Italo Calvino. Tłumaczenia Barbara Sieroszewska.
1965 wydawnictwo Czytelnik w serii Nike. Wypisy.
Toczyła się wojna z Turkami. Wicehrabia Medardo di Terralba, mój wuj, jechał konno przez czeską równinę dążąc do obozu wojsk chrześcijańskich. Nisko nad ziemią polatywały bociany, ich białe stada pruły mgliste, nieruchome powietrze. – Skąd tyle bocianów –zapytał Medardo swego giermka, imieniem Curzio – dokąd one tak lecą?
Mój wuj był tam świeżym przybyszem, dopiero co się zaciągnął, chcąc w ten sposób zjednać sobie pewnych książąt, naszych sąsiadów, zaangażowanych w tę wojnę.
(….)
– Lecą na pobojowiska – odpowiedział ponuro giermek. – Będą nam towarzyszyły przez całą drogę.
Wicehrabia Medardo wiedział, ze w tamtych krajach przylot bocianów uważany jest za szczęśliwą wróżbę. Chciał więc okazać, że cieszy się z ich widoku. Mimo woli jednak poczuł się jakoś nieswojo.
– Cóż może zwabiać te ptaki brodzące na pola bitew, Curzio – zapytał.
– Teraz I one także jedzą ludzkie mięso – odparł giermek – odkąd nieurodzaje wyjałowiły pola, a susza wypiła rzeki. Wszędzie, gdzie leżą trupy, bociany, flamingi i czaple zastąpiły teraz kruki i sępy.
Mój wuj był wówczas w okresie pierwszej młodości, a jest to wiek, w którym różnorodne uczucia łączą się często w jeden złożony poryw, nie podzielone jeszcze na dobro i zło; wiek, w którym każde nowe doświadczenie, nawet makabryczne i okrutne, pulsuje gorącym ukochaniem życia.
– A kruki? A sępy – zapytał. – A inne drapieżne ptaki? Gdzież się podziały ? – Pobladł, ale jego oczy iskrzyły się zapałem. Giermek był czarniawym, wąsatym żołnierzem, który nigdy nie podnosił oczu.
– Najadły się tyle trupów zadżumionych, że same wyginęły od dżumy – i wskazał kopią na czarną gęstwinę czegoś, co przy uważniejszym spojrzeniu okazało się nie zaroślami, lecz splątaną masą piór i wyschniętych szponiastych łap drapieżców. – I nie wiadomo, który pierwszy skonał, ptak czy człowiek, który z nich rzucił się na drugiego, by go rozszarpać – rzekł Curzio.
(…..)
Teren wokół jeźdźców nosił coraz więcej śladów stoczonych tam bitew. Posuwali się coraz wolniej, konie wzbraniały się, wpierały kopytami w ziemię, jeżyły grzywy.
– Co się dzieje z naszymi końmi? – odezwał się Medardo.
– Panie – odrzekł giermek – nic tak nie mierzi koni jak odór ich własnych jelit.
Rzeczywiście, szlak, którym jechali, usiany był końskimi ścierwami; leżały bądź na grzbiecie, z kopytami sterczącymi ku niebu, bądź też na brzuchu, pyskiem zarytym w ziemię.
– Tyle padłych koni w jednym miejscu, Curzio? – zdumiewał się Medardo.
– Kiedy koń czuje, że mu rozdarto brzuch – wyjaśnił giermek – stara się
zatrzymać swoje wnętrzności. Jedne kładą się brzuchem na ziemi, inne przewracają się na grzbiet, żeby im jelita nie wypływały. Ale śmierć nie przepuszcza ni jednym, ni drugim.
– Czyżby na tej wojnie ginęły głównie konie?
– Tureckie karabele zdają się specjalnie stworzone do rozpruwania końskich brzuchów. Trochę dalej napatrzy się pan i ludzkich trupów. Najpierw przychodzi to na konie, na jeźdźców potem. Ale otóż i obóz. Na horyzoncie widać już było stożkowate czuby co wyższych namiotów, sztandary wojsk cesarskich i dymy ognisk.
Pędząc w galopie widzieli, że trupy poległych w ostatniej bitwie zostały zebrane i pogrzebane. Gdzieniegdzie tylko można było dostrzec jakąś odrąbaną kończynę, zwłaszcza usiane były te ścierniska uciętymi palcami.
– Co krok to jakiś palec wskazuje nam drogę – odezwał się mój wuj Medardo – Co to znaczy?
– Niech im Bóg odpuści; żywi ucinają palce poległym, żeby im zrabować pierścienie.
– Kto idzie? – zabrzmiał głos wartownika w kaftanie okrytym pleśnią i porostami, niby kora drzewa od północnej strony.
– Niech żyje święta korona cesarska! – wykrzyknął Curzio.
– I śmierć sułtanowi! – rzucił odzew wartownik. – Ale proszę was, jak staniecie w dowództwie, powiedzcie im tam, żeby nareszcie przysłali mi zmianę, bo zaczynam tu już zapuszczać korzenie!
Konie rwały teraz szybkim cwałem, uciekając przed chmarami much, które bzycząc unosiły się dokoła obozu, nad pagórkami ekskrementów.
– Odchody wielu mężnych wojów – zauważył Curzio – leżą jeszcze na ziemi, choć oni sami są już w niebie – tu przeżegnał się.
Przed wejściem do obozu ciągnął się rząd baldachimów, a rozsiadłe pod nimi tłuste, bogato przystrojone kobiety w długich brokatowych szatach, ale o nagich piersiach, powitały przybyszów okrzykami i sprośnym śmiechem.
– To namioty kurtyzan – rzekł Curzio. – Żadne wojsko nie ma takich urodziwych jak nasze.
Mój wuj jechał dalej, ale wciąż odwracał głowę, przypatrując się tym kobietom.
– Radzę uważać, panie – dodał giermek – są takie brudne i plugawe, że nawet Turcy nie chcą ich w jasyr. Teraz już nie tylko pełno mają wszy, pluskiew i kleszczy, ale nawet skorpiony i drobne jaszczurki na nich się gnieżdżą.
Przejechali przed frontem baterii polowych. Pod wieczór artylerzyści gotowali sobie zupę z wody i rzepy na spiżowych lufach moździerzy i armat, rozpalonych całodzienną kanonadą.
(….)
Wicehrabia di Terralba został niezwłocznie zaproszony przed oblicze cesarza (….)
– Rycerz świeżo przybyły z Italii, Najjaśniejszy Panie – przedstawiono go – Wicehrabia di Terralba, potomek jednego z najznakomitszych rodów prowincji Genueńskiej.
– Mianuję go niezwłocznie porucznikiem. Mój wuj zadzwonił ostrogami stając
na baczność (…)
Tej nocy, mimo zmęczenia, Medardo długo nie mógł zasnąć. Przechadzał się tam i na powrót przed swoim namiotem, słyszał nawoływanie wart, rżenie koni i urywane słowa, bełkotane we śnie przez żołnierzy. Patrzył w rozgwieżdżone czeskie niebo i rozmyślał o swoim nowym stopniu wojskowym, o jutrzejszej bitwie, o dalekiej ojczyźnie, o szumie trzcin nad strugami. Ale w sercu jego nie było ani tęsknoty, ani wątpliwości czy bojaźni. Dla niego wszystko było jeszcze całe, zwarte i nie podlegające dyskusji i on sam również był taki. Gdyby mógł przewidzieć straszliwy los, jaki go czekał, kto wie, może i to nawet wydałoby mu się naturalne i nieuniknione, mimo bólu, jakiego musiałby doznać. W ciemności zwracał spojrzenie ku temu punktowi horyzontu, gdzie, jak wiedział, znajdował się obóz nieprzyjacielski, i skrzyżowawszy na piersi ramiona, dłońmi przyciskał barki, z radosnym poczuciem realności rzeczy dalekich i różnorodnych oraz swojej własnej wśród nich obecności. Czuł, jak krew, płynąca w tej okrutnej wojnie tysiącem strumyków, dosięga i jego, i pozwalał jej zraszać swoje stopy, nie doznając przy tym uczucia ani zaciekłości, ani litości…
*****************************************************************************
Bitwa rozpoczęła się punktualnie o godzinie dziesiątej rano. Z wysokości siodła porucznik Medardo obejmował wzrokiem całość hufców chrześcijańskich, gotowych do ataku, i wystawiał twarz na powiewy czeskiego wiatru niosącego woń kurzu, który nasuwał myśl o zapylonym gumnie.
– Nie, proszę się nie oglądać wstecz, panie – wykrzyknął Curzio, który, w randze sierżanta, stał u jego boku. I chcąc usprawiedliwić te zuchwałe słowa, dodał cicho: – Mówią, że to przynosi nieszczęście przed bitwą.
W rzeczywistości obawiał się, żeby wicehrabia nie stracił otuchy, kiedy spostrzeże, że całe wojsko chrześcijańskie to niemal ten jeden jedyny hufiec, a odwody składają się zaledwie z paru oddziałów pośledniej piechoty.
Mój wuj patrzył daleko przed siebie, na chmurę nadciągającą od horyzontu, i myślał: „Ta oto chmura to Turcy, prawdziwi Turcy, a ci tu, obok mnie, to weterani chrześcijaństwa, a ten dźwięk trąby, który właśnie rozbrzmiewa, to hasło do ataku, pierwszego ataku w moim życiu, a ten ryk i wstrząs, i błysk zduszony ziemią, w którą się zarył pocisk, na co z leniwą obojętnością spoglądają weterani i ich konie – to wystrzał armatni, pierwszy nieprzyjacielski wystrzał, jaki oglądałem. Niechby nie nadszedł nigdy dzień, w którym będę musiał sobie powiedzieć: A oto jest ostatni”.
Z dobytą szpadą pędził galopem przez równinę, śledząc wzrokiem sztandar cesarski, który to znikał, to ukazywał się znowu pośród dymów, podczas gdy pociski chrześcijańskie huczały w powietrzu nad jego głową, a nieprzyjacielskie szczerbiły już front chrześcijański, wzbijając snopy rozpryskującej się w powietrzu ziemi. „Zobaczę Turków! – myślał – zobaczę Turków!” Nic tak nie cieszy mężczyzny jak posiadanie wrogów i możność przekonania się, czy są właśnie tacy, jakimi ich widział w wyobraźni.
Ujrzał ich, tych Turków. Pędziło ich właśnie ku niemu dwóch, na koniach w bitewnych czaprakach. Obaj mieli okrągłe tarcze skórzane i kaftany w czarne i szafranowe pasy. Widział ich turbany, twarze koloru oliwy i wąsy takie same jak u pewnego człowieka w Terralba, zwanego Miché Turek. Jeden z dwóch Turków padł trupem, drugiego także ktoś zabił, ale już pędziło mnóstwo innych i wrzała walka na białą broń. Zobaczyć dwóch Turków to ostatecznie to samo, co zobaczyć ich wszystkich. Ci dwaj byli przecież także żołnierzami i wszystko, co mieli na sobie, należało do inwentarza armii. Twarze ich były ogorzałe i zbrużdżone jak twarze chłopów. Co się tyczy oglądania, to można rzec, że już ich Medardo obejrzał. Mógł spokojnie wrócić do nas, do Terralby, i zdążyć na ciągi przepiórek. On jednak został na wojnie dalej. Pędził, uskakując przed ciosami karabel, aż natknął się na Turka zupełnie niziutkiego, pieszego, i zarąbał go. A skoro raz już się przekonał, jak to się robi, popędził szukać następnego, na koniu, i źle uczynił. Bo niebezpieczni byli właśnie ci mali. Wślizgiwali się pod konie i swymi krzywymi szablami rozpruwali im brzuchy.
Koń Medarda zatrzymał się na szeroko rozkraczonych nogach.
– Co robisz? – zawołał wicehrabia. Nadjechał Curzio wskazując ręką ku dołowi:
– Proszę spojrzeć tutaj. – Wnętrzności konia zwisały już do ziemi. Biedne zwierzę
popatrzyło w górę, na pana, potem schyliło głowę, jakby chciało szczypać własne jelita niby trawę, ale to był tylko ostatni poryw heroizmu: biedak osunął się na ziemię i skonał. Medardo di Terralba został bez wierzchowca.
– Proszę wziąć mego konia, poruczniku – rzekł Curzio, ale nie zdołał go podać, gdyż sam spadł, przeszyty strzałą turecką, a uwolniony koń uciekł.
– Curzio! – wykrzyknął wicehrabia i pochylił się nad jęczącym na ziemi giermkiem.
– Nie warto troszczyć się o mnie, panie – przemówił giermek. – Spodziewam się, że w lazarecie mają jeszcze grappę. Każdemu rannemu należy się czarka.
Mój wuj Medardo rzucił się w wir walki. Losy bitwy wyglądały niepewnie. W zamęcie wydawało się, że zwyciężają chrześcijanie. W każdym razie przerwali szyki tureckie i okrążyli niektóre pozycje. Mój wuj razem z innymi rycerzami dotarł do samych baterii nieprzyjacielskich, a Turcy odwracali się w inną stronę, chcąc mieć chrześcijan w zasięgu ognia. Właśnie dwóch tureckich artylerzystów obracało mozolnie armatę na kołach. Powolni w ruchach, brodaci, w długich do ziemi kaftanach, wyglądali na astronomów. Mój wuj powiedział sobie: „Teraz ja na nich wpadnę i skończę z nimi”. Pełen zapału a niedoświadczony, nie wiedział, że do armaty należy się zbliżać tylko z boku albo z tyłu. Rzucił się wprost ku wylotowi lufy, z dobytą szpadą, pewien, że zastraszy tych dwóch astronomów. Ale oni posłali mu pocisk prosto w pierś. Medardo di Terralba wyleciał w powietrze.
Wieczorem, po zaprzestaniu walki, dwa wozy wyjechały na pobojowisko zbierając ciała chrześcijan. Jeden wóz przeznaczony był dla rannych, drugi dla zabitych. Pierwsze rozpoznanie odbywało się więc od razu na polu bitwy: „Tego ja zabieram, a tego ty”. Tam gdzie wydawało się, że jest jeszcze coś do uratowania, kładziono ciało na wóz rannych, tam gdzie były już tylko poszarpane strzępy, zbierano je na wóz trupów, by je po chrześcijańsku pochować. A jeśli to, co zostało, nie było już nawet trupem, zostawiano szczątki na żer bocianom. W tamtych właśnie dniach, zważywszy wciąż wzrastające straty, zarządzono, że rannych ma być więcej niż trupów. Zatem i to, co zostało z Medarda, uznano za rannego i złożono na odpowiednim wozie.
Druga selekcja następowała w lazarecie. Po każdej bitwie szpital polowy przedstawiał widok jeszcze straszliwszy niż bitwa sama. Na ziemi ciągnęły się długim szeregiem nosze z tymi nieszczęśnikami, a dokoła nich uwijali się lekarze wyrywając sobie nawzajem z rąk cęgi, piły, igły, amputowane kończyny i kłębki sznurka. Trup nie trup, z każdym próbowano wszystkiego, by mu przywrócić życie. Tu piła, tam znów tamowanie krwotoku; żyły wywracano na lewą stronę jak rękawiczki, zeszywano i upychano na miejsce, choć więcej w nich było sznurka niż krwi, ale bądź co bądź dziury były załatane. Kiedy pacjent umarł, wszystko, co miał w dobrym stanie, służyło do sztukowania innych. I tak dalej. Najgorsza sprawa była z jelitami: skoro raz się wywlokły, nie sposób było zwinąć ich należycie i upakować, gdzie trzeba.
Ściągnięto przykrycie i ciało wicehrabiego okazało się straszliwie okaleczone. Brakowało mu nie tylko ramienia i nogi, ale i to wszystko, co się między nimi powinno znajdować – połowa klatki piersiowej i brzucha – zostało unicestwione wystrzałem armatnim, oddanym z bliska. Z głowy pozostało jedno oko, jedno ucho, jeden policzek, pół nosa, pół ust, pół podbródka i pół czoła; z drugiej połowy nie pozostało ani strzępka. Krótko mówiąc, ocalała jedna połowa, prawa, zresztą w doskonałym stanie, bez jednego draśnięcia poza gigantyczną raną, która oddzielała ją od rozpryśniętej zapewne w drobny mak połowy lewej.
Lekarze byli zachwyceni. „Ach, co za piękny przypadek! Jeżeli ranny w międzyczasie nie umrze, można by spróbować uratować mu życie”. I zabrali się do niego z zapałem, podczas gdy niejeden żołnierz z przestrzelonym, dajmy na to, ramieniem umierał, biedaczysko, z upływu krwi. Szyli, przymierzali, smarowali maściami: kto wie, co jeszcze robili. Faktem jest, że nazajutrz mój wuj otworzył swoje jedyne oko i połowę ust, rozdął nozdrze i odetchnął. Silny organizm Terralbów przetrzymał. Medardo żył, przepołowiony.
*******************************************************************************
Dalej streszczenie własnymi słowami, ale całość jest dostępna:
Wicehrabia Medardo di Terralba w ilości 0,5 (część PRAWA) powrócił z wojny do rodzinnego zamku. Ale jakże odmieniony, nie tylko fizycznie. Nie chciał z nikim rozmawiać, okrutnie zabił ptaszka, którego jego stary ojciec wysłał do okien jego komnaty. Ojciec wtedy zmarł ze zgryzoty. Wicehrabia di Terralba, jedyny dziedzic rozpoczął panowanie pełne nieopisanego zła i niewysłowionego okrucieństwa. Spustoszenie i zgrozę siał wszędzie. Nawet starą piastunkę Sebastianę, co to wykarmiła całe pokolenia di Terralbów i kładła się do łoża z każdym dorosłym di Terralbą, wysłał do kolonii trędowatych (mimo, że nie cierpiała na tę straszną chorobę)
Ale, wbrew szóstemu prawu Murphiego, które mówi, że nigdy nie jest tak źle, żeby nie mogło być gorzej, coś się zaczęło zmieniać na lepsze. Zaobserwowano ptaszki ze skrzydełkami na temblakach, nóżkami w łupkach i takie tam. Ktoś opatrywał rany okaleczonych zwierzątek i ptaszków, odnajdywał porwane dzieci, ten ktoś złapał gołą ręką jadowitego czerwonego pająka, który chciał właśnie ukąsić narratora powieści. Siostrzeniec wicehrabiego bardzo się przestraszył spotkaniem okrutnego wuja, ale wuj okazał się dobry, że do rany przyłóż. Potem, po zastanowieniu się zdumiony stwierdził, że ręka, która go obroniła była LEWA!!
Otóż powróciła dobra połowa wicehrabiego. Ta druga połowa nie rozbryzła się, tylko ją odrzuciło i znaleźli ją czescy pustelnicy i wyleczyli maściami z czeskich ziół.
Ta druga, dobra połowa tez miała swoje wady. Chciała zmusić Hugonotów do sprzedawania głodującym zboża bez zarobku, czy też uzmysłowiła trędowatym, że nie powinni się bawić, tylko stanąć twarzą w twarz ze swą straszną chorobą. Co ich załamywało.
Więc czuli się wszyscy zagubieni pomiędzy złością a cnotą, obu jednako nieludzkimi.
A co dalej? Tu przywołać trzeba postać pastuszki Pameli. Bosej, pulchnej i mądrej. W niej zakochał się ZŁY. Oraz DOBRY. Pamela nader udatnie prowadziła swoje sprawy, pomimo nacisków starych, ubogich rodziców. Nie dała się zamknąć przez ZŁEGO w wieżycy zamku, ani nie dała się namówić przez DOBREGO do spełnienia małżeńskiego w postaci wyłącznie dobrych uczynków.
Doszło do pojedynku, w którym ZŁY swoją szpadą przeciął zabliźnioną ranę DOBREGO, a ten, padając przejechał swoją po takiejż ranie ZŁEGO. Na to czekał doktor Trelawney:
„Pół godziny później nieśliśmy na noszach do zamku jednego tylko rannego. ZŁY i DOBRY zostali ściśle ze sobą złączeni, ciasno owinięci bandażami. Doktor starannie pozszywał końce wszystkich wnętrzności i arterii jednej i drugiej połowy, następnie zużył chyba kilometr bandaży, owijając ich tak ciasno, że wydali się jednym rannym.”
A Pamela wykrzyknęła „ Nareszcie będę miała męża ze wszystkim, co trzeba”
Ten doktor Trelawney był Anglikiem, który znalazł się w Terralbie jako rozbitek, przypłynąwszy na beczce bordeaux. Z zawodu był lekarzem okrętowym, ale na lądzie zajmowały go głownie błędne ogniki. Teraz przypłynął do Terralby sam kapitan Cook i Trelawney wyruszył na okręt Cooka wpław na beczce wina cancarone. A siostrzeniec Wicehrabiego wołał za nim :
„Doktorze! Doktorze Trelawney, proszę mnie zabrać ze sobą! Nie może mnie pan tu zostawić, doktorze! Ale okręty już zniknęły na widnokręgu, ja zaś zostałem tu, w tym naszym świecie pełnym odpowiedzialności i błędnych ogników”.
Te opisy na poczatku: nie należy ich czytać dosłownie. Tylko jako ornament. Wtedy całość przybiera postać moralitetu.
Rzecz mi się przypomniała po poczytaniu Miśkowych Harpii.
Witam: ) Moralitet…
To tak a propos wczorajszego westernowego nastroju?
Witaj Kreciu… kolejny tekst, którego nie znałam… dziękuję 🙂
Chyba życia nie starczy na poznanie wszystkiego. Dlatego tak ważne są donosy
Dzień dobry: )))
Lubię brutalny realizm i doskonałą znajomość materii, w której autor się porusza, dlatego też i nie dziwię się, że dzielny książę jednym ciosem szpady odrąbał przeciwnikowi głowę. Słuszny to i przemyślany cios, jak bowiem wszyscy wiemy szpada jest bronią przeznaczoną do zadawania pchnięć. Jednym słowem – do kłucia!
Ale poza tym wsio w pariadkie. W jednej z powieści o dzielnych prawdziwych ludziach radzieckich broniących Stalingradu autor swemu bohaterowi pozwolił dorżnąć nożem uszkodzony niemiecki czołg. Cóż z tego, że był to okrutny trud, grunt że skuteczny!: )
No cóż, też te szpady mi nieco przeszkadzały, ale postanowiłam się nie czepiać drobiazgów, zwłaszcza, że tuteckie szable były używane prawidłowo.
Z tymi szablami to tez nie do końca tak….Pewnie, że można próbować nią koński brzuch rozciąć, ale raczej w odruchu desperacji, nie jako z góry założone działanie. Przeciw konnicy skuteczniejszy jest płot z wszelkiego rodzaju pik, dzid i włóczni. Karabela to jednak broń na człowieka.
Ale ja o czym innym chciałem. Z całej opowieści nie żadna tam myśl o pomieszaniu dobra ze złem płynie, a jeden jedyny słuszny wniosek – każda baba, tak jak pulchna Pamela, chce mieć swego chłopa w komplecie! Znaczy – ze wszystkimi kawałkami na swoim miejscu!!
Senatorze, a Ty byś chciał połowę baby, czy wolisz kompletną, ze wszystkim na swoim miejscu??
Taż przecież niczego innego nie napisałem!: )))
Dzień dobry :)To jeszcze zależy o którą połowę się detalicznie rozchodzi 🙂
Dzień dobry: ))
Dzień dobry. Faktycznie długie. Początek przypomina Kubusia Fatalistę (ten sługa!), ale potem już nie. Faktycznie moralitet, co więcej, skojarzyło mi się z „Doktorem Jekyllem i panem Hyde”, tam też doszło do rozdzielenia osobowości na dobrą i złą, tylko w nieco inny sposób…
Witaj: )) Fizycznie czy chemicznie – co za różnica!
No i na zmianę jeszcze – doktor i jego alter ego nie przebywali w tym samym miejscu i czasie.
Tak jest, bo co by było jakby się tak nagle ze sobą szczaśli!?
.. nuuuuuda:)
I to jaka!!: )
Dzień dobry. Przebrnęłam przez te niezbyt przyjemne opisy, mimo, że ze dwa razy miałam ochotę ominąć:)
Jako rasowa baba, wolę chłopa w całości, oczywiście.. Niechby nawet z tą ciemną stroną charakteru 😀
Dzień dobry Skowronku…człek w jednym kawałku to istotnie lepiej 🙂
Zdecydowanie 🙂
Dzień dobry: ))) „Niechby pił….”??: ))
… a i bił.. 😀
…byle był!!
Witaj Allu. Całość, stanowczo. Sam ZŁY jest okropny , oto następny przykład :
Medardo skazał Fiorifiera i całą jego bandę na powieszenie, jako winnych rozboju. A ponieważ poszkodowani byli ze swej strony winni kłusownictwa, skazał na szubienicę ich także.
Na karę zasłużyli również strażnicy, ponieważ wkroczyli tak późno, że nie zdążyli przeszkodzić ani kłusownictwu, ani rabunkowi. Oni więc również dostali wyrok śmierci przez powieszenie.
Ogółem skazanych było około dwudziestu
Mastro Pietrochiodo, stolarz i cieśla (…)zmajstrował szubienicę rozgałęzioną na kształt drzewa, której wszystkie powrozy podciągało się za pomocą jednej dźwigni; była to machina tak wielka i wymyślna, że można było na niej powiesić jednym zamachem jeszcze znacznie więcej osób niż ich skazano, z czego skorzystał wicehrabia wieszając na dodatek dziesięćkotów, na przeplatankę – dwóch ludzi, jeden kot.
Hurtownik!!
Eeeetam, kudy mu do Vlada Tepesa ksywa 'Palownik”: „Legenda mówi, iż w dniu św. Bartłomieja, w roku 1459, Vlad Dracula rozkazał wbić na pal 30 tysięcy kupców i szlachty z transylwańskiego miasta Brasov. Ponieważ chciał odczuć jeszcze większą przyjemność ze swego okrucieństwa, postanowił urządzić ucztę wśród nabitych na pale ciał. Rozkazał więc swoim bojarom rozstawić stół z jedzeniem w tym nietypowym „lesie zwłok”. Podczas jedzenia, Tepes zauważył, że jeden z jego bojarów zatykał nos, próbując pozbyć się nieprzyjemnego zapachu zakrzepłej krwi i wnętrzności. Wówczas Vlad rozkazał wrażliwego szlachcica również nabić na pal, ale umieścić go wyżej niż inne ciała, żeby nie czuł już fetoru szczątków swoich poprzedników.”
Uhonorował gościa. I tak być powinno!!
.. nie masz to jak odpowiedni PR….:
..
Nic tak nie ożywia akcji jak dużo trupów. Brrrrrrrr takie opowieści nie dla mnie. Wybacz więc Lukrecjo, że pominę te teksty.
Dzień dobry ! Przeczytałam onże moralitet…znaczy oddzielnie i samo Dobro i samo Zło sa trudne do zniesienia 🙂
.. ale koni zawsze było mi żal…. raczej rzadko się pisze, ze i one ginęły okrutnie kaleczone, więcej jest tekstów pochwalnych… tak, jakby koniom miało być od tego lżej 🙁
Witam: ))) Traktowano je użytkowo, jak dziś np. samochód. Jeden nawali, to magazyn wyda drugi!: ((
Witam
Trafiłaś w sedno, Wiedźmineczko. Też uważam, że zmuszanie koni do udziałun w wojnach mmiędzy ludźmi było nieludzkie.
I tu przywołam westerny. Tam oddany strzeał z colta z 50 metrów trafiał bezbłędnie w jeźdźca, koń wywiłał fikołka i odbiegał machając ogonem.
Z westernowego colta na 50 m nie dałoby się nawet w stodołę trafić, a o jeźdźcu to ani myśleć!
Ja o filmach mówię 🙂
Zawsze mi się podobało, jak konie uchodziły z życiem, szczególnie w tych starszych westernach.
Colty dostały się w zrzucie w Powstaniu Warszawskim mojemu Ojcu. W ogóle się do niczego nie nadawały.
No, to już i tak te nowocześniejsze! Wyobraź sobie, że początkowo ładowało się je jeszcze najpierw prochem do każdej komory (pod lufą był na stałe zamocowany stempel do jego ubijania), następnie kulę, taką okrągłą, z przybitką i znowuż – ma się rozumieć – ją tym stemplem! Później układało się na każdej komorze od strony kurka kapiszon! I tak sześć razy! Po całej tej operacji już można było strzelać!
A jak kapiszon z gniazda wyleciał??
Kiedy już wynaleziono nabój zespolony to poszło z górki, tyle, że co producent, to nieco inne naboje produkował! Oj, nielekko miał taki rewolwerowiec, nielekko. Jak przeciwnikowi gnata do pleców nie przystawił i na czas nie palnął, to tamten z paru metrów w nos mu się śmiał!
Zauważ, że charakterystyczne dla każdego filmu jest wzajemne podchodzenie do siebie obu pojedynkowiczów na mały dystans. Reżyser też zdawał sobie sprawę, że widz może nieco znać się na broni (szczególnie w USA) i nie wszystko gotów wybaczyć!
I przysięgli strzelać się przez niedźwiedzią skórę:
To mi to po szlachecku, prawie rura w rurę.
O o o!!!
No i ten cwaniaczek nie skacze!
Ja Wam mówię, że oni do nocy czekają, potem zrzucą manekina, a ten cały Feliks tylko na spadochronie z dwóch kilometrów się przeleci i przez dobry rok za bohatera będzie biegał i bilety na wywiady sprzedawał!!!
A ja uważam, ze źle miejsce wybrali, a teraz mają boja. Toć Roswell przecie UFO pilnuje i ledwie się Felix wzniesie, latający talerz go chapnie!
To bardzo możliwe, a że technika przez te lata mocno poszła naprzód może talerzowi towarzyszyć widelec wraz z nożem: )
Wystarczy, że w okolicy otworzyli restaurację z kiepskim żarciem dla kierowców ciężarówek. Taki kierowca z ramieniem wyrobionym od siłowania się na rękę i zmieniania biegów jak ćpnie talerzem, to razem ze sztućcami poleci.
Plastikowym?? To go radary nie wykryją!
Quackie, rozwiązaliśmy tajemnicę Roswell!! Radary nie wykryły UFO bo to był plastikowy latający talerz, a te strzępki co to je badali lekarze to resztki parówek, nie E.T!! To czerwone rozchlapane, to nie była krew tylko keczup!
Chyba łagodny, bo nie wierzgał!?
A wyciszyli całą sprawę, żeby nie robić reklamy tej knajpie 🙂
Idealnie pasuje!
PS Senatorowa, zdegustowana podobnie jak ja czekaniem, twierdzi, że najwidoczniej gość się uparł żeby mu przed tym skokiem na główkę wody do basenu napuścili i napełnianie troszkę długo trwa!
Jest nowy komunikat! Z cienkiego szlaucha podczepionego do kranu leją! Tydzień potrwa!!: (
Tera będzie o wpół do ósmej skakał, później o dziesiątej… Oni nas tak do amerykańskiej północy przetrzymają, a jak wszyscy spać pójdą to tego manekina sruuuu!!
I spokój!: (
Miśku, te Twoje Amerykance to choć troszki żywe doma pojechali??
Co się pośmiałam, to moje 🙂
Z tego skakuna??
Jaaaak tam Orfeusz, żywie jakoś ten niecnota??: ))
🙂 Koty nakarmił??:)))
Właśnie skończyłem. Wcina ta moja chudoba:)
uhum… 🙂 komentarze są weselsze 🙂
Bo ja przecie zawsze powiadam – nie ma to jak sobie pogodnie zacząć, później już tylko śmiech i zabawa!!: ))
No! I tego się proszę trzymać:))) Zawsze! 😀
Mam zawsze zaczynać od kadawra??: ((
A pstryczka chce??:)))
Ludzie, biere was na świadków, że mnie tu grożą!!
Piękna historia, Lukrecjo! jest o czym porozmyślać 🙂
Matuś moja!!!
I czemuż to wzywasz swoją Zacną Mamę ? na pomoc ? 🙂
W chwilach rozpaczy i bezgranicznego zdumienia!!!
Co tak tobą wstrząsnęło, Senatorze? Chyba nie perspektywa rozmyślania?
Hmmmmmm…..Jakby tu tak….Powiedzmy, że temat rozmyślań mało apetyczny…
Dziękuję, Tetryczku, miło mi, że się podobała

Gdzie Pachnąca?? Coś Ją gryzie??
Mnie kiedyś ugryzła pchła!!!
..Pchła to też istota.. Panie gadulski
Czy ktoś zna polski tekst Pieśni Mefistofeleda o pchle?
Na yt jest tylko kawałek urwany w najciekawszym momencie, co to król zawołał krawca i kazał uszyć frak pchle. (1932, Adam Didur). Jacek Janiszewski śpiewa po rosyjsku i nagranie fatalne, jakieś takie brzęczące.
Hrmm, a masz może jakiś fragment, konkretny fragment tekstu, bo po tytule nie potrafię znaleźć? Wyskakuje tylko jakaś współczesna ballada o pchle, co miała syfilis (?!?). Poza tym chyba Wiki podaje, że sama fabuła przewiduje urwanie tej pieśni przed końcem przez jedną z postaci?
Może Wiedźminka? 🙂
Już coś wiem, o ile wiedza negatywna może być do czegoś przydatna. Otóż wygląda na razie na to, że w necie tego nie ma (google nie widzi?), aczkolwiek Tata Quackie kojarzy i ceni wersję Didura. W ogóle Rodzice przesyłają wszystkim, którzy jeszcze kojarzą takie rzeczy, wyrazy szacunku, ale po szczegóły tekstu odsyłają z ubolewaniem do stosownej biblioteki, posiadającej libretto.
A już w ogóle mętlik się robi, jak usiłuję dociec, kto co napisał. Wiersz o pchle jest Goethego, ale kto go spolszczył – Odyniec? Mickiewicz? Muzyka, do której śpiewa Didur, jest Musorgskiego, no dobrze, ale w takim razie, czy taka wersja pieśni funkcjonuje w operze Radziwiłła? Na logikę – nie, zważywszy, że Radziwiłł komponował operę w latach 1810-32, a Musorgski urodził się w 1839. Natomiast owszem, mogła ewentualnie funkcjonować w „Fauście”, ale Gounoda, czyli wersji znanej na świecie; z kolei Wiki podaje, że „Pieśń o pchle” adaptowali Berlioz i Wagner.
W związku z tym dobrze byłoby ustalić, o którym „Fauście” mówimy – operze Radziwiłła, operze Gounoda czy może kantacie dramatycznej „Potępienie Fausta” Berlioza; i o jakim tekście pieśni o pchle, w czyim przekładzie i z czyją muzyką.
Ha, a jednak. Pomyślałem sobie: „A co mi tam, jeszcze raz poszukam” i faktycznie – tekst libretta znalazłem, a w nim, rozpisaną na głosy:
„Mefisto:
Raz pewien król panował,
Co miał olbrzymią pchłę;
I więcej ją miłował
Niż własne dzieci swe.
Za krawcem on spoziera:
„Hej, krawcze, igłę bierz,
Zrób strój dla kawalera
I wraz mu spodnie zmierz!”
Brander:
Ale krawcowi niech rozkaże,
Aby pilnował się przy miarze,
I gdy mu tylko żywot miły,
Aby się spodnie nie marszczyły.
Mefisto:
W jedwabiach i atłasie
Nosiła się na schwał
I po niedługim czasie
Już król jej order dał.
Wnet jej na znak honoru
Ministra tytuł śle,
A ona znów do dworu
Rodzeństwo sprasza swe.
Wnet świtę pałacową
Drapania wzięła chęć,
Fraucymer i krółową
Tysiące tknęło cięć.
Lecz że im zabroniono,
Nie śmiały drapać się.
My dusim bez pardonu,
Kiedy nas która tnie.
Chór z przejęciem
My dusim bez pardonu,
Kiedy nas która tnie.”
Ale znów, z tego, co słyszę na Youtube, to NIE jest tekst, który śpiewa Didur.
Jeszcze znalazłem jeden przekład w sieci, ale tak podły, że nawet nie podlinkuję, bo wygląda na jakiegoś bardzo domorosłego tłumacza.
Podobno już wystartował tym balonem!!
Idę patrzeć jak się rozmaśli!!
Może zamiast rozmaślenia się po prostu rozmYśli? „Chciałem, no naprawdę chciałem, ale warunki były zbyt ryzykowne…”
Też idę paczeć.
No? A nie mówiłem? Co prawda decyzję podjął dyrektor misji, ale ostatecznie na to wyszło.
Na szczęście nikt się nie rozmaślił 😆 Dobranoc..
Dobranoc Państwu, niech Wam się przyśni skok z bezpiecznym lądowaniem, a już jutro… 😉
Czy to jest obietnica Kwaku ?:)
Dzień dobry. Miałem na myśli raczej Baumgartnera 🙂
Dzień dobry! Czy nie ma kto zmienić wycieraczki? Zrobiłabym to, ale nie wiem czy komuś nie wejdę w paradę.
Nnnno! Dobrze zrobiłam, że poczekałam. Nie zdublowałyśmy się przynajmniej. Idę więc poczytać piętro wyżej. 🙂
Witaj Bożenko ! Zmieniłam wycieraczkę, łatka nałożona:( jakoś nikt się nie kwapił i znów na mnie padło ….
…
Witaj Wiedźminko 🙂 Już przygotowałam tekst, ale się obawiałam dubletu, więc zadałam wyżej to pytanie.