontynuował:
– No? To co ty na to?
– Wiesz… – powinnam była powiedzieć Nie! i właśnie się do tego sposobiłam…
– No to super! Bo my właśnie pod waszym domem jesteśmy!
– Żartujesz? – spytam z nadzieją.
Tuż obok rozległ się chichot. Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że całej tej konwersacji przysłuchuje się Smarkactwo.
– Błachacha! Błachachacha! – zbombardowało mnie ze słuchawki. – Nie. Wyjrzyj przez okno, to ci pomacham. Bo ja cię widzę!
Miałam nadzieję, że jednak żartuje.
Złudną.
Właśnie gramolili się z samochodu. Z samochodów, przepraszam. Dwóch.
– Zaraz pogadamy na żywo! – usłyszałam jeszcze rozradowany głos i Rysio rozłączył się.

-Ke? – zapytało tymczasem zaintrygowane Smarkactwo, popatrując z rozbawieniem na moją skonsternowaną minę.
– Rysie przyjechali – oznajmiłam, patrząc niepewnie w laptopowy monitor.
– Jakie Rysie?
– Od Alutek…- powtórzyłam i pokazałam okno. Dopiero po chwili zorientowałam się, że rozmawiamy przez kamerkę, uniosłam więc laptop i skierowałam ku szybie.
Rysie zdążyli już rozpracować furtkowy skobelek.
– Aha – mruknęło lakonicznie Smarkactwo. – To cześć! – dodało z podejrzaną powagą i rozłączyło się.
– Cześć… – odparłam odruchowo i z rezygnacją odstawiłam laptop na kuchenny stół.
Szczekanie Psiułki oznajmiło mi, że goście dotarli do zewnętrznych drzwi.
Istotnie – chwilę później usłyszałam domofon.

– Ale wam niespodziankę zrobiliśmy, co? Błachachacha!
– Nooo…
– Cieszycie się?
– Tego…
– Więzi rodzinne trzeba podtrzymywać! – zadeklamował Rysio, szeroko rozpościerając ramiona, którym – całkiem zbaraniała i ogłuszona szczekaniem Psiułki – dałam się zagarnąć.
Kompletnie nie znałam człowieka…
On tymczasem, przekrzykując jazgocącą Psiułę, już tokował dalej:
– Mnie i Alutkę znasz…
Widziałam ich pierwszy raz w życiu, ale rozgryzanie koneksji zdroworozsądkowo zostawiłam na jakiś bardziej sprzyjający moment….
– To nasz najstarszy syn Jasio z żoną i Dżiuniorem, to średnia córa – Marlenka, i najmłodszy. Też Rysio. A to są teściowie Jasia, Stef i Justa… Chcieliśmy wam wnuka pokazać! Fajny, co?
Nie sądzę, by to, co malowało się w tamtym momencie na mojej twarzy, podobne było do sympatycznego uśmiechu… Raczej, jak znam siebie, wyglądałam, jakbym chciała ugryźć.
– Pomyśleliśmy sobie, że ferie… dzieciaki mają trochę wolnego, to wpadniemy na parę dni…- bajtlował Rysio, nikomu nie dając dojść do słowa. – Można?
Przesunęłam się i wpuściłam ich przez drzwi.

A potem wszystko stało się jednocześnie:
Dżiunior się rozpłakał, Beatka zaczęła coś podśpiewywać i, jak to określiła, dawać cyca, Justa chciała skorzystać z ubikacji, Stef zażyczył sobie kawy, Marlenka zaczęła skakać po całym holu, Mały Rysio rozwył się do towarzystwa Dżiuniorowi, Psiuła fruwała z wersalki na podłogę i z podłogi na wersalkę, Jasio oświadczył, że jest głodny, Stef pytał gdzie postawić torby, Alutka biegała między zasysającym Dżiuniorem a wyjącym Małym Rysiem, a Duży Rysio, przykucając i waląc się po udach, zarykiwał się potężnym śmiechem i pytał raz po raz:
– Ale Dżiunior ma parę, co?
– Cisza! – wrzasnęłam nagle w akcie największej desperacji.
Poskutkowało.
Psiuła skryła się pod schodami, a reszta zamilkła i potulnie udała się w kierunku, który wskazywałam.

Szybko zakręciłam się przy drobnym poczęstunku, bo z chaotycznych informacji wywnioskowałam, że byli w drodze cały dzień. Dziękowałam wszystkim znanym i nieznanym bóstwom, że miałam zamrożony kociołek bigosu, a upieczonych rankiem dwóch bochnów chleba nie zdążyłam oddać proszącej mnie o nie poprzedniego dnia koleżance.
Bez zbędnych ceregieli skorzystałam z pomocy teścia przy rozkładaniu stołu i, zaprzągłszy Alutkę i teściową do rozstawiania naczyń, w zadumie mieszałam bigoch, coby się nie przypalił, starając się umiejscowić jakoś na genealogicznym drzewie nieznanych krewnych.
Zamyślonej, umknęło mi zniknięcie Jasia, więc byłam mile zaskoczona, gdy, obok mojej kapuchy i wygrzebanych w ostatniej chwili z czeluści zamrażarki świątecznych mielońców, dostrzegłam torbidło z, jak się okazało, wędlinami własnej roboty. Nakroiłam naprawdę oszałamiająco pachnącego baleronu, wędzonej podsuszanej kiełbasy i cudnie różowej polędwicy, a Alutka pomogła mi przetransportować wszystko na stół.
Początkowo rozmowa średnio się kleiła, czemu trudno się dziwić, nie znaliśmy się przecież…
W pewnej chwili Duży Rysio podskoczył i klepnął się w czoło, na co Jasio ulotnił się ponownie, by już za moment pojawić się z litrową flaszencją Stefanówki. Jak się niebawem okazało, w tym zgodnym duecie Rysio był specem od podkładu, a teść dbał, by było czym ów podkład popijać.
Idąc po kieliszki, zrozumiałam, że goście nie mają w planach dalszej podróży…
Stefanówka była bardzo dobra, podkład też prima sort, a nawykłe chyba do podobnych sytuacji latorośle – naprawdę grzeczne. I współpracujące, jak dziś rzadko już można znaleźć, bo po posiłku Marlenka, Mały Rysio i (o dziwo) Dżiunior bez protestów udali się na górę i bardzo szybko zasnęli w skleconym przeze mnie podłogowym legowisku.
Jako pani domu nie przesadzałam z trunkową łapczywością, więc w miarę przytomnie mogłam ocenić kondycję współbiesiadników. Muszę przyznać, że po paru godzinach czynnego ucztowania, zaczęłam odczuwać coś na kształt podziwu dla ich wytrzymałości i entuzjastycznego zaangażowania.
Po jakimś czasie przestał mi nawet przeszkadzać tubalny śmiech Dużego Rysia, co z pewnym zdumieniem skwitowałam refleksją:
Przywykłam…
Od czasu do czasu Beatka znikała na górce, zawsze powracając jednak na dół z żelazną konsekwencją. Jakoś dziwnie zbiegało się to ze znikaniem Jasia i pojawianiem się na stole kolejnej butli Stefanówki. Różnica między zniknięciami młodych polegała na tym, że Beatce zajmowało ono zawsze około kwadransa, a Jasiowi – coraz krócej.
Jasiowy fenomen zrozumiałam dopiero późną nocką, gdy, wychodząc z Psiułką, ujrzałam na klatkowym parapecie baterię połyskujących kusząco litrówek ze Stefanówką.
Tymczasem wieczorek zapoznawczy toczył się swoim nieśpiesznym rytmem do momentu, w którym, przebijając się przez obiecujący bulgot nalewanego trunku, zawibrował głos Dużego Rysia:
– A Michałek gdzie?
Pytanie było tak nieoczekiwane, że trwało dobrą chwilę, nim uświadomiłam sobie, że chodzi o tego właśnie Michałka, z którym pożegnałam się jakieś sto lat temu, a od dziewięćdziesięciu dziewięciu starałam się nie mieć absolutnie nic wspólnego.
– Bo ponieważ? – użyłam swojego ulubionego wyrażenia, by zyskać na czasie.
– Tak pytam, bo fajnie by było wyściskać w końcu brata, któremu kiedyś wycierało się zasmarkany nos, błachacha!
Tym razem śmiech reszty familii okazał się zbawienny. Nie tylko wreszcie zajarzyłam, z jaką to częścią rodziny mam do czynienia, ale zyskałam też możliwość obmyślenia strategii. W błyskawicznym tempie doszłam mianowicie do wniosku, że nie ma sensu tłumaczyć im w tamtej właśnie chwili, kim jestem.
W wybrnięciu z dziwacznej sytuacji pomogła mi moc Stefanówki, co tylko utwierdziło mnie w słuszności podjętej naprędce decyzji – Duży Rysio zapomniał o swoim pytaniu, koncentrując się na walorach smakowych kolejnej porcji…
Zimowa noc, choć długa, też powoli zaczynała już blaknąć, gdy ubiesiadowane towarzystwo poczuło się wyczerpane.
Miałam nieco ambarasu z wyprawieniem balu na trzy pary, bo podwójnych łóżek ci u mnie niedostatek, w końcu przecież udało mi się wszystkich rozlokować i przy wtórze ich, słodkiego jak słodkiego, ale jednak – pochrapywania, zeszłam na dół, ogarnęłam poprzyjęciowy rozgardiasz i – padłam.

Zbudziły mnie obce dźwięki. Po wejściu do kuchni natknęłam się na krzątającą się Alutkę, która sprzątała po śniadaniu. Letnia część familii, posilona, delektowała się Stefanówką. Nieletnia, jak poinformowała mnie Justa, grała sobie, a bezletnia – spała.
Duży Rysio ustąpił mi miejsca przy kuchennym stole, Alutka podsunęła talerz świeżo ugotowanej pomidorówki, a kiedy zjadłam, podała herbatę i sugestywnym gestem wskazała flaszkę. Odmówiłam ruchem głowy.
Bez zbędnego strzępienia języka nalała więc sobie i sieknęła bez zapijania. A potem wymownie spojrzała na Dużego Rysia.
– Gdzie masz odkurzacz? – usłyszałam zaskakujące pytanie.
– W szafce – odparłam odruchowo, pokazując wspomniane miejsce. – Bo co?
– Bo Marlenka trochę nakruszyła – odparł, montując rurki. – Nogi w górę, błachacha!
Cała akcja trwała może pół godziny, bo Duży Rysio nie poprzestał na kuchni…
Nie powiem, żebym nie była z lekka skonsternowana, gdyż pierwszy raz trafili mi się goście, którzy po sobie na bieżąco sprzątali.
Pierwszego dnia czas do obiadu z grubsza schodził na degustacji Stefanówki. Przy czym zdecydowanie przodowała w tym szóstka dorosłych.
Młodsza młodzież natomiast dość szybko znudziła się pykaniem w gierki i przypuściła szturm na Psiułkę. Niezwyczajny ciągania za ogon i noszenia po rękach pies szybko poszedł po rozum do głowy i zaszywał się w najciemniejszych kątach. Wytropiony i brutalnie wyciągany za łapy, skomlał, szczekał i warczał przy akompaniamencie dziecięcych wrzasków, błachachach Dużego Rysia i moich napomnieniach, by zostawiono psa w spokoju.
Wreszcie ruda uznała za właściwe się odgryźć. Na tyle skutecznie, że Marlenka z Małym Rysiem zaniechali nagabywania, a ja, po telefonie do znajomej pani chirurg, jako jedyna niespożywająca, zawiozłam Marlenkę na szycie palca. Żegnało nas czternaścioro rozbawionych, z czego dwanaścioro lekko zamglonych, ocząt i tubalny śmiech Dużego Rysia.
Marlence nie zamykały się usta, nawet podczas jedzenia lodów, które zafundowałam jej w powrotnej drodze na osłodę, bo podczas zabiegu była naprawdę bardzo dzielna.
Dom przywitał nas ogólnym jazgotem, śmiechem i wonią krupnika.
Sama już nie wiedziałam, czy powinnam była być wdzięczna Alutce za przejęcie części domowych obowiązków, czy raczej – wkurzona, że tak się szarogęsi. Po krótkim namyśle wybrałam to pierwsze.
Po obiedzie starsi nadal popijali, co do popijania było, a młodsi wrócili do gierek.
Wówczas też dowiedziałam się, że moi goście są bardzo rozśpiewaną familią.
Czas do kolacji spędziłam koncertowo. I to dosłownie, gdzie bym się bowiem nie ruszyła, po chwili dołączała do mnie śpiewająco Alutka, za nią Duży Rysio, a po nich – także podwywający – Justa ze Stefem.
Tak sobie wędrowaliśmy, nie zaniedbując zrobienia i skonsumowania kolacji, aż przyszedł czas cowieczornego spacerku.
Z ulgą wymknęłam się z domu, przedłużając eskapadę do trzech godzin.
Po powrocie, już w chwili otwierania domowych drzwi uległam wrażeniu, że spacer był wyłącznie dziełem mojej wyobraźni: całe towarzystwo tkwiło w niemal identycznych pozach, kończąc pieśń, przy początku której wybywałyśmy. Gdyby nie parapetowe proporcje pustego szkła do pełnego, pewnie zaczęłabym podejrzewać siebie o konfabulowanie…
Ten długi dzień zakończył się wczesnym rankiem następnego, co przyjęłam z ulgą. Napawałam się błogą ciszą jakąś sekundę, bo sen zmorzył mnie, nim zdążyłam przyłożyć głowę do poduszki. Powiedział mi to wyłącznik lampki, który po przebudzeniu wciąż ściskałam w ręce…
Sen nie był może długi, ale – treściwy. Spałam bite trzy godziny, a obudził mnie Mały Rysio, wskakując na moje łóżko z okrzykiem:
– Wstawaj, ciocia, bo bez ciebie smuuuutno!
Wstałam, ciesząc się, że nie wskoczył na mnie, ponieważ Małym nazwałam go wyłącznie dla odróżnienia od jego ojca.
Na śniadanie dostałam tym razem michę rosołu z kluskami i herbatę. Jadłam, bez zmrużenia oka obserwując odkurzaczowy rytuał zainicjowany dnia poprzedniego… Właściwie, gdyby nie inna zupa, nie domyśliłabym się, że oto mija nowy dzień. Wszystko toczyło się utartym, znanym mi z wczoraj rytmem, a jedyna, poza – zupową, różnica polegała na tym, że zamiast pielgrzymki do chirurga z samą Marlenką, odbyłam dzienny psiułkowy spacer w towarzystwie Marlenki i Małego Rysia, miałam więc stereo, bo i Mały Rysio na niedowład języka nie narzekał. Przy tym dzieciakom zupełnie nie przeszkadzało rozprawianie w jednakowym czasie na krańcowo różne tematy. Czułam się jak za najlepszych Smarkactwowych czasów, a że trening czyni miszcza, dość szybko zaadaptowałam się do nowej sytuacji…
Po spacerku dzieci wróciły do gierek, a ja – do stołu w dużym pokoju, co jakiś czas urozmaicając sobie przymusowe posiedzenia wspomnianą wcześniej wędrówką ludów…
Przy drugiej zwrotce Czerwonego jabłuszka wyłączyłam się machinalnie, więc uszedł mojej uwadze początek akcji Obłaskaw psa!. Jej pierwsza faza sprowadzała się do bezskutecznych prób wywabienia warczącej Psiuły z kryjówki przy pomocy co smakowitszych kąsków. Druga – do podpełzania ze smakołykami ku nie mniej warczącemu zwierzątku, a trzecia – do rzucania mu wszystkiego jadalnego, co znajdowało się w zasięgu hojnych rąk.
Nijak nie mogłam wytłumaczyć podzielnemu towarzystwu, że Psiuła nie jest podwórkowym kundelkiem, i wszystko, czym zostanie uraczona (zwłaszcza już po wieczornym spacerku), prędzej czy później znajdziemy na którymś z domowych chodników w postaci, niestety, nie nadającej się do przechowywania w domu nawet przez krótką chwilę. W wyniku tej właśnie nieprzyswajalności oczywistych faktów już po niedługim czasie byliśmy zmuszeni kontynuować biesiadę w nienajcudowniejszym aromacie, mimo że starałam się usuwać dowody przekarmienia na bieżąco. Jak łatwo się domyślić – nie byłam zachwycona dodatkowym zajęciem… Muszę tu jednak sprawiedliwie nadmienić, że wprawdzie Alutka z Justą bardzo ochoczo zadeklarowały zasilenie szeregów Zbieraczy.Gie, ale – cóż z tego? Po wczesnowieczornym incydencie z panem hydraulikiem, który za wcale niesymboliczną opłatą zgodził się ekspresowo odetkać zapchaną ubikację, uznałam, że tę odpowiedzialną czynność wolę już wykonywać osobiście…
Nie muszę chyba dodawać, że za każdym razem – biernie, bo biernie, ale – asystowało mi dziewięćdziesiąt parę procent goszczonego towarzystwa. Towarzystwa – że pozwolę sobie nadmienić – z inicjatywy niepocieszonego Dużego Rysia od pewnego momentu wspierającego mnie skoczną piosenką tematyczną, zaczynającą się od słów: Wlazł pies do kuchni i ukradł kury ćwierć….
Może nie zniosłabym tego z tak stoicką rezygnacją, gdybym w pewnej chwili nie stała się świadkiem wydarzenia, które zmusiło mnie do całkowitej zmiany poglądu na pewną bardzo (w pewnych kręgach) istotną sprawę. Wystarczył jeden krótki incydent, bym pojęła, że zgłębianie problematyki językoznawczej nie jest, bynajmniej, uprawianiem sztuki dla sztuki. Mianowicie – właśnie tamtego dnia pierwszy raz dane mi było na własne uszy usłyszeć uszczęśliwiające działanie zjawiska fonetycznego zwanego tu i ówdzie udźwięcznieniem międzywyrazowym. Wyartykułowana i dostrzeżona (pierwszy raz – przypadkiem, kolejne razy – z pełną świadomością) rzecz potoczyła się, że tak określę – lawinowo. Wcześniej nigdy nie powierzyłabym, że i taki napizdał może sprawiać tyle frajdy. Podpowiedziało mi to przede wszystkim (ale nie tylko) nasilenie częstotliwości „błachachów”, choć myślałam, że poprzedni stan był szczytem możliwości Dużego Rysia…
Poza wspomnianą wyżej weryfikacją mojego poglądu na kwestie lingwistyczne wszystko szło utartym rytmem, ponieważ klasyfikowanie jako odmiany wyboru spacerowego miejsca, wydaje się lekkim nadużyciem. Cała reszta była identyczna jak dnia poprzedniego. I następnego również. Tyle że zaczęłam go owsianką… I pustymi dłońmi, bo przezornie wyłączyłam lampkę przed… chmmm… jak by to nie brzmiało, to jednak – wylądowaniem w łóżku.

Żadne znaki na niebie i ziemi nie zapowiadały, że piąte przedpołudnie będzie ostatnim, dopóki nie wyszłam za drzwi i nie dostrzegłam pięknie uprzątniętego parapetu. I – nie, nie tknęło mnie ani trochę. Dopiero nieoczekiwana wstrzemięźliwość Jasia i Alutki dała mi do myślenia. Nie powiem, by jakoś gwałtowniej zabiło mi serce albo zadrżały kolana. Domysł przyjęłam ze stoickim spokojem.
Kiedy już mogłam spojrzeć na sprawę własnego zobojętnienia z pewnego dystansu, doszłam do wniosku, że po prostu nie bardzo wierzyłam, by ta wizyta naprawdę miała się ku końcowi. Nawet nerwowa krzątanina i znoszenie bagaży do samochodów obserwowałam bez wielkiej ekscytacji.
A kiedy stałam już przed furtką, wyściskana i wycałowana przez wszystkich członków familii (wyłączając Dżiuniora, który okazał się najcichszym z moich gości), dziękując i przyjmując podziękowania, nadal nie byłam pewna, czy w ostatniej chwili nie zdarzy się coś, co każe rodzince wypakować i zanieść na górę bagaże, by kontynuować wizytę.
W końcu jednak ten niewiarygodny moment nastał: Jasio skinął na Beatkę, a Alutka popędziła Stefa i Justę.
– Szkoda, że Michałka nie było – przypomniał sobie po niewczasie Duży Rysio, serwując mi ostatniego niedźwiadka. – Nic, może kolejnym razem…
Jęknęłam sobie w duchu na ten kolejny raz, na zewnątrz starając się zachować kamienną twarz. Nie miałam bowiem jakoś serca powiedzieć im, że już następnego ranka po ich przyjeździe wysłałam do wspomnianego Michałka esemesa o treści: Jest u mnie Twoja rodzina. Zabierz ich do siebie. Odpowiedź przyszła błyskawicznie: Nie mam zamiaru. Na pytanie: To co mam z nimi zrobić? reakcji już nie było. Wykonałam jeszcze telefon do michałkowych rodziców, ale po pięciu głuchych sygnałach – odpuściłam…

195 komentarzy

  1. Lena Sadowska pisze:

    Witam na nowym pięterku i zapraszam na (nienajkrótszą może, ale – ja się męczyłam, pomęczcie się i Wy, wyłącznie po to, by lepiej poczuć klimat) relację z całkiem niedawnych odwiedzin.

    Bawcie się przynajmniej tak dobrze, jak ja się bawiłam:)

  2. Tetryk56 pisze:

    Czymże są plagi egipskie wobec rodziny Michałka! Po takiej dawce prorodzinnego stressu nie dziw, że odporność ci nieco spadła!

    • Lena Sadowska pisze:

      🙂
      Myślisz, że to wina stresu, Tetryku?
      Ja sądziłam, że – wstrzemięźliwości degustatorskiej;)

      • Tetryk56 pisze:

        Obawiam się, że bez w/wym. wstrzemięźliwości brak wprawy jeszcze bardziej osłabiłby ci odporność…

        • Makówka pisze:

          Ale może wzmocnił albo stępił wrażenia?

        • Lena Sadowska pisze:

          To prawda – księżycówka nie należy do moich ulubionych trunków, podobnie jak wszelkiej maści brandy, whiskacze i koniaki, więc – rzadko je pijam:)
          Gustuję w wytrawnych trunkach:)

  3. Quackie pisze:

    Rany.
    Boskie.

    Ty to wymyśliłaś, prawda? PRAWDA?!?

    Jedyną, ale to JEDYNĄ okolicznością łagodzącą było to sprzątanie po sobie (i ew. Psiulce, ale ponieważ to z kolei było wymuszone podkarmianiem, to się nie liczy). No, być może także przejęcie obowiązków kuchennych, bo jakbyś sama to miała ogarniać…

    Ale mimo wszystko, to się czyta jak Niziurskiego „Marka Piegusa” o tym dniu, kiedy Marek miał się uczyć, a co chwila mu się zwalali do domu kompletnie nieproszeni goście.

    Dobrze (a jednak momentami żal), że w Polsce nie można mieć w domu broni palnej, bo jakbym na Twoim miejscu miał, to bym chyba nie zdzierżył. U nas takie wizyty uzgadniamy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.

    A ten Michałek to jakaś Twoja dalsza rodzina?

    I co z kuzynką Zagryppiną, która zjawiła się, jak rozumiem, dla odmiany po tej paczce?

    • Lena Sadowska pisze:

      🙂

      No więc ten… Tego…
      Jednak – nie, taktoleciao, Quacku:)

      Uwielbiam Niziurskiego, więc dziękuję za porównanie.

      Kim był Michałek?
      Czy aby nie byłym mężem narratorki? 🙂

      • Quackie pisze:

        Aaahaaa.

        Ostatnie zdanie bardzo, ale to bardzo wzmacnia dramatyczną wymowę całości.

        Sugeruję na przyszłość okopanie się, tzn. wykonanie fosy z groźnymi aligatorami i ew. mostu zwodzonego nad nią.

        A Rysio i spółka, przepraszam, nie odnotowali faktu zakończenia małżeństwa?

        Ja przepraszam, że tak pytanie za pytaniem, co jedno, to bardziej dociekliwe, ale w głowie mi się to nie mieści i wystaje na boki.

        • Lena Sadowska pisze:

          No właśnie mało kto z rodziny Michałka został poinformowany, że to małżeństwo już się zakończyło. Narratorka do dziś odbiera telefony od różnych członków już nie familii, bez krępacji proszących o „danie go do telefonu”:)

          • Quackie pisze:

            To może powinnaś, nie wiem, dać jakieś ogłoszenie w lokalnych mediach? Albo bardziej ukierunkowanymi kanałami, mailing? Thinking

            • Lena Sadowska pisze:

              Problem w tym, że narratorka dowiaduje się o istnieniu takiej czy owej odrośli niefamilijnej w momencie, gdy ta się uaktywnia.
              A największą winą narratorki, Quacku, jest chyba to, że jak sto jedenaście (jeszcze za michałery) lat temu nabyła komórkę, to jej numer ma aktualny do dziś:)

              • Quackie pisze:

                A to akurat rozumiem, mój numer jest ten sam od dwudziestu paru lat. Nabyliśmy pierwszy telefon komórkowy, jak się urodziła Junia, i od tej pory nie zmienialiśmy (tego) numeru, chociaż aparaty oczywiście tak.

          • Makówka pisze:

            A Michałek nie poinformował swojej rodziny o owym fakcie tudzież o domniemywam zmianie adresu?

            Choć? Jeśli ma liczną rodzinę…

            • Quackie pisze:

              No właśnie, że się nie pofatygował.

            • Lena Sadowska pisze:

              Najbliższa rodzina Michałka to bardzo dziwni ludzie… To nieinformowanie ma przede wszystkim związek z niezgodą na jakąkolwiek rysę w idealnym wizerunku Michałka…

            • Lena Sadowska pisze:

              Adres narratorki, Maczku, swojego czasu był ogólnodostępny, bo był jednocześnie adresem domowym i zawodowym. Nietrudno było go zdobyć, podobnie jak – numery telefonów.

              • Makówka pisze:

                Miałam na myśli adres Michałka w kontekście „dawania do telefonu”.
                Całokształt faktycznie dość zabawny.

                • Lena Sadowska pisze:

                  To teraz już wiesz, że oficjalnie ten adres nigdy nie uległ zmianie:)

                • Makówka pisze:

                  No tak to wszystko wyjaśnia. Nawet najazd rodzinki wygląda jakby inaczej.

                  „Odwiedzimy mojego brata ?”.
                  „Uprzedzimy?”
                  „Ależ po co, zrobimy im niespodziankę!”

                  Tak?

                • Lena Sadowska pisze:

                  🙂
                  Kiedyś miałam najazd innej „odrostki niefamilijnej”. Akurat wybierałam się ze Smarkactwem na wakacje, więc spotkaliśmy się pod moim domem w chwili, gdy owo Smarkactwo wraz z całym dobytkiem było już zapakowane do samochodu:)
                  Po kategorycznej odmowie wspólnego udania się na wakacje, usłyszałam od niekuzyna:
                  – Yyyy! To wam nie warto robić niespodzianek…
                  – Ano – nie warto! – odparłam wtedy twardo, a na śmiech pozwoliłam sobie dopiero dobre sto kilometrów od miejsca zamieszkania:)

      • Makówka pisze:

        Pisałam to, co niżej równocześnie z Tobą tzn. o godz. 23:32

        Po przeczytaniu „czy aby…” co potwierdziło moje przypuszczenia ubawiłam się dodatkowo.
        Choć hm…chyba nie chciałabym przeżyć takiego najazdu.
        Chyba? Z całą pewnością nie chciałabym.

        Choć z rodziną mojego męża (aktualnego, ale to akurat nie ma znaczenia) też bywało różnie.Oj, bardzo różnie…

        • Quackie pisze:

          Jedynym, powtarzam, jedynym takim przypadkiem za mojej pamięci jako dziecka, był kolega Taty Quackie z wojska, który zawitał do naszego czterdziestojednometrowego mieszkania bez uprzedzenia i potem siedział z Tatą w kuchni i oczywiście częstował okowitą. Ale nie pamiętam, jak to się skończyło, podejrzewam, że Mama Quackie zakończyła tę wizytę.

    • Lena Sadowska pisze:

      Czyżbyś czuł niedosyt, Quacku;)?
      Kuzynka nadal grypuje.
      Ona przynajmniej o 5.38 (bodajże) wysłała smsa, że przyjeżdża.
      Coś mnie tknęło, bo odpisując (po wstaniu, parę godzin później), zażartowałam, iż mam nadzieję, że przyjeżdża następnego dnia i nie marznie już na naszym dworcu. Odpisała, że nie marznie na dworcu, tylko – w pociągu, i że za dwadzieścia minut dojedzie:)

  4. Makówka pisze:

    Faktycznie nieźle się ubawiłam!

    ROTFL

  5. Tetryk56 pisze:

    Miło jest tak z dystansu poczytać o perypetiach narratorki, bo to i ubawić, i zamyślić się można…

    • Lena Sadowska pisze:

      🙂
      Zamyślić bez wątpienia.
      Zwłaszcza jeśli ma się świadomość, że nie wszystkie z tych nici można było przeciąć…:)

  6. Quackie pisze:

    A ja miałbym jeszcze jedno, ostatnie (chyba) pytanie: czy w Waszych okolicach takie gremialne odwiedziny z zaskoczenia mieszczą się w jako-takiej normie rodzinno-towarzyskiej? Czy to tylko niektórzy tak mają?

    • Makówka pisze:

      Z mojego punktu widzenia pytanie jest bardzo słuszne, bo nigdy nie spotkałam się z takimi odwiedzinami Z ZASKOCZENIA.
      W czasie gdy wszyscy mają komórki.

      • Quackie pisze:

        No, to akurat nie było dla gości Szanownej Narratorki żadnym problemem, przecież zadzwonili. Spod domu, ha ha ha hahahahaha!

        • Makówka pisze:

          Cóż…kuzynka była tylko trochę lepsza.

          Oj, znam podobny numer wykonywany przez brata mojego męża.
          Wykonywany, czyli była w tym pewna powtarzalność i jeszcze „pożyczanie” naszego (tzn. w oczach brata ja tu nie miałam nic do gadania, bo on to uzgadniał ze swoim bratem) samochodu na cały weekend.

    • Lena Sadowska pisze:

      Mieszczą się:)
      I ja nie mam nic przeciwko spontanicznym odwiedzinom, bo mam warunki, żeby nawet dość liczną „gromadkę” ugościć, ale jednak – odkąd telefony (komórkowe także) stały się powszechne, uważam za przejaw kultury poinformowanie mnie o dłuższej niż parogodzinna, wizycie:)
      Wiadomo, że najbliższej rodziny nie przepędzę:) ale od czasu, kiedy moja praca zaczęła się wiązać z wyjazdami, wszyscy starali się dowiedzieć, czy i jak długo w kraju będę. Z oczywistych względów:)
      Nie same „najazdy” są dla mnie uciążliwe, ale – brak chwili oddechu. Ostatecznie przy dość dużej kubaturze, można się przez godzinkę czy dwie o siebie nie obijać:)

  7. Makówka pisze:

    W tej chwili pomyślałam sobie, że chyba jestem zadowolona, że w moim mieszkaniu panuje aktualnie nudna cisza.

    DOBRANOC PAŃSTWU!

  8. Tetryk56 pisze:

    Dobranoc! 🙂

  9. Lena Sadowska pisze:

    Miłych snów, Wyspo:)

  10. Makówka pisze:

    Witam Państwa!

    Wszyscy odsypiają?
    Kawa, herbata się przyda?
    Soczek, witaminki ?
    A może śniadanko?

    Koffie

  11. Tetryk56 pisze:

    Witajcie!
    Ze skruchą przyznaję, że śniadanko mam już za sobą (zakupy również). Teraz się tylko zastanawiam, czy do realizacji planów wziąć się zaraz, czy o chwilę później? Wink

  12. Quackie pisze:

    Dzień dobry, a ja dzisiaj pospałem w stylu dowolnym.

    Tymczasem prognozy sprawdziły się oszałamiająco – przez noc (a może i część dnia Wink1 ) zniknął praktycznie cały śnieg, włącznie z kawałkami lodu. Leje i wieje. Pogoda bardzo niewyjściowa (a mimo to będę musiał to zrobić, tj. wyjść).

  13. Quackie pisze:

    Jestem z powrotem, załatwiwszy, co było do załatwienia.

    No więc faktycznie mimo intensywnego wiatru jest cieplej niż było, nic dziwnego, że śnieg sobie poszedł.

  14. Tetryk56 pisze:

    Mój plan poszedł się bujać, bo zamiast dosypiać, wypiłem kawę i zasiadłem do pracy nad tekstem… 😉

    • Quackie pisze:

      A nie miałeś tego właśnie w planach? Pondering

    • Lena Sadowska pisze:

      Tak to jest, gdy młody człowiek z kruchym jeszcze kośćcem ulegnie naciskom starszych i nauczy się literek. Za to się potem pokutuje całe życie… 😉

      • Quackie pisze:

        No! I tutaj wjeżdża na pełnej „Głos w sprawie pornografii” Wisławy Szymborskiej:

        „Nie ma rozpusty gorszej niż myślenie.
        Pleni się ta swawola jak wiatropylny chwast
        na grządce wytyczonej pod stokrotki.

        Dla takich, którzy myślą, święte nie jest nic.
        Zuchwałe nazywanie rzeczy po imieniu,
        rozwiązłe analizy, wszeteczne syntezy,
        pogoń za nagim faktem dzika i hulaszcza,
        lubieżne obmacywanie drażliwych tematów,
        tarło poglądów – w to im właśnie graj.

        W dzień jasny albo pod osłoną nocy
        łączą się w pary, trójkąty i koła.
        Dowolna jest tu płeć i wiek partnerów.
        Oczy im błyszczą, policzki pałają.
        Przyjaciel wykoleja przyjaciela.
        Wyrodne córki deprawują ojca.
        Brat młodszą siostrę stręczy do nierządu.

        Inne im w smak owoce
        z zakazanego drzewa wiadomości
        niż różowe pośladki z pism ilustrowanych,
        cała ta prostoduszna w gruncie pornografia.
        Książki, które ich bawią, nie mają obrazków.
        Jedyna rozmaitość to specjalne zdania
        paznokciem zakreślone albo kredką.

        Zgroza, w jakich pozycjach,
        z jak wyuzdaną prostotą
        umysłowi udaje się zapłodnić umysł!
        Nie zna takich pozycji nawet Kamasutra.

        W czasie tych schadzek parzy się ledwie herbata.
        Ludzie siedzą na krzesłach, poruszają ustami.
        Nogę na nogę każdy sam sobie zakłada.
        Jedna stopa w ten sposób dotyka podłogi,
        druga swobodnie kiwa się w powietrzu.
        Czasem tylko ktoś wstanie,
        zbliży się do okna
        i przez szparę w firankach
        podgląda ulicę.”

        • Lena Sadowska pisze:

          🙂

          O tak! Wyuzdanie intelektualne jest straszne!
          Woła o natychmiastowe potępienie i wytępienie!

          • Quackie pisze:

            A nie lepiej zapobiegać, niż leczyć? Thinking

            Happy-Grin

            • Lena Sadowska pisze:

              Lepiej:)
              Dlatego w RAP*-ach coraz więcej prekognitywnych raportów mniejszości;)

              Regionalna Agencja Prewencji

              • Quackie pisze:

                Coś strasznego!

                • Lena Sadowska pisze:

                  Prawda?
                  „Raport mniejszości” to jeden z moich ulubionych motywów s-f. I to zarówno w prozie P.Dicka, jak i w filmie S.Spielberga.

                • Lena Sadowska pisze:

                  🙂
                  Nie, nie trafiłam wcześniej na to opowiadanie.
                  W zasadzie – bez względu na środek przekazu (tekst, obraz) wszystko sprowadza się do interpretacji:) A „domniemanie czynu” nie przesądza jeszcze o jego dokonaniu się:)

                • Quackie pisze:

                  Och, napisałaś to trochę tak, jakby o wszystkim przesądzało samo istnienie obserwatora i/lub fakt obserwacji. Dopóki to się dzieje na poziomie kwantowym, to jeszcze, ale jak to przełożyć na bliższą ciału koszulę, tj. skalę makro, to całkiem niekwantowe ciarki chodzą człowiekowi po plecach Wink1

                • Lena Sadowska pisze:

                  Teoretyzujemy wszak:)?
                  Jeśli zatem założyć istnienie wiarygodnego medium (a na takim oparte są obie wizje), pozostaje zinterpretowanie przekazu (subiektywnie) oraz dopełnienie się (obiektywnie) wszystkich warunków, by ów przekaz stał się rzeczywistością:)
                  O tym, zresztą, moim zdaniem, traktują obie opowieści – o niedoskonałości – zarówno subiektywnego interpretatora, jak i obiektywnych przesłanek:) To przestroga przed butną wiarą w nieomylność:)

                • Quackie pisze:

                  Pełna zgoda!

          • Tetryk56 pisze:

            Jak ktoś się uzda od małego, to cóż się dziwić, że wnet staje się wyuzdany…

  15. makowka9 pisze:

    Co zrobić,aby nie robić tego co wywołuje wyrzuty sumienia,aby się za to zabrać?
    Wyjść z domu!Na chałupy.
    Ale Uwaga! jestem gościem uzgodnionym i zaproszonym.

  16. Quackie pisze:

    (Chyłkiem wymykam się na przerwę)

  17. Lena Sadowska pisze:

    A ja wybywam za chwilę na spacerek:)
    Potem jakaś kolacja ze snującą się smętnie (i bezgłośnie) Kuzynką i powrót na Wyspę:)
    A w trakcie naszego gadu-gadu zrobiłam tło pod kartełkowe wpisy:)

  18. Tetryk56 pisze:

    Nie powiedziałem, że udaję się na kolację? No właśnie, udało mi się udać i nawet zjeść Delicious Delighted

  19. Lena Sadowska pisze:

    Pokolacjowe dobry wieczór, Wyspo:)

    Spacerek jeszcze miejski (chlip!).
    Wiejność! Wszystko mokrość nad śliskościami…

    Za to kolacja na życzenie z tych bardziej bombo-żołądkowych – łazanki z kapustą i grzybami:)
    Będzie, będzie się działo!
    Pewnie jak napiszę, że u mnie nie będzie się działo, bo zjadłam tylko pół widelca, to naczytam się o uwag o specyfice mojej diety, ale – niech tam;)

    • Quackie pisze:

      Po kapuście to bym powiedział, że będzie głośno! Happy-Grin

      Niekoniecznie u tych, co zjedli pół widelca.
      Też jestem na diecie, takiej, żeby kalorii za dużo nie wpadało, więc pewnie łazanek też bym wziął jeno na spróbowanie.

      • Lena Sadowska pisze:

        To po świeżej też się śpiewa?
        Myślałam, że tylko po kapustnym szampanie;).

        Ja się nie dietuję.
        To znaczy, już tak przywykłam do unikania niektórych potraw, że dieta zamieniła się w zwyczajowe jedzenie:)
        A łazanków nie jadłam, bo potem by mi się śniły czerwone kapustniki w białe kropki:)

  20. Makówka pisze:

    A ja wracam do domu.

  21. Lena Sadowska pisze:

    Właśnie wzięłam się za pierwszą z trzeciego cyklu kartkę i po zrobieniu połowy – mam dość. Ta połowa jednej czwartej trzeciego cyklu wydaje mi się najbardziej pracochłonna, choć myślałam, że po poprzednich czterech (drugiego cyklu) żmudniej już być nie może. Ale muszę też przyznać, że nawet ta jedna ósma wygląda naprawdę efektownie 🙂

    • Tetryk56 pisze:

      Z radością obejrzymy galerię, prezentującą cały cykl!

      • Lena Sadowska pisze:

        🙂
        Mi też będzie miło, jeśli zechcecie zerknąć.
        Czy cykle:)
        Choć mam pomysł i na czwarty:)
        Na pewno wstawię je po skończeniu na „kartkę…”, ale to jeszcze trochę potrwa, bo robię też do nich koperty i opatruję je swoimi tekstami. Nie, że tak sama z siebie się katuję – znajoma robi projekt i poprosiła, bym coś tematycznego domyśliła, więc domyślam:)

  22. Lena Sadowska pisze:

    Jednak nie wytrzymię – spróbuję zrobić połowę drugiej kartki, więc pożegnam się już:

    dobrej nocki, Wyspo:)

  23. Quackie pisze:

    Spokojnej wszystkim, dobranoc!

  24. makowka9 pisze:

    Pochmurne dzień dobry!

    Kelnereczka dziś podaje, Gienia odpoczywa.

    Kelnereczka

  25. Makówka pisze:

    Pochmurnie,ciepło,pod Wawelem nie ma ani śladu zimy.

  26. Quackie pisze:

    Dzień dobry, tu tez ani śladu po zimie. Poza temperaturą oczywiście.

    • Lena Sadowska pisze:

      I u nas przedwiośnia nadszedł czas…
      Psiuła mi się zaczyna sierścić, znaczy – wiosna tuż:)

      Dzień dobry, Quacku:)

    • Tetryk56 pisze:

      A u mnie parka gołębi sprawia wrażenie, że usilnie szuka miejsca na uwicie gniazdka na moim balkonie (co im się niekiedy w przeszłości udawało), obficie go przy okazji paskudząc… Disapproval

      • Quackie pisze:

        Małżonka musiała zrezygnować z surfinii, bo gołębie je zżerały. Też nie mam dobrych doświadczeń z ptaszorami.

        Teraz, jak wieszam karmnik dla drobiazgu na drzewku, to gołębie łażą po trawniku pod spodem i wydeptują, do gołej ziemi.

      • Lena Sadowska pisze:

        Och! Mój górny balkon też od paru lat okupują gołębie:(
        Zawsze uda im się mnie ubiec i złożyć jajka. Mogłabym wypuścić Psiułę, ona szybko zrobiłaby porządek, ale nie mam serca stosować tak drastycznych metod, więc męczę się i wysłuchuję każdego ranka wrzasków sąsiada, któremu brudzą samochód. Nie są to wrzaski personalne, bo nie odkrył, że siedlisko gołębi jest na moim balkonie, on ubliża ogólnie – jakimś demonicznym IM🙂

  27. Tetryk56 pisze:

    Witajcie!
    Prawie do tej pory brałem przykład z Gieni! Pleasure

    • Quackie pisze:

      Weekend, tak trzeba!

    • Lena Sadowska pisze:

      Komu dobrze:)
      Moja niedziela zaczęła się zrobieniem połowy każdej z czterech kartek trzeciego cyklu i pomajstrowaniem przy pierwszym rozdziale pewnego tekstu;)
      Potem trochę pospałam, by już od rana zabrać się za smażenie naleśników z serem, bo Kuzynce wróciły zdrowie, apetyt i gadane:)
      Jestem już po pierwszym spacerku i teraz się pewnie trochę powyspię* w trakcie międzyobiadkotwórczych (pomidorówka, ziemniaki, pieczeń rzymska w sosie curry, budyniowiec) pauz, nie zaniedbując swoich kartek:)

      *od: wyspić/przebywać na wyspie; nie mylić z: wyspać

      Dzień dobry, Tetryku:)

  28. Makówka pisze:

    A ja spacerek i biegiem do domu

  29. Quackie pisze:

    Umykam na przerwę…

  30. Lena Sadowska pisze:

    No to na spacerek:)

  31. makowka9 pisze:

    Moje nogi się na mnie obraziły!

  32. Quackie pisze:

    Kochani, niestety muszę się już pożegnać na dzisiaj, wypadło mi coś jeszcze domowego do skończenia przed snem. Dobranoc!

  33. makowka9 pisze:

    Jestem w domu.

  34. Lena Sadowska pisze:

    Też już jestem.
    W domu.
    Po kolacji.
    Na Wyspie.
    🙂

  35. Lena Sadowska pisze:

    Jako się rzekło: żeby zacząć coś, trzeba skończyć coś, więc kończę już wieczór malgaski:

    Dobrej nocki, Wyspo:)

  36. Makówka pisze:

    Dobranoc Wyspiarze!

  37. Tetryk56 pisze:

    Witajcie!
    Niespodziewanie zaczął się nowy tydzień. A było tak miło… Wink

  38. Quackie pisze:

    Dzień dobry, odwilż się skończyła, w sensie, że to, co stopniało i spłynęło, dzisiaj już wyschło.

    Na szczęście źródełko u Gieni nigdy nie wysycha.

    Koffie

  39. Lena Sadowska pisze:

    Przeważnie jużdomowe dzień dobry, Wyspo:)

  40. Quackie pisze:

    Uff, dzień był wyczerpujący, ale ogólnie na plus chyba we wszystkich sprawach.

    To ja jeszcze przed przerwą pozwolę sobie postawić zapowiadane ptaszkowe pięterko.

  41. Makówka pisze:

    To i ja dobranoc!

  42. Lena Sadowska pisze:

    Zabałamuciłam nieco, więc, dziękując wszystkim za wizyty na moim nobelonowym pięterku, pożegnam się już, przyjemność podziwiania ptaszków zostawiając sobie na jutro:)

    Dobrej nocki, Wyspo:)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

[+] Zaazulki ;)