*
Odkręcam zawiasy od drzwiczek szafek kuchennych. Będziemy je z Roisin malować, uparła się, żeby mi pomagać. Ale to potem. Na razie nastawia czajnik i w oczekiwaniu na wrzątek, wilgotną szmatką zaczyna wycierać mięsiste liście doniczkowego sukulentu.
– To jest matka moich wszystkich kwiatków, z niej powstawały następne. Powinnam okazywać jej trochę więcej szacunku, widzę że jest zaniedbana. Mówię ci, coraz trudniej ze wszystkim sobie poradzić, moja matka mówiła, że duży dom jest najgorszym tyranem, bo zmusza do nieustannej pracy.
– Czy rozumiesz o czym ona śpiewa? – wskazuje wzrokiem w stronę radia – To chyba Renee Fleming, znasz to?
– Poznaję. “Pieśń do księżyca” z opery “Rusałka”
– Czy rozumiesz o czym ona śpiewa? Bo to chyba po czesku jest. Dworzak był Czechem.
– Tak, po czesku, ale nie rozumiem. Gdyby mówiła, to może bym coś pojął, nasze języki są podobne, ale śpiew operowy zniekształca brzmienie słów. Z tego co wiem, Rusałka skarży się na swój los. Dużo rozżalonych kobiet rozmawia z aniołami albo z księżycem.
Kawa wreszcie zaparzona, Roisin stawia na stole śnieżnobiałe filiżanki. Shadow stęskniony za towarzystwem podchodzi do stołu. Kładzie mi łeb na kolanach, zaczynam głaskać go za uszami i tak trwamy słuchając na przemian paplaniny Roisin i Rene Fleming udającej rusałkę.
– A ty czego tu szukasz? Psy kawy nie piją.
Shadow spojrzał z wyrzutem na swoją panią i posłusznie wrócił do swojego kąta. A Roisin co chwila wstawała, żeby podgrzać mleko na gazowej kuchni, zagadywała coś do kota, znowu siadała i nie tracąc rezonu kontynuowała paplaninę, tym razem była to opowieść o ubiegłorocznej wycieczce do Langwedocji, gdzie razem z Philipem zwiedzali twierdzę Katarów wymordowanych bezlitośnie przez “obrońców prawdziwej wiary”. Zaraz też Philip pojawił się w kuchni. Nalał sobie pół kubka czarnej niesłodzonej kawy i bezszelestnie odszedł w stronę swojego pokoju.
Wróciłem do pracy. Akurat nakładałem dziewiczą warstwę politury na skrzynię zegara, gdy do pokoju zamienionego na pracownię weszła Roisin z książką w ręku.
– Czy Kapuszinsky to polski pisarz?
– Tak, Ryszard Kapuściński, bardzo znany…
– On przez wiele lat mieszkał w Afryce, czytam jego książkę. Znał tamtejsze języki, bardzo to ciekawe… W Zanzibarze spotkał inną Polkę, która mu recytowała wiersz. I tu nie ma tłumaczenia na angielski. Możesz…?
Zastygłem z bawełnianą szmatką w ręku, zdjąłem lateksowe rękawiczki i zacząłem głośno czytać, czując jak dziwnie w tym otoczeniu brzmią szeleszczące głoski. Wydało mi się, że nagromadzenie rodzimych “-ąści” powstało w wyniku jakiegoś spisku.
Pogodą rana lśni polana
Ciszą opieszcza smukłość drzew
Dygotem liści rozszeptana
Źdźbła trawy kłoni lekki wiew
Tak cicho jest i słodko wszędy
I tak przedziwny wkoło świat
Jakbyś przed chwilą przeszła tędy
Musnąwszy trawy skrajem szat.
Zanim dobrnąłem do końca, uznałem, że poeta Staff do spółki z Roisin celowo robią mi psikusa. Na prośbę pracodawczyni przełożyłem jeszcze te strofy na angielski, mając świadomość jak karkołomnego zadania się podjąłem. Znajdź człowieku na poczekaniu literacką wersję zdania “Źdźbła trawy kłoni lekki wiew”. Ale chyba nie wyszło najgorzej, objaśniłem, że od wiersza ważniejsze były okoliczności spotkania pana Kapuścińskiego z panią Trębecką w hotelu w Zanzibarze. Roisin odeszła usatysfakcjonowana, miałem nadzieję, że zaraz pochłoną ją inne sprawy. W końcu to tylko książka o Afryce. Kolejne warstwy politury nakładaliśmy już wspólnie: jedną ja, drugą Leopold Staff. Było nam cicho i słodko, mebelek lśnił i szeptał a ja opieszczałem smukłe deseczki bawełnianymi kłębkami i chciałem, żeby ten przedziwny wkoło świat trwał jak najdłużej.
**
Deszcz padał drugi dzień bez przerwy, na szczęście miałem pracę pod dachem i to dosłownie, bo na strychu. Musiałem wymienić pływak odcinający dopływ wody do zbiornika i przerobić system rozprowadzania wody. Po paru godzinach nużącej pracy zszedłem do kuchni trochę zrezygnowany. Miałem ochotę na rozmowę, lecz z drugiej strony wiedziałem, że nie zdołam w obecności Roisin wypowiedzieć więcej niż dwa zdania. Nawet jeśli chciałbym do jej uporządkowanego świata wnieść trochę wschodnioeuropejskiego chaosu, wzbogacić jej wiedzę o kilka faktów z socjalistycznego absurdu i ubeckiej grozy, albo pogadać o renesansie włoskim, ona nie da mi szansy. Jej ADHD było silniejsze niż ciekawość świata.
– Pamiętasz mojego brata Brendana? Wszyscy go zapamiętują, bo nie ma dwóch przednich zębów i zaprzysiągł, że ich sobie nie wstawi. Mówi, że na emeryturze nie musi nikomu się podobać. Parę lat temu Brendan zaczął przekładać na angielski staroirlandzkie kroniki i gaelickie sagi. Philip podśmiewa się, że mój brat znalazł sobie misję, która dla ludzkości jest doskonale zbędna. Lubi Brendana, razem studiowali, ale od razu zapowiedział, że tych kronik nie będzie czytał. Philipowi język gaelicki zbyt mocno kojarzy się z nacjonalizmem, a nacjonalizm z kościelną uzurpacją, ale mojego brata to nie zniechęca, bo jest uparty. Znam go od dziecka, ale ostatnio przestraszyłam się, że znam go niedostatecznie.
– Jakiś miesiąc temu uzgodniliśmy, że Natasza będzie sprzątać jego mieszkanie. Po kilku tygodniach, kiedy odebrała ode mnie zapłatę, powiedziała, żebym się nie gniewała, ale więcej u mojego brata nie chce pracować. Żeby irlandzka sprzątaczka wymówiła, to bym sobie głowy nie zaprzątała, ale to dziewczyna z Mołdawii, ze słabym angielskim! To jaki musi mieć powód, żeby rezygnować z zarobku? Pytam ją , czy Brendan jakoś ją upokorzył? Nie. Czy jego mieszkanie jest za bardzo zapuszczone? Natasza znowu nie, wysokość zapłaty też nie ma nic do rzeczy. Więc co? Zaczęłam nie na żarty podejrzewać, że braciszek, wieczna fajtłapa mógł na starość okazać się lubieżnikiem i ekshibicjonistą. Zapytałam ją wprost, czy była napastowana. Otóż nie. Żadnego obnażania się. Poszło o muzykę, której mój brat, trochę już głuchy, słucha nałogowo. I żeby to była muzyka symfoniczna, jak u nas. Nie! On w kółko słucha smętnych pieśni gaelickich! Natasza nie była w stanie tego znieść. Kiedy wracała do domu, była tak zmęczona i wycieńczona, że chciało jej płakać i przeklinać. Jak się o tym dowiedziałam, śmiałam się do wieczora. Jakby mi kamień spadł mi z serca. Na drugi dzień zadzwoniłam do agencji pracy i na miejsce Nataszy znalazłam Brendanowi kobietę z Filipin. Specjalnie do niej zadzwoniłam i upewniłam się, że żaden rodzaj muzyki nie będzie jej przeszkadzał.
Chciałem wtrącić, że podobny wątek pojawia się w filmie “Marsjanie atakują”. Pod koniec filmu okazało się, że zagrożonej ludzkości rzewna muzyka pomogła pokonać wroga z kosmosu. Od upojnych dźwięków dosłownie pękały Marsjanom mózgi. Przemilczałem to jednak. Kuchnia Roisin nie miała być miejscem moich zwierzeń, miałem słuchać i przytakiwać. Siorbać kawę z mlekiem, pogryzać ciasteczkami i doskonalić swoje dobre maniery. Z tego zadania wywiązywałem się wzorowo. Nie zdziwiłem się, gdy zaraz po opowieści o perypetiach Nataszy, Roisin gładko przeszła do tematu z innej bajki.
– Ja tej całej idei Boga zapożyczonego z Judaizmu nie rozumiem. Przecież on zaprzecza sam sobie: jest wszechmocny a stworzył świat niedoskonały, pełen rzeczy, które mu są niemiłe. Nie mógł od razu stworzyć świata doskonałego?
– Czytałem gdzieś, że w doskonałym świecie Bóg nie miałby nic do roboty. Straciłby rację istnienia.
– Albo ten homoseksualizm. Dlaczego ma być tak zły i przeklęty, skoro za skłonności seksualne odpowiadają geny. To kto kobietom i mężczyznom dał te geny? Kosmici? Mój Philip, który miał nieszczęście być uczniem katolickiej szkoły, nawet nie wdaje się w dyskusje na temat religii. Spędził w tej szkole sześć lat, myślisz, że mi coś opowiedział? Jakieś przygody? Anegdoty? Niemożliwe, żeby niczego nie zapamiętał. A jednak ani razu niczego nie wspomniał. Te szkoły to był jeden wielki koszmar, więc ja rozumiem jego milczenie. Sporo ludzi po latach zdobyło się na spisanie swoich wspomnień, czytałam sporo takich historii. Nie sądzę, żeby Philip chciał przez to przechodzić. Nie wiem nawet, czy on to czyta. Gdybyś widział, jaką ulgę przyniósł mu serial “Father Ted”, jak szczerze śmiał się z grubych żartów o księżach, biskupach i całej tej wynaturzonej zgrai. Według mnie ten serial jest dość głupawy, ale miał w Irlandii wielkie powodzenie. Widocznie ludziom skrzywdzonym, co ja mówię, narodowi skrzywdzonemu potrzebne było odreagowanie, rodzaj katharsis … Ale o czym to ja mówiłam?
– O kosmitach.
– O kosmitach? Nie, o czymś innym… O katolickich szkołach i przytułkach dla dzieci odebranych rodzicom. Jeszcze teraz znajdują tam zakopane szkielety dziecięce. Jeśli możesz, nigdy go o te sprawy nie pytaj. To taki drażliwy temat, lepiej go w obecności Philipa nie wywoływać. On przeszedł przez taką szkołę.
***
Wychodzę z Roisin od ogrodu, mamy zdecydować, które rynny są do wymiany. Dzień jest piękny, wyjątkowo gorący jak na irlandzkie warunki. Dęby, klony nad głowami, na brzegu lasu kępa kwitnących rododendronów, u podnóża skarpy z ułożonych kamieni grządki kwiatowe. W przypływie radosnego nastroju Roisin ubrana w lekką sukienkę, rozkłada ręce, robi taneczny obrót na ścieżce i mówi:
– Oto moja Utopia!
Nie lubię słowa utopia, zanadto mi pachnie socjalistyczną propagandą. Na określenie raju na ziemi wolę słówko Arkadia. Starożytna Grecja jakoś lepiej mi się kojarzy niż Orwell.
Nie było miedzy nami równowagi, Nie dlatego, że ja nie miałem żadnej Arkadii, ani dlatego, że byłem od Roisin znacznie młodszy. Różnice między nami były oczywiste, wynikały z pozycji społecznej, zamożności. Na dobrą sprawę pochodziliśmy z dwu różnych światów. Byliśmy jak dwie odrębne planety, kulturowy mezalians był więcej niż oczywisty, a jednak Roisin zdobyła się na długie opowieści przy kawie, na dotykanie spraw dla niej wrażliwych, choć dobrze wiedziałem, że nie wszystkich. Jej wynurzenia pobudzały moje własne wspomnienia. Pamięć niczym niesforny kret wydobywała na powierzchnię, co jej się podobało, jakieś banalne skojarzenia, epizody. Pamięć nie jest czeluścią. Niby tam wszystko schowane jak w zatrzaśniętej skrzyni, niby pokryte pajęczynami i mchem a jednak gotowe, żeby się bez zapowiedzi pokazać w całej dostępnej okazałości, na tyle mocne, żeby przybrać kształt i zademonstrować swoją na chwilę odzyskaną realność.
Wycieczka szkolna na pola, w zielone zagajniki, nagrzany słońcem maj i nasza klasa. Wszyscy ubrani w granatowe mundurki z białymi kołnierzykami. Obok polną drogą idzie nauczyciel fizyki, który chce nam pokazać, jak drga gorące powietrze. Wyszliśmy daleko poza zabudowania, żeby z leśnego pagórka obserwować płaskie nadodrzańskie pola. Nad połaciami rzepaku powietrze rzeczywiście drżało. Załamane linie, wymieszane kolory, rozmyte kontury i budzące się uczucia. Szczeniacka platoniczna bliskość, bo trudno to nazwać zakochaniem, z dziewczynką, równolatką o wielkich oczach. Miała na imię Ula, szliśmy obok siebie, rozmawialiśmy, nikt nam nie przeszkadzał, klasa wiedziała, że lubimy swoje towarzystwo. Podśmiewali się z nas, ale nie złośliwie, ona była najlepszą uczennicą w klasie, ja najlepszym uczniem. Prymusów lepiej mieć po swojej stronie.
Kilka lat później Ula umarła na raka i chyba przez to zapamiętałem tę wycieczkę. Długo nie dowierzałem, że Uli już nie ma. Ostatecznie musiałem to przyjąć do wiadomości, ale odtąd uważniej przyglądam się światu. Jej śmierć nauczyła mnie pokory dla przeznaczenia. Wyszedłem na skraj posiadłości państwa Courtney, patrzyłem jak nad Zatoką Dublińską przeciera się mgła, jak z tej mgły wyłaniają się promy, a nad łąką sąsiada drży parujące powietrze. Wstrzymywałem oddech, żeby nic nie uronić z tego widoku, patrzyłem zachłannie, trochę także w imieniu Uli. Równie dobrze mogłem już być tam gdzie ona, wtedy ktoś inny stałby tu i patrzył w moim imieniu. Może.
« Sierpień 1988 | Italia di Quacco I: Perła Adriatyku » |
03
sie 2024
Witajcie, tytuł jest nieco mylący, bo żadnych rusałek w sielskiej scenerii tamtejszego ogrodu nie widziałem, jednak przy takiej rozmówczyni jak Roisin (czyli po polsku Róża) łatwo o zatarcie granicy między tym, co realne, a tym co wyobrażone. Daję słowo, że w całym opowiadaniu więcej autentyku niż zmyślenia.
Dobry wieczór.
A może to Roisin była tą rusałką (brzmienie imienia nieprzypadkowo podobne?), zwodzącą na manowce, zagadującą, mylącą wątki i ścieżki?
Roisin gubiła wątki i zaskakiwała pomysłami, ale na manowce mnie nie zwiodła, 🙂 za to dużo ciekawych historii (rodzinnych lecz nie tylko) od niej usłyszałem. Wielce inspirująca osoba.
Jedna rzecz mnie zaintrygowała: „Philipowi język gaelicki zbyt mocno kojarzy się z nacjonalizmem, a nacjonalizm z kościelną uzurpacją” – czy gaelicki nie powinien się kojarzyć raczej z czasami przedkościelnymi? Z druidami i wierzeniami celtyckimi? Czy może Kościół w Irlandii przejął również język gaelicki i związaną z nim kulturę?
Hm.. dobre pytanie lecz nie mam pewności, czy moja wiedza jest tu wystarczająca. Nie dociekałem wtedy, uznając prawdopodobnie, że tutejsze środowiska nacjonalistyczne zwyczajnie „zawłaszczyły” sobie język, symbolikę, legendy – tak jak się to odbyło w Polsce. Nieczęsto zdarza mi się rozmawiać na te tematy z tutejszymi, nie jest to obiektywnie dojmujący problem. Raczej przeczulenie Philipa.
Dzięki!
A teraz ja z pytaniem: jak byś przetłumaczył te źdźbła, które kłoni lekki wiew? 🙂
To jest bardzo trudne pytanie – ze względu na kontekst.
Można by słownikowo – „blades of grass”, ale inne znaczenia „blade” (ostrze, broń, nóż) kompletnie tu nie pasują. Z kolei gdyby skorzystać (w drugą stronę) z przekładu Whitmana pióra Ludmiły Marjańskiej (która przetłumaczyła „leaf of grass” jako „źdźbło trawy” właśnie, dając tym samym tytuł całemu zbiorkowi w polskim przekładzie), mielibyśmy „leaves of grass”. ALE przecież zaledwie wers wyżej mamy „dygot liści” – więc albo dla źdźbeł trzeba by znaleźć inny rzeczownik, albo dla dygoczących liści (drzew). Może by zasugerować (w potencjalnym angielskim przekładzie), że to drżą liście paproci (czyli „fronds”) i w ten sposób „uwolnić” „leaves” dla trawy? Trudno tak z marszu odpowiedzieć 🙂
No to już wiesz, jak ja się poczułem… 🙂 Później nie dotykałem już tematu uznając, że Staff jest nieprzekładalny. I spokój.
Lubię podejście naukowców – czarodziejów z powieści „Poniedziałek zaczyna się w sobotę” Arkadija i Borysa Strugackich: „Wiemy, że [problem] jest nierozwiązalny. Ale chcemy wiedzieć, jak go rozwiązać.” 🙂 Nie żebym się brał za Staffa, tym bardziej w tym kierunku (tj. z polskiego na angielski).
Maksyma braci Strugackich prędzej może zwieść człowieka na manowce, niż pani Roisin. 🙂 Ale pokusa zostaje, z tym, że ja mam inne różniste problemy do rozwiązania. (na ogół natury technicznej lub artystycznej)
Tak, zwykle masa innych/ codziennych problemów każe westchnąć i odłożyć nierozwiązane problemy na inny dzień.
Aż zjawi się ktoś, kto nie wie, że ten problem jest nierozwiązywalny…
Jest w tym opowiadaniu wiele wątków, ale u mnie wyzwolił się wątek…
tęsknoty. I co teraz panowie ? Spać nie będę mogła!
A teraz, zamiast pakować plecak będę wyglądać księżyca i myśleć o…
Witaj Makówko, niewielka porcja wspomnień i tęsknoty dobra jest na sen. Aria z „Rusałki” też! Dasz radę zasnąć, tylko nie przedawkuj!
Witaj Laudate!
Czego mam nie przedawkować? Bo w tej chwili pisząc komentarz pomieszałam(celowo) -wspomnienia (ogniska harcerskie, studenckie) z teraźniejszością. Do której grupy należy zaliczyć tęsknotę hm…wiem, ale nie powiem…
Tęsknoty nie przedawkuj. Wszak to mocne emocje.
No, ba!
Dobry wieczór i tutaj, Wyspo:)
Jak najlepszy!
Za chwilę poczytam:)
Postaram się też skomentować, ale net mam tu falami, więc to może potrwać:)
Dobry wieczór, Laudate:)
Miło mi, że zajrzałaś. Jakbyśmy się dziś minęli, to oczywiście jutro też jest dzień. Zapowiadali w radiu zwiększenie siły Netu w Twojej okolicy!
🙂
Jednak się udało:)
Jestem w leśnych ostępach, net pojawia się tu z rzadka, głównie wieczorami i późną nocką. A kapryśny niczym Książę z przywołanej tu baśni o Rusałce:)
Swoją drogą, Laudate, czyżbyś sądził, że Roisin spodziewa się literackiego przekładu wiersza Staffa? Myślę, że zadowoliłaby ją informacja, o czym jest ten wiersz, a dobre odczytanie oryginału dopełniłoby szczęścia. Potęga interpretacji, ot co!
Z opowiadania w ogóle odniosłem wrażenie, że (już nie pamiętam, kto to napisał) maszynka Roisin do zadawania pytań kręci się dużo szybciej niż ta do słuchania odpowiedzi.
Obaj, jak zwykle, macie rację: zabierając się do „przekładu” wiersza na angielski sam sobie ustawiłem poprzeczkę, nie martwiąc się wiele o wrażenia Roisin, która – jak tam wspomniałem – zaraz miała wszystko zapomnieć. Jej maszynka do zadawania pytań rzeczywiście kręciła się w tempie 78 o/m tymczasem odpowiedzi nadchodziły w standardowym 45 o/m.
Dobranoc Państwu rzekła Makówka naiwnie ufając, że wkrótce będzie lampka.
Spokojnej!
Dobrze czasem spotkać na swojej drodze taką Różę:)
Bardzo podoba mi się obrazek współtworzenia z panem Leopoldem. Cóż.. myślę, że w akcie kreacji drewna może być równie wiele poezji jak w akcie kreacji słowa i oba bywają równie trudne:)
Czy te hołubione deszczułki były może brzozowe?
Ula natomiast przypomniała mi jedną z moich koleżanek… To wydarzenie było tak traumatyczne, że do dziś nie umiem (a może i trochę nie chcę) znaleźć słów, by je opisać…
Raczej nie były brzozowe, bo brzoza ma tendencje do wykręcania się. To musiało być coś, co tu nazywają white deal. Drewno miękkie, trwałe, pozbawione sęków itd. Kreacje drewniane rzeczywiście dają dużo satysfakcji. Prawie jak napisanie dobrego wiersza…
Spytałam o te drzewa, bo tytuł przywołanego wiersz brzmi: Dziewicze brzozy🙂
Tak. Mogłam godzinami przyglądać się Tacie, którego hobby była praca w drewnie. Sama też czerpię mnóstwo przyjemności z podobnych robótek. Ale moje tworki to skala mikro – wisiorki, korale, guziki, słowem – elementy biżuterii:)
Dobry wieczór, Laudate:)
Nie idę jeszcze spać, ale też się już pożegnam:
miłych snów, Wyspo:)
Witam słonecznie!
Błekit nieba wynagradza niewyspanie.
Ciekawe jaką pogodę dzień przyniesie?
Witajcie!
Pogoda dziś całkiem miła, aż przyjemnie się wstawało 🙂
Nam wstawało się koncertowo, i to dosłownie, bo zbudziły nas świergoty pokrzewek, strzyżyków, piecuszków i świstunek:)
Dobry wieczór, Tetryku:)
Dzień dobry, pospałem dłużej 🙂 i bardzo mi z tym dobrze.
Za oknem triathlon, więc samochody nie jeżdżą, za to tupot nóg i gwar publiczności.
Weekendowa kawa, a może brunch albo lunch?
Witaj, u mnie już było jedno, drugie i trzecie – kawa, ciasteczko, i lunch. Wpadam na te poczęstunki z drewutni, bo niedziela to u mnie Dzień Drewna. Opieszczam swoje deseczki już bez Leopolda Staffa, ale i tak mam z tym dużo radości.
A tu nawet obiad 😉
Kochani, szybki komunikat:
Jutro rano wybywam z domu, ale powinienem być co najmniej przez część dnia online, a co za tym idzie, również na Wyspie.
Wracam w czwartek i w piątek wyjeżdżam dalej, i ten drugi wyjazd nie wiem dokładnie, jak będzie wyglądał, może będę mógł być online, a może nie. Pod koniec pewnie nie. I on potrwa być może do 18 sierpnia, a może nieco krócej, zobaczymy.
Wrócisz z workiem medali? 🙂
Haha, na pewno nie 😉 rodzina i przyjaciele, żaden Paryż, żadne igrzyska.
A wrzucisz jeszcze obiecane obrazki z podróży?
Z pierwszego postoju owszem. A reszta potem.
Zaplanowane na wtorek rano, może być? 🙂
Pod wpisem, jako pierwszy? Spróbuję 🙂
Ależ ten Tetryk ciśnie! Jak jakiś belfer 🙂
Ale po łapach nie biję ani do kąta nie stawiam! 😉
Czyli znowu nas opuszczasz, Quacku Wędrowny, chlip?
Dobry wieczór:)
Wróciłam do domu.
Wyrzuciłam śmieci, zrobiłam prysznic, zjadłam obiad, umyłam naczynia, rozpakowałam plecak, puściłam pranie i zaległam na wersalce.
I wtedy nie wiedzieć czemu poczułam się niedospana i zmęczona.
Pogoda na wędrowanie po Gorcach była dziś idealna!
A nie padało na południu? Ale to dobrze, jak miałaś pogodę.
Zdążyłam wrócić przed deszczem. W Krakowie też jeszcze nie padało
Natomiast o godz. 18.37 syn mi napisał, że w Stróży pada.
Pięknie, idealne wyczucie czasu, albo, jak mawiają Anglosasi, perfect timing!
Zazwyczaj tam, gdzie ja tam deszcz. Dziś wyjątkowo się udało!
Szybsza od deszczu!
To był uroczy weekend:) W totalnej dziczy. Tylko drzewa, woda i my.
Wypoczęte, zresetowane, odprężone możemy ze świeżymi siłami stawiać czoła pani Cywilizacji.
Nie piszę, że od jutra, bo chyba zaczniemy już dziś… 😉
Dobry wieczór, Wyspo:)
Dobry wieczór, Leno!
Czyżby Cywilizacja czyhała na ciebie już pod domem?
W domu:)
W postaci wyprasowanych firan, zasłon, nawleczek i narzut, które proszą się o wymianę. Na szczęście tylko w trzech pokojach, bo z resztą uporałam się przed weekendowym wybyciem 🙂
A wieczór bardzo dobry, bo w perspektywie aromatyczne chwile w cudnie gorącej kąpieli;)
Dobry wieczór.
Dobry wieczór, Riverze:)
Dobry wieczór, Leno. 🙂
Dobry wieczór! Jak minęła niedziela?
Dobry wieczór Rivierze!
Dom już zaczyna pachnieć ziołowo, bo wokół chatynki Znajomych istne wrotyczowe szaleństwo, więc jak mogłam oprzeć się pokusie i nie ściąć sobie naręcza, które teraz dosuszam:)
Udało mi się też uzupełnić zapasy szypszyny (choć moje opuszki dość zdecydowanie protestowały:)) i jednych z najpiękniej chyba pachnących po wysuszeniu, jesionowych liści:)
Hm, ja je wszystkie znam, ale z widzenia, nie z nazwy
Wrotycz to te takie wysokie, zebrane w baldachy, żółtokuleczkowe kwiatki:)
Szypszyna to inaczej dzika róża, ma cynobrowe owoce i wredne kolce – obsadza się też nią miejskie skwery:)
A jesionu gładkokorego chyba przedstawiać nie trzeba 🙂
Tak tak, wyguglałem sobie po nazwach, więc właśnie dopiero jak zobaczyłem na zdjęciach, to doszedłem do wniosku, że znam roślinki, ale nie ich nazwy.
🙂
Mi chyba już zawsze wrotycz będzie się kojarzył z Wrotyczowym Łanem L. M. Montgomery:)
Wydaje mi się, że to Emilki. Któraś z ciotek mieszkała chyba we Wrotyczowym Łanie. Ciotka Ruth? 🙂
Dybra, nikt nie chce gadać z uradowaną odzyskaniem stałego dostępu do netu Leną, to idę powiesić pierwszą partię firan:)
Ależ ja czekałem na Twoje pojawienie się… Tylko dałem się pochłonąć innym zajęciom. Nieopatrznie, bo tymczasem Ty znikłaś jak jakaś Rusałka w zaroślach…
Prawie:)
Bo kursuję od tego dosuszanego wrotyczu do okiennych żabek i z powrotem;)
Wieszaj szybko i skutecznie! 😉
Pierwsza tura usz! 🙂
Tylko jak wysoko, to uważaj, nie spadnij.
Dzięki za troskę, Riverze:)
2.90 to chyba standardowa wysokość, nie?
Mniej więcej standard, ale przy podniesionych rękach można dostać zawrotu głowy.
Można:)
Ale już skończyłam wieszanie i udało mi się przeżyć;)
Narzuty i nawleczki to bułka z masłem, dlatego zawsze zaczynam wymiany od zawieszania:) A duże porządki od mycia okien:)
Miałem o tym opowiadanie, ale to było chyba na Wyspie Dnia Poprzedniego
albo wręcz na portalu, którego nazwy nie wymienię…
Wyspę Dnia poprzedniego masz dostępną…
Hmm, już zerkam.
Albo tego tam nie ma, albo ja nie potrafię odszukać. Wkleję cały tekst, bo krótki 🙂
Och! Przypomniała mi się jedna z moich kuzynek – dość drobna osóbka, która miała problem z dosięgnięciem do firankowych żabek, więc mąż-stolarz zrobił jej piękną, stabilną drabinkę. Kuzynka na drabince ustawiła kwiaty i dalej wieszała firanki, stawiając stołek na stole 🙂
Cudne zastosowanie!
A nie myślała o podwiązaniu do ramion baloników z helem? Bo moja znajoma, też wyznawczyni stołka na stole, po upadku przez rok rehabilitowała kręgosłup…
Nie śmiałam zapytać. Kuzynka była ode mnie dwa razy starsza…
Ale znam też taką, co ściąga pajęczyny z wykuszowego sufitu, balansując z uzbrojonym w podwójną rurę odkurzaczem nad krętymi schodami na konstrukcji z kuchennego krzesła i stołeczka 😉
Obiecane opowiadanie sprzed lat (w pliku nie mam dat, więc nie odtworzę, z kiedy):
GRAWITACJA
Owija cię z każdej strony, jak miękką watą, niby nieodczuwalną, niedostrzegalną, ale spróbuj tylko potrzymać przez chwilę dłonie ku górze, a poczujesz najpierw mrowienie, potem zmęczenie i ból… To ona, grawitacja. Uciekasz od niej, przedzierasz się wciąż ku górze, walczysz – tylko po to, żeby w końcu ulec.
Ach, te żałosne próby zapobieżenia temu, co nieuniknione! Te drabiny, schody, ba, całe zigguraty! I pokolenia, w mrówczym trudzie ciągnące i pchające pod górę olbrzymie ciężary, od budowniczych piramid, przez niewolników Semiramidy, taszczących sadzonki i ziemię, robotników pracujących ad maiorem Dei gloriam przy średniowiecznych katedrach i pana Gustawa Eiffla… Toż to syzyfowe wysiłki, na końcu których jest najwyżej świetna przynęta dla turystów – albo cel dla kilku fanatyków, którzy nauczyli się startować samolotem, ale lądować już nie.
Kiedy już dostaniesz się tam, pod niebo, próbujesz je wydrążyć, przebić, dostać się na drugą stronę. Strzały i fajerwerki, wiercące w górze, mielące powietrze śmigła czy wreszcie ryczące rakiety, które unoszą garstkę wybrańców tam, gdzie kończy się błękit i granat, a zaczyna bezdenna czerń, gdzieniegdzie tylko rozświetlona nikłymi światełkami gwiazd. I po co to? Tylko po to, żebyś – jak Gagarin – mógł zaraportować po powrocie „Boga nie zaobserwowano”? Czy może dla przyjemności kilku minut, godzin lub miesięcy nieważkości?
Ale nie, ty będziesz robił wszystko, żeby uniezależnić się od grawitacji. Wbijesz tysiąc gwoździ i wkręcisz milion wkrętów, zawiesisz na niebie balony i sterowce, będziesz bił rekordy długości lotu bez tankowania i na zasilaniu bateriami słonecznymi. Wreszcie, jakby nie dość ci było umieszczenia na orbicie okołoziemskiej stacji kosmicznej, nie dość lądowania na Księżycu, zaplanujesz stworzenie windy na kablu z nanowłókien węglowych. I wszystko po to, żeby wyrwać się ze studni grawitacji?
Zastanów się, dokąd to prowadzi? Przecież te wszystkie windy, stacje, rakiety – to środek, żeby przenieść cię z jednej grawitacji do drugiej. Dobrze, na Księżycu jest sześć razy słabsza, ale nadal jest! I jeżeli będziesz kiedyś mógł i chciał tam zamieszkać, to ty (TY!), urodzony w 1 g będziesz się cieszył różnicą na korzyść, ale twoje dzieci i wnuki będą się czuć dokładnie tak jak ty – tutaj. A jeszcze dalej? W inne układy gwiezdne, na inne planety… ależ jeżeli któraś z nich nadawać się będzie do zamieszkania, to będzie musiała przypominać Ziemię wielkością, a więc i grawitacją. Czyli – z deszczu pod rynnę.
Nie, nie walcz z grawitacją. Nie drąż dziur w górze i nie zostawiaj tam swoich śladów. Po prostu połóż się, o tak, płasko, i śpij. Śnij o tym, że grawitacja cię nie dotyczy, że latasz bez ciężaru, bez więzów – a potem obudź się i zaakceptuj nieuchronne. Grawitacja włada tobą niepodzielnie, od narodzin, przez pierwsze otarcia i siniaki, a potem złamania po upadku z drzewa lub drabiny, aż po przygięcie ku ziemi, z którym tak uparcie próbujesz walczyć laską.
No. O czym to ja… Aha, dobra: – Kochanie! Skończyłem już dokręcać ten karnisz. Chodź, powiesimy firanki i zasłony! –
Boskie!
Całość, ale zakończenie to już mistrzostwo!
Zawsze ulegam sile żelaznej logiki.

A potem grzecznie wracam do rzeczywistości.
W sam punkt!
I teraz już umykam, dobranoc!
Dobranoc!
Sprzątaczy plan zrealizowany, jutro pracka, więc:
spokojnej nocki, Wyspo:)
Dzień dobry jeszcze przed wyjazdem, pani Gienia będzie uprzejma podać wczesną kawę, a potem to już jak kto chce 🙂
Szerokości!
Witajcie!
Dzień szarawy, nie ma wyjścia: trzeba mieć słońce w kapeluszu! 😉
Pochmurne witajcie!
Quacku -szerokiej drogi!
jak pan Q wróci, powiedzcie mu, że mnie też jego opowieść podniosła o 0,5 cm w górę. Czytanie dobrych tekstów dodaje mi skrzydeł! Maleńka uwaga: zapomniałeś Quackie wspomnieć średniowieczne San Giminiano i obsesję jego mieszkańców, aby na wyścigi budować coraz wyższe wieże.
Dzień dobry, to zaledwie najogólniejszy spis treści! Będą zdjęcia i z San Gimignano, i z wieżami!
I przestało padać!Uff
U mnie też chwilowo nie pada, choć nie wykluczone, że za 15 minut znowu poleje. Ale nie o tym chciałem: opowieść o Roisin jest obszerniejsza, jeździłem do tych Państwa przez parę lat (nie codziennie, rzecz jasna). Być może wrzucę tu kiedyś kolejne fabularyzowane opisy naszych spotkań. Imiona bohaterów zmieniłem, co wydało mi się zabiegiem oczywistym. Ludzie mają prawo do prywatności. Ale mogą być wyjątki: w maju pracowałem w domu pewnych wiekowych ludzi (81 lat każde z nich), a ponieważ projekt trwał ok. 4 tygodnie zdążyłem się z nimi zaprzyjaźnić przy niezliczonych filiżankach kawy i herbaty. Pan domu ze trzy razy opowiadał mi jak trudne były jego początki kariery zawodowej, ale zupełnie się tymi powtórkami nie przejmowałem, widząc jaką ulgę sprawia mu użalanie się nad swoim losem… Podczas ostatniej herbatki pani zapytała, czy oprócz pracy zawodowej mam jakieś hobby, wiec szczerze odparłem, że lubię prace w drewnie oraz pisanie opowiadań i „różnych takich”.
– A czy publikujesz? – dopytywała pani.
– Tak, na razie w internecie – odparłem
A wtedy pan, uprzedzając dalsze pytania ze strony małżonki, wypalił z wyraźną nadzieją w głosie: a czy o nas też tam coś będzie?
– Na razie nie przewiduję, ale jeśli coś napiszę, to dam ci znać.
Ha! Dotarłem do domu, przegryzłem coś, i znowu do knucia… Ech, nałogi 😉
Dzień piękny, słoneczny, przemknął nie wiadomo kiedy:)
Wieczór srebrnochmury kłębił się na spacerku, odpływał jagodowym zachodem słońca. Na łąkach pachniało kocankami, dziką miętą, gwiazdnicą i dojrzewającymi w dawno opuszczonym sadku jabłkami:)
Na odchodne pokropiło nas kilkoma kroplami ciepłego deszczu, tak nieznacznie że gracik nawet ich nie poczuł:)
Dobry wieczór, Wyspo:)
Dobry wieczór!
Twoje wieczory są zawsze piękne… dla wszystkich zmysłów…
🙂
Wokół mnie jest pięknie, więc niżę te widoczki, żeby zostały ze mną jak najdłużej:)
Przemoczona, ale jestem. Akcja zbierania podpisów bardzo udana.
Dzień był wyczerpujący. Jutro kolejny, więc też powiem już:
spokojnej nocki, Wyspo:)
Mój dzień okazał się smutny, bo otrzymałam wiadomość, że zmarła koleżanka z koła PTTK.
W sobotę z nią rozmawiałam przez telefon…
Dobranoc zatem!
Witajcie!
Mówi się, że dobrzy ludzie z woli bogów umierają szybko i łagodnie. Niestety, wielu z nas bogowie nie doceniają…
Witajcie!
Niestety jednak nie tak szybko, ale chyba stopniowa słabła.
W rozmowie w sobotę nic nie mówiła, że ją coś boli tylko, że jest bardzo słaba i w poniedziałek przenoszą ją na hematologię.
To będzie drugi w krótkim czasie pogrzeb kogoś z kim chodziłam po turystycznych szlakach.
Zapraszam już oficjalnie na nowe pięterko (bo nieoficjalnie od rana czekało na pierwszy komentarz… )