« Miś i Harpie . List Juliana Tuwima do Franciszka Halasa »

Sous le ciel de Paris

Z podziękowaniami dla
żyjącego Michela Calonne
za „Piłeczkę do golfa”,
nieżyjącego Borysa Strugackiego
za „Poszukiwanie przeznaczenia albo 27 twierdzenie etyki”
i Edith Piaf – za tytuł, klimat i całokształt

Kiedyś to był piękny dom. Zalotna, smukła sylwetka, stojąca w ogrodzie – w ogrodzie! Tutaj, w centrum miasta, gdzie liczył się każdy metr kwadratowy! – wtulona w koronę starego platana, który nachylał się nad dachem jak troskliwy mężczyzna nad swoją kobietą, odbiegała korzystnie od stojących naokoło poważnych, kilkupiętrowych kamienic. Na szczęście dom, ogród i platan stały na szczycie wzgórza, więc kamienice nie zabierały im zbyt dużo światła, ale tuż poza kutym ogrodzeniem zaczynał się inny świat; centrum Paryża, zabiegane, hałaśliwe, zadymione spalinami, pełne zaparkowanych jak popadnie samochodów, zaaferowanych mieszkańców i ciekawskich turystów, gapiących się na wszystkie strony. Na szczęście żaden z nich nie zabłądził w to miejsce, bo też i nic ciekawego by tu nie znalazł. Dom, mimo pięknej sylwetki, wyglądał na mocno zaniedbany, tynk obłaził z niego płatami (i co na to władze tutejszego arrondissement?), co czyniło go dziwnie podobnym do drzewa, z którego łuszczyła się kora, jak to u platanów.

– Mimikra? – pomyślał idiotycznie doktor Parnasse i przestąpił z nogi na nogę. Oczywiście, nie mimikra, nawet on, humanista, wiedział, że to niemożliwe. Oczywiście, podobieństwo było czysto przypadkowe. Oczywiście, powinien był się cieplej ubrać. Pierwsze jesienne chłody nadeszły w tym roku znienacka. Ludzie śpieszący do pracy ze zdziwieniem odkryli, że widzą swoje parujące oddechy, a woźny na Sorbonie – gdzie pracował doktor – zniknął na cały dzień w piwnicznych czeluściach, na wyraźne życzenie rektora usiłując uruchomić uniwersyteckie ogrzewanie. Tymczasem Parnasse, zamiast siedzieć w przytulnym, z pewnością dobrze już ogrzanym gabinecie, musiał tkwić tutaj w zdecydowanie zbyt cienkim płaszczu. No cóż, sam był sobie winien. Nie trzeba było wścibiać nosa w twórczość profesora Deladriera, a nie musiałby teraz sterczeć pod jego domem. Inna sprawa, że profesora to w najmniejszym stopniu nie obchodziło, ponieważ zmarł niemal tydzień wcześniej.

Profesor Deladrier był uznanym fizykiem, dumą Piątej Republiki. Oddany sprawie i wspierający całym sercem mocarstwowe francuskie ambicje, błyskawicznie awansował w kręgach naukowych, i to tak, że otarł się o Nobla, którego jednak mu nie przyznano. Znawcy z kręgów dyplomatycznych półgębkiem przyznawali, że mogło to być spowodowane charakterem jego prac – zajmował się on bowiem udoskonalaniem broni jądrowej. Francuski program atomowy w latach sześćdziesiątych przeżył gwałtowny rozwój; do 1966 roku testy atomowe prowadzono na Saharze, na terenie Algierii, a potem we francuskiej Polinezji. W tej dziedzinie profesor Deladrier czuł się jak ryba w wodzie – do czasu. Najpierw przyszło rozczarowanie werdyktem Królewskiej Szwedzkiej Akademii Nauk, które nałożyło się na kryzys wieku średniego, a zaraz potem – rok 1968.

Mogłoby się zdawać, że dla kogoś związanego z paryską wyższą uczelnią wszystkie ważkie wydarzenia rozpoczęły się w marcu tego roku, ale nie dla profesora Deladriera. 21 stycznia 1968 na Grenlandii, w pobliżu bazy lotniczej Thule, rozbił się amerykański bombowiec strategiczny B-52, „gubiąc” w trakcie katastrofy cztery bomby wodorowe. Pluton z rozbitych bomb skaził pokrywę lodową, a jego usuwanie trwało kilka miesięcy. Profesora, jak świadczyła o tym jego korespondencja z przyjaciółmi i kolegami z uczelni, ogromnie to wzburzyło. Nic więc dziwnego, że jego poglądy uległy podczas tych kilku miesięcy zmianie o sto osiemdziesiąt stopni; poparł protest studentów i mimo obowiązującego hasła „nie ufaj nikomu po trzydziestce” stał się ich guru (a miał wtedy już czterdzieści lat). Władze uczelni i czynniki rządowe patrzyły na jego działania z pobłażaniem. Raz, że jego wcześniejsze zasługi dla kraju były niezaprzeczalne, a dwa, że rodzina Deladrierów była dobrze ustosunkowana; jej członkowie, w większości absolwenci Grandes Écoles, zajmowali prominentne stanowiska w dyplomacji i nie tylko. Pacyfistyczne ciągoty profesora zamiast grymasu niesmaku wzbudzały więc najwyżej współczujące cmokanie lub lekceważące wzruszanie ramionami.

Profesor nie zapomniał jednak brutalności policji, gumowych pałek i gazu na ulicach. Najwyraźniej rok 1968 wywarł na niego tak wielki wpływ i utkwił mu w pamięci tak mocno, że wiele lat później, na emeryturze, zdecydował się przelać swoje uczucia na papier, wydając niepozorny tomik wierszy pod tytułem – a jakże – „68”. Minęło kilka lat i tomik ten trafił do rąk doktora Parnasse’a, specjalizującego się w badaniu obrzeży francuskiej poezji i interakcji pomiędzy naukami ścisłymi a humanistycznymi, czyli do najbardziej odpowiedniej osoby. Nie można powiedzieć, profesor Deladrier na starość miał całkiem niezłe pióro. W jego wierszach mnóstwo było emocji, przepuszczonych wszakże w większości przez filtr dojrzałej rozwagi. Od tej twórczości wyraźnie odbijał „Testament”, ostatni w tomiku, ale – jak na wyczucie doktora Parnasse’a – powstały sporo wcześniej od innych. Może nawet zaraz po 1968 r.?

Emocje „Testamentu” wydawały się o wiele żywsze, a zakończenie – bardziej przejmujące. Ostatnia strofka brzmiała nastepująco:

Odkupi ognia srogi chrzest
Młodości mej sromotę.
Gdy słońce wzejdzie spoza drzew,
Poznacie jej owoce.

Doktor Parnasse bawił się tym wierszem na różne sposoby – tak i siak, przymierzał go do reszty tomiku, porównywał z innymi utworami, wszystko na nic. W końcu poddał się obsesji, zaczął traktować go jako klucz do reszty zbioru i skupił swoje wysiłki właśnie na nim. Od początku nie chciał się przyznać sam przed sobą, że wiersz ten budzi w nim jakiś nieokreślony niepokój, poczucie zagrożenia, którego nie umiał wyjaśnić. Gniewało go to, chciał więc odłożyć tomik na później, ale nie potrafił, wracał do niego w bezsenne noce, zadając sobie pytanie: Jaki testament chciał pozostawić po sobie profesor? Czym odkupić swoją młodość?

Do samego profesora za jego życia nie dało się dotrzeć. Mieszkał samotnie w rodzinnej posiadłości, pod ogrodzeniem której kulił się teraz przed zimnem Parnasse, a od wielu lat w ogóle jej nie opuszczał. Nie odbierał telefonów, a jeżeli nawet używał komputera, Internetu i poczty elektronicznej, to nie pozostawiał po sobie żadnych śladów. Jaką tajemnicę skrywał ten dom? Deladrierowie nawet po śmierci profesora nie wyrażali zgody na przejrzenie jego rzeczy, a przecież wystarczyłaby jedna podpowiedź, jeden być może niepublikowany wiersz, list do przyjaciela, choćby notatka. Jedynym sposobem, by ją znaleźć, było wdarcie się do domu siłą, ale na to doktor nie mógł sobie pozwolić. Mógł natomiast zadzwonić do szwagra, który miał znajomych, którzy mieli znajomych… a cały łańcuszek kończył się w siedzibie DSGI, francuskiego kontrwywiadu, zajmującego się także zagrożeniami terrorystycznymi.

Parnasse uzgodnił więc nieoficjalnie, że zgłosi zagrożenie bliżej nieokreślonym wybuchem w centrum Paryża, aby wymusić całkiem oficjalną reakcję odpowiednich służb, żeby jednak nie wzbudzać paniki, odbędzie się to wyjątkowo bez powiadamiania policji, odcinania całej dzielnicy kordonem i temu podobnych działań. Oczywiście było to wbrew wszelkim procedurom, ale w końcu czego się nie robi dla szwagra znajomego mojego znajomego? Doktor czekał teraz, aż pojawią się owe „odpowiednie służby” i powoli tracił cierpliwość. No, w końcu przyjechali! Kilka furgonetek marki Renault z wymalowanym na burtach logo firmy sprzątającej całkowicie zablokowało wąską uliczkę. Z pierwszego samochodu wyskoczył ubrany po cywilnemu szczupły brunecik o bezczelnym wejrzeniu, przedstawił się jako porucznik Lagardere, pan wie skąd, i ruszył otwierać bramę. Doktor musiał przepuścić furgonetki, kiedy jednak ostatnia z nich zatrzymała się na żwirowanym, przerośniętym trawą podjeździe, żwawo ruszył za nimi.

Z samochodów wysypała się gromada rosłych facetów w kombinezonach sprzątaczy. Tylko bardzo uważny obserwator wypatrzyłby u nich broń, a mikrokomunikatorów ukrytych we włosach nie zauważyłby nikt. Kilku z nich przeprowadziło szybki rekonesans; kiedy odkryli, że dom i ogród są puste, już zupełnie się nie kryjąc, wyciągnęli swoją elektronikę („skanery”, dosłyszał doktor) i ruszyli na badania. Doktor wszedł za nimi przez potężne, dębowe drzwi, odnalazł gabinet i stanął na jego progu. Widok zaparł mu dech w piersiach. Nie potrafił rozpoznać uczucia, które go wtedy ogarnęło – czy była to konfuzja, czy może wściekłość na samego siebie? Nie to, żeby gabinet był pusty. O nie, jego zawartość wystarczyłaby na kilkanaście tygodni poszukiwań – samo biurko było zawalone papierami do tego stopnia, że ich przejrzenie zajęłoby dobrą dobę, a Parnasse miał w najlepszym razie kilka godzin. No i jeszcze pozostawały wszystkie półki, szafki… Przez chwilę na chybił trafił gorączkowo przerzucał kartki, otwierał teczki, kartkował książki, aż zrezygnował. Usiadł w fotelu za biurkiem i, zrezygnowany, oparł głowę na rękach.

– Dobrze się pan czuje? – zapytał od drzwi porucznik. Doktor nawet nie zauważył, kiedy tamten wszedł do gabinetu.
– Ja? Dobrze. Tylko potwornie mi głupio, poruczniku bo z tego tutaj – wskazał na biurko i półki z papierami – nic nie będzie. Za dużo do przeszukania, za mało czasu. Przykro mi, że was fatygowałem…
– Och, monsieur… – Lagardere uśmiechnął się tajemniczo. – Chyba nie sądzi pan, że przyjechalibyśmy TYLKO dlatego, że pan miał tu coś do znalezienia? Z całym szacunkiem, ale nasze interesy były po prostu zbieżne w tym punkcie.
– Panów? Jak to? – zdziwił się Parnasse. – Wydawało mi się, że wydział antyterrorystyczny kontrwywiadu nie interesuje się literaturą, a już zwłaszcza poezją?
– Zdziwiłby się pan, czym interesuje się… czym musi się interesować nasz wydział – westchnął porucznik. – Ale tym razem ma pan rację, nam nie chodzi dzisiaj o poezję.

Doktor Parnasse uniósł brwi. – Przecież pan wie, że ta bomba to był tylko pretekst? Jacques powiedział, że takiego zgłoszenia nie możecie zignorować? Więc?
Porucznik przystawił sobie do biurka wyściełane krzesło spod ściany i usiadł. Zapalił gauloise’a, zaciągnął się głęboko, poszukał wzrokiem popielniczki, postawił ją przed sobą.
– No cóż, doktorze… Nikt nas tu nie nagrywa, a ministerstwo w razie czego wszystkiemu zaprzeczy, więc myślę, że możemy zagrać w otwarte karty. Wie pan, co to walizkowa głowica jądrowa? Coś się panu obiło o uszy? Tak myślałem. No więc to jest właśnie to, czym zajmował się doktor Deladrier. Próbowali tego Amerykanie, projekt Davy Crockett, doszli do tego, że sześciokilotonową głowicę mógł przenieść jeden człowiek. Rosjanie byli lepsi – w plecaku zmieścili dziesięć kiloton… A nasz profesor – tu Lagardere uśmiechnął się czule – dostał Legię Honorową, ponieważ przy niezmienionych rozmiarach teoretycznie doszedł do ponad dwudziestu!
– Teoretycznie? – zapytał podejrzliwie doktor.

– Ano właśnie, tu leży pies pogrzebany. Wiele wskazuje, że nie tylko teoretycznie – porucznik zmiął w ustach przekleństwo. – Co jakiś czas robimy u panów fizyków dyskretny remanent, a ostatnio czystym przypadkiem trafiliśmy na dane, które sugerują, że dobre czterdzieści lat temu z tajnego wydziału profesora ulotniły się materiały, które… Z których można całkiem praktycznie złożyć głowicę projektu Deladriera. Pech chciał, że profesora w tej sprawie nie da się już przesłuchać… Urwał na widok zgrozy, która pojawiła się na twarzy doktora, uśmiechnął się i pokręcił głową. – Ależ, panie doktorze! Proszę nie robić takiej miny! Nikt od nas nie tknął profesora nawet palcem, zmarł z przyczyn całkowicie naturalnych, zresztą sam pan rozumie, że bardziej by się nam przydał żywy… W każdym razie dobrze się złożyło, że pan ruszył tę sprawę. Każdy pretekst jest cenny. Wie pan, obywatelskie zgłoszenie, którego nie możemy zignorować…

– Ale – dwadzieścia kiloton? Może więcej? Bomba jądrowa – w samym centrum Paryża? Przecież to byłaby już nie katastrofa, ale jakaś apokalipsa? Jaki byłby zasięg takiego wybuchu?
Porucznik Lagardere zaciągnął się papierosem po raz ostatni i starannie zgasił go w mosiężnej popielniczce. – Taktyczna głowica 20 KT zmieniłaby wszystko w promieniu siedmiuset metrów w zgliszcza. Kilometr od punktu zero nie ostałby się żaden mniejszy dom. Po większych zostałyby może jakieś ruiny, a fala uderzeniowa dotarłaby do Saint-Denis, Boulogne-Billancourt, Vincennes i Vitry-sur-Seine. No i jeszcze pozostaje skażenie… Ale to już zależy od wiatru.
Przerwał na chwilę, dając doktorowi czas na przetrawienie tej informacji, i kiedy już sytuacja wydawała się beznadziejna, przywołał na twarz profesjonalny uśmiech.
– „Apokalipsa.” Celne porównanie, od razu widać, że pan ma do czynienia z literaturą. Proszę się nie obawiać, jeżeli nasze podejrzenia są słuszne, znajdziemy tę głowicę. Nasze skanery wykryją wszystko w promieniu dwóch-trzech metrów, a tu, w centrum miasta i tak nie da się wkopać głębiej.

Minęło kilka godzin, które ludzie porucznika spędzili na skrupulatnym badaniu domu i ogrodu, a doktor Parnasse – na wyrywkowym przeglądaniu papierów. Nic w nich nie znalazł. Po głowie tłukły mu się słowa: „ognia srogi chrzest”, ale we wzorach, wykresach i schematach, które przebiegał wzrokiem, nigdzie nie pojawiał się nawet cień poezji, może poza tą, która przemawia do naukowców i inżynierów, podporządkowującą słowa i znaki nie emocji, nie estetyce, a nieubłaganej funkcjonalności. W tym czasie dwójka techników odwiedziła również gabinet. Bez słowa przesunęli skanerami wzdłuż ścian, półek, biurka i podłogi, rozstawili na środku pomieszczenia na trójnogu urządzenie, którego przeznaczenia doktor Parnasse się nie domyślał i poprosili go, żeby na chwilę zamknął oczy. Usłyszał stłumiony trzask – już było po wszystkim. Technicy spakowali swoje rzeczy, a potem wyszli, pozostawiając po sobie słaby aromat wody po goleniu i drażniący nos zapach ozonu.

Wreszcie pojawił się i sam porucznik, dość rozczarowany. Westchnął i bez dalszych wstępów powiedział: – No cóż, panie doktorze. Nic tu nie ma. Nic nie znaleźliśmy i wygląda na to, że musimy się zabierać. A tak między nami, skąd panu przyszła do głowy ta bomba? Przecież nie ujawnialiśmy wyników naszego dotychczasowego śledztwa, więc?
Doktor odczytał w jego oczach pytanie, które nie padło: „Gdzie był przeciek?” i wyobraził sobie siebie podczas uprzejmego przesłuchania – a może właśnie nieuprzejmego… Machnął ze znużeniem ręką i opowiedział porucznikowi o swoich badaniach, tomiku poezji profesora Deladriera i jego „Testamencie”. Lagardere wysłuchał go do końca, po czym wyraźnie powściągając uśmiech, pokręcił głową. Parnasse niemal słyszał jego myśli: „Co też się uroiło temu jajogłowemu!” Porucznik powiedział jednak co innego: – No proszę, jakimi drogami podąża czasem wyobraźnia. Niebywałe, jak blisko prawdy mógł pan dotrzeć! Tylko że badania nie kłamią, nie ma tu żadnej głowicy. Sprawdziliśmy już wszystkie pozostałe lokalizacje, tam też jej nie schował… Gdyby jednak na coś pan wpadł, proszę przedzwonić, Jacques zna numer. A teraz – przykro mi, ale musimy się stąd wynosić, wszyscy. Deladrierowie nie lubią, kiedy ktoś kręci się po ich terenie, a im dłużej tu jesteśmy, tym większe ryzyko, że ktoś życzliwy wykona telefon, gdzie nie trzeba.

Wyszli przed dom. Technicy starannie zamknęli za sobą drzwi, zapakowali sprzęt do furgonetek i sami do nich wsiedli. Porucznik odsunął szybę. – Do widzenia, panie doktorze. Pamięta pan oczywiście, że tej wizyty i naszego spotkania nie było? Tak? To świetnie. Aha, co do tego wiersza… wydaje mi się, że może pan wyczytał z niego zbyt wiele. Do widzenia i pomyślności życzę!
Pojechali, powoli lawirując pomiędzy rzędami zaparkowanych aut, starych, odrapanych rzęchów i nowych, które często nosiły już ślady po osławionym paryskim parkowaniu. Doktor Parnasse zgarbił się w poczuciu klęski i powiódł wzrokiem po ogrodzie. Ach tak, była tu nawet i ławeczka z kutego metalu, z drewnianym siedziskiem i oparciem, wprawdzie twarda, wprawdzie pokryta mokrymi liśćmi, ale… W tej sytuacji doktorowi to nie przeszkadzało. Odgarnął dłonią liście i usiadł na ławce, pogrążony w myślach.

Czy rzeczywiście zbyt długo już siedział w zacisznym gabinecie? Czy oderwał się od rzeczywistości tak dalece, że zamiast prawdy widział tylko to, co podsuwała mu ogarnięta obsesją wyobraźnia? Czy była to tylko nadinterpretacja, czy też profesor faktycznie zostawił po sobie testament, sugerujący zemstę na systemie, który sam wszak wspierał? Co w tej sytuacji jest prawdą, a co złudzeniem? Jaki sens ma poszukiwanie ukrytych znaczeń? Ile jest warta jego kariera, pożal się Boże, naukowa? Doktorat? Bah! Co ja tu robię? Co w ogóle robię na tym świecie?
Te niewesołe rozważania trwały dłuższą chwilę i doktor z początku nie zauważył upływu czasu, potem jednak dostrzegł, że zaczyna robić się już szaro. Zapadał wczesny jesienny wieczór, kiedy pod zachmurzonym, ciemnym niebem przechodnie przyspieszają kroku, spiesząc do domu lub restauracji na suty obiad, zapijany dobrym winem. Ech, dość już tego użalania się nad sobą. Wracaj do życia, chłopie!

Parnasse wstał, przeciągnął się i uniósł wzrok. Jego uwagę przyciągnął jakiś ruch, wysoko w górze. Słabe światło samotnej latarni zza ogrodzenia ledwie rozpraszało wieczorną szarówkę, docierając do korony wielkiego platana, a podmuch jesiennego wiatru rozkołysał jego gałęzie, odsłaniając plamiasty pień. Może to tylko gra świateł, a może… może faktycznie coś tam było? Doktor podszedł bliżej, wytężając oczy. Jakieś sześć, może siedem metrów nad ziemią pień wybrzuszał się nieco, a na nim odznaczała się blizna, jakby po zarośniętej dziupli? Czy też znów mu się tylko wydawało? Usłużna wyobraźnia zaczęła podsuwać Parnasse’owi kolejne obrazy. Drabina, przystawiona do pnia pewnego wieczoru czterdzieści lat temu. Zgarbiona sylwetka, niosąca spory pakunek i pieczołowicie umieszczająca go w szeroko rozdziawionej czeluści dziupli. Upływ czasu – drzewo, rosnące w przyspieszonym tempie i zabliźniające wyrwę w pniu. Ale czy rzeczywiście tak było? Czy to właśnie stary platan skrywał tajemnicę profesora Deladriera?

Doktor Parnasse wyciągnął z kieszeni telefon i zawahał się. Może rzeczywiście powinien zadzwonić do Jacquesa i jeszcze raz poprosić o interwencję porucznika Lagardere’a? A jeśli to – po raz kolejny – tylko jego imaginacja? Jeżeli okaże się, że wnętrze starego platana jest puste, Parnasse zbłaźni się kolejny raz, a następnego już nie będzie – gdyby kiedykolwiek potrzebował pomocy porucznika, zlekceważą go jako nawiedzonego naukowca, panikującego bez potrzeby. Dzwonić? Iść do domu?

Gdy słońce wzejdzie spoza drzew,
Poznacie jej owoce.

I wtedy, właśnie wtedy, gdy zapadał już jesienny zmrok, w centrum Paryża wzeszło nowe słońce.

_____________

Tekst chroniony prawem autorskim. Opublikowany na blogu madagaskar08.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

 

219 komentarzy

  1. Quackie pisze:

    No. To jest chyba najdłuższa pojedyncza rzecz, licząc sam tekst, jaką opublikowałem na blogu.

    Co do obrazka – to jest symulacja wybuchu bomby atomowej o mocy 22 KT w centrum Paryża, w okolicach Montparnasse. Najciemniejsze kółko w środku to totalne zgliszcza, najjaśniejsze i największe – fala uderzeniowa, czyli co najmniej powybijane okna.

    Niestety goście jeszcze są, więc ja na razie zmykam, ale będę się starał wskakiwać co jakiś czas. Aż się skończy wizyta.

  2. Wiedźma pisze:

    No to czytam…. choć po zapowiedzi co znaczy obrazek… już mam gęsią skórkę Sad

  3. Wiedźma pisze:

    … „poezja i rzeczywistość”…

  4. Tetryk56 pisze:

    Quackie, czy czytałeś „Głowę Kasandry” Marka Baranieckiego?
    Bohater – w zupełnie innych okolicznościach – ma podobny problem, tyle że z możliwością wyboru…

    • Wiedźma pisze:

      O… własnie tak, Tetryku..to jakoś mi majaczyło… 🙂

    • Quackie pisze:

      Aaa, oczywiście że tak. Zawsze mnie zastanawiało – mimo że być może u Baranieckiego to jest gdzieś wyjaśnione – JAK właściwie główny bohater, który uczynił sobie zawód z likwidowania zagrożenia ze strony wyrzutni, trafia przed pulpit Kasandry? Tzn. nie „jak” technicznie, ale „jak” w sensie wyboru; gdyby chciał być (autor i/lub bohater) konsekwentny, to zniszczyłby/ rozbroił Kasandrę zamiast wahać się z wyborem.

      • Tetryk56 pisze:

        Z tego, co pamiętam (czytałem strasznie dawno), treścią opowiadania był właśnie dylemat zmiany dobrze ugruntowanej postawy wobec drastycznie nowej sytuacji…

  5. Wiedźma pisze:

    Skowronek obolały i cierpiący, więc milczy, ale jest żywy Happy

  6. Quackie pisze:

    Idę popedałować w miejscu. Dam znać po powrocie.

  7. Wiedźma pisze:

    A Senator milczy jak zaczarowany…. 🙁

  8. Quackie pisze:

    Już jestem z powrotem, jak widać.

  9. Wiedźma pisze:

    No to jeszcze wiadomość od Jaśminki: jest nadzieja, że do nas wróci w przyszłym tygodniu. Ja ostrożnie, żeby nie zapeszyć…. 🙂

  10. misiek pancerny pisze:

    Słowo na niedzielę 🙂 🙂

  11. miral59 pisze:

    Dzień dobry Happy-Grin
    Sama nie wiem z czym mi się to kojarzy… Ale chyba z jakimiś maszynami. Monotonna praca, monotonny stuk, monotonne ruchy…

  12. miral59 pisze:

    I monotonnie idę spać Spanko
    Ale jeszcze wcześniej złożę gratulacje Autorowi za wspaniałe opowiadanie Brawo! Brawo! Brawo!
    Trochę zazdraszczam takiej wyobraźni naszym wspaniałym Autorom i Mistrzom Poklon Ja tak nie potrafię…

  13. Alla pisze:

    Dzień dobry 😀 Jeszcze dobrze się nie czuję, ale znacznie lepiej niż wczoraj. Tylko ta głowa.. Moja, nie moja(?)

    Pośród niesnasków – Pan Bóg uderza…
    (…) Wnętrza kościołów on powymiata,oczyści sień…(??) Tego niestety nie dokonał 😉
    Gdzie mnie Panie Q zawiodłeś?? Do Poety Wieszcza 😀
    Nie wiem dlaczego zwrotka wiersza, którą wpisałeś, jakoś tak mi się ze Słowackim skojarzyła. Czy Pana autorstwa ona jest ??

    Wartko napisane, dobrze się czyta.. Ogólnie; bardzo mi się podoba, Mistrzu 🙂

  14. Wiedźma pisze:

    Dzień dobry … słoneczko na niebie, niedziela zapowiada się rodzinnie…. dobrze jest

  15. Quackie pisze:

    Dzień dobry. Niedzielne pospanie mniej więcej się udało.

    Co do Zoolooka (pozdrowienia dla syna Miral!), to moje skojarzenia są najbliższe temu słoniowi tuptającemu do wodopoju, z tym że raczej myślałem o wielbłądzie idącym przez pustynię do oazy ze źródełkiem między palmami (taki wielbłądzi rytm ma dla mnie ten kawałek). Ale słoń też jest niezły.

    Co do wiersza, czy też właściwie jednej jego zwrotki, to ona powstała na potrzeby opowiadania; tym razem nie pożyczałem od wieszczów, chyba że styl. (Edit:) A tak w ogóle to to jest świadectwo mojego lenistwa, na początku chciałem napisać cały wiersz, ale skończyło się na jednej zwrotce.

    Za uznanie dziękuję, na szczęście udało się jakoś napisać, ale bardzo mnie przypiliło w sensie natchnienia. Czasem pomysł nie „domaga się” napisania, tak jakby mówił „spokojnie, masz czas, nie ucieknę”, a czasem to jest po prostu takie: „PISZ! W TEJ CHWILI!!!”

  16. Tetryk56 pisze:

    Witajcie!
    Same dobre wiadomości: Alla się karaska z choroby, a Jaśminka i Senator wkrótce ponoć wrócą na wyspowe łono. Oby jak najszybciej!

  17. miral59 pisze:

    Dzień dobry Happy-Grin Coś pusto tu dzisiaj…

  18. Wiedźma pisze:

    A tymczasem : nakarmiłam rodzinkę, było wesoło do mementu, kiedy na podłodze wylądowało pół garnka zupy pomidorowej….naczynie wyśliznęło się synowi z rąk 🙂 Dziecię moje, całkiem dorosłe, oblało się równo, zgrzytnęło zębami, a ja zaklęłam brzydko, co zdarza mi się nader rzadko. Za to kuchnię mam już dokładnie posprzątaną ROTFL

  19. Tetryk56 pisze:

    A propos onieśmielania i jego roli w twórczości – znacie anegdotę, o tym jak młodopolski malarz Jan Styka (współautor m. in. „Panoramy Racławickiej”) z onieśmieleniem malował swoje obrazy o treści religijnej?
    Jego mistyczne przygotowania do tworzenia dzieła były tak powszechnie znane w środowisku, że opowiadano, iż któregoś dnia wreszcie objawił mu się zniecierpliwiony Bóg, rugając go gromko:
    – Styka, ty mnie nie maluj na klęczkach! Ty mnie maluj dobrze!

    • Quackie pisze:

      O to to. Dokładnie to miałem na myśli. Żadnych klęczek.

      Swoją drogą, to mi się kojarzy z książką o Krakowie, w której pierwszy raz czytałem tę anegdotę – i wiele, wiele innych. Problem polega na tym, że za nic nie pamiętam autora ani tytułu.

      • Tetryk56 pisze:

        No to jest nas dwóch – zupełnie nie kojarzę, skąd ją znam 🙂

        • Wiedźma pisze:

          A nie był to czasem tomik Boya „Ludzie żywi ?”

          • Wiedźma pisze:

            Tę samą anegdotę przytacza M.Samozwaniec z „Marii i Magdalenie”…. z pewnością niejednego ubawiła 🙂

          • Quackie pisze:

            Oj, nie. To była książka… No właśnie, pana Brzozowskiego lub Brzezińskiego (chociaż nie na pewno), Stanisława, a może Władysława (?), tytułu kompletnie nie pamiętam, ale było to naprawdę fantastyczne kompendium wiedzy o Krakowie za czasów Styki, Wyspiańskiego i Młodej Polski, podane bardzo przyjemnie, z mnóstwem biograficznych i historycznych faktów i anegdot. Próbuję ustalić, ale na razie nie mam żadnych wyników.

            • Wiedźma pisze:

              hmmmm….. poszukaj, może Ci się uda !

              • Wiedźma pisze:

                Stanisław Korab- Brzozowski ? coś mi się przypomina….

                • Wiedźma pisze:

                  ale to chyba nie ten autor…

                • Quackie pisze:

                  Oj, nie, ten 1)był poetą, 2)popełnił samobójstwo w 1901, trochę wcześnie, a ten, o którym myślę, opisywał Kraków za czasów I wojny światowej, a i chyba jakieś anegdoty o Wieniawie z czasów międzywojennych tam się znalazły… Ale blisko. Solidna książka w twardej oprawie z obwolutą, niemal kwadratowy format.

                • Wiedźma pisze:

                  Zgadza się…. młodo zginął i niewiele napisał. Miał też brata Wincentego….

    • Wiedźma pisze:

      Podejrzewam Wojciecha Kossaka o autorstwo tej anegdoty 🙂

  20. Tetryk56 pisze:

    Z anegdot Samozwaniec pamiętam, z jaką satysfakcją, będąc z mężem na placówce w Bukareszcie, wydawała w towarzystwie nobliwych polskich dam polecenia woźnicy po rumuńsku, świadomie nadużywając słowa „obok” (rum. dupa). Towarzyszące panie zapamiętywały się w okazywaniu zażenowania…

  21. Alla pisze:

    Dobranoc Państwu i do miłego – jutra. W godzinach wieczornych 🙂

  22. Wiedźma pisze:

    To jest ciekawe …. bardzo:)

  23. Quackie pisze:

    Dzień dobry. Pięknie dziękuję za życzenia, no a przede wszystkim za zaliczenie (jeszcze) w poczet chłopaków. To takie, hm, pocieszające!

    I niestety, przy poniedziałku, lecę do pracki. Krzyknijcie jednak gromko, jakby Jasmine i/lub Senator się zjawili.

  24. Wiedźma pisze:

    Zdaje mi się, ze dziś będzie cichutko na Wyspie…. zostałyśmy we dwie, ż Bożenką 🙂

  25. misiek pancerny pisze:

    Dzień dobry :)Wspaniałe opowiadanie, dbałość o szczegóły i znajomość tematu powalająca 🙂

    • Wiedźma pisze:

      Witaj przy święcie Miśku 🙂 Kwak ma tak zawsze, dopracowuje tematy…. i nie traci lekkości 🙂

    • Quackie pisze:

      Dziękuję, ale to tylko dobre wrażenie, zapewne specjalista dopatrzyłby się nieścisłości. Najbardziej naciągani są ci spece od poszukiwań bomb na prywatne wezwanie, w końcu kontrwywiad to nie taksówka, a już na pewno nie wpuściliby na zagrożony teren cywila z Sorbony, już nie mówiąc o łamaniu procedur, ale starałem się to maksymalnie to uprawdopodobnić. Natomiast znalezienie faktów dotyczących walizkowych bomb atomowych i np. tego wypadku na Grenlandii to kwestia minut. Kalkulator zniszczeń po wybuchu jądrowym pamiętałem, że gdzieś tam w sieci jest, więc wyguglanie go trwało jeszcze krócej. Reszta to już tylko odpowiednio dopasowana fabuła i stylistyka.

      • Quackie pisze:

        PS. Tak co jakiś czas będę kukał na Wyspę.

      • Wiedźma pisze:

        A Ciebie nie można pochwalić – od razu się tłumaczysz…. Distort toć wiadomo, że nie jest to relacja ze zdarzeń prawdziwych, a tylko jakoś uprawdopodobnionych ! I wiemy już też, że nie zwykłeś chodzić na łatwiznę Wink

        • Quackie pisze:

          No prawda, trochę się tłumaczę, ale też i trochę przy okazji zdradzam warsztat, może komuś akurat się kiedyś przyda. Ta zbieżność wypadku w Thule i wiosny 1968 bardzo mi przypasowała; pasjami lubię, jak się tak składa, bo wyobrażam sobie, jak ktoś kiedyś to sprawdza i drapie się po głowie, myśląc „O kurczę, tak rzeczywiście było! A może w tej historii jest ziarno prawdy?!”, i przeżywa takie lekkie, podświadome ukłucie niepewności… „Ale przecież Paryż stoi nietknięty?!”

  26. Alla pisze:

    Dzień dobry!! Niech żyją Chłopaki nam!! Bukiet
    I zmykam 😀

  27. Tetryk56 pisze:

    Aleśmy się nakukali! 😉

  28. Wiedźma pisze:

    A ino…. 🙂 ROTFL

  29. Wiedźma pisze:

    Piękny dzień, połaziłam sobie, trafiły mi się niedrogie podgrzybki i muszę je wrzucić do octu. Całkiem zgrabne grzybki…. 🙂 Ktoś się po nie naschylał:)

  30. Tetryk56 pisze:

    Ech, jajeczniczka z kurkami… Delicious
    Pod tak miłym wezwaniem mogę się już przywitać! 🙂

    • Wiedźma pisze:

      Kurki rosły w moim lesie jakoś dziwacznie…. po dwie lub trzy, a zazwyczaj trafiało się na gniazdo ! Jajecznica z kurkami była…. na masełku 🙂

  31. Quackie pisze:

    A ja właśnie idę popedałować na stacjonarny. Ma jedną przewagę nad zwykłym – można poczytać w czasie jazdy!

  32. Quackie pisze:

    A ja się już wyjeździłem i wróciłem do lasu, tfu, popracować.

  33. Tetryk56 pisze:

    To ja wychodzę z lasu i idę spać 🙂
    Dobrej nocy wszystkim!

Skomentuj Quackie Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

[+] Zaazulki ;)