Motto
– Czy nie mógłby pan mnie poinformować, którędy powinnam pójść?
– To zależy w dużej mierze od tego, dokąd pragnęłabyś zajść .
– Właściwie wszystko mi jedno.
– W takim razie również wszystko jedno, którędy pójdziesz.
– Chciałabym tylko dostać się dokądś
– Ach, na pewno tam się dostaniesz, jeśli tylko będziesz szła dość długo.
LC
Po wyjeździe Rajskiej Delegacji życie wróciło do normy, a przynajmniej tak się wydawało. Bo czułam jakiś niepokój. Albo coś dziwnego się działo, albo ja potrzebowałam odmiany. Wakacje, urlop – to chodziło mi po głowie. Dlaczego właściwie nie? Pamiętałam tamtą jazdę do Raju, to poczucie wolności. Tak, trzeba to powtórzyć. Projekt dojrzewał.
Kiedy dojrzał, postarałam się o audiencją u Żonkilii. Przyjęła grzecznie, prosiła siedzieć, dała wina zieleniaka, w miarę jednak, jak wyłuszczałam swój plan, oblicze jej poważniało.
– No wiesz, niby można, ale tak w pojedynkę? Może poszukajmy jeszcze chętnych i zorganizujmy wycieczkę..
– Nie, och, nie. Mnie chodzi o to: wyjazd bez planu, marszruty, ot, gdzie oczy poniosą – Zasępiła się.
– Niby zabronione nie jest, ale muszę przemyśleć. Głęboko przemyśleć. Dam ci znać za parę dni.
To mnie zdziwiło. Bardzo nieprzyjemnie mnie zdziwiło.
Zanim doczekałam się odpowiedzi, na naszym tarasie pokazał się Psiapora. Nie pytany zaczął mówić o trudnościach technicznych jazdy w przestrzeni, jakby zapomniał, że kiedyś już tam byłam, a on sam wtedy trudności żadnych nie przewidywał. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Te marudzenia podziałały mobilizująco i żeby mi nawet powiedzieli o pożerających wszystko smokach czy czarnych dziurach, też by mnie nie zniechęciło. Uparłam się. Psiapora skapitulował. Powiedział, że wyszykuje mi Challengera. Za tydzień będzie gotowy.
Po tygodniu auto przyprowadził mechanik, umorusany, jak wszyscy pracownicy Psiapory, ale jakiś mniej gamoniowaty
– Jest sprawny. Silnik mu zmieniliśmy na neutrinowy. Nie jest szybszy od światła, bo ma jednak dużą masę, ale na dłuższych trasach to się prawie wyrównuje. Cofnęłam się, przestraszona.
– Pani bierze – namawiał – niedługo takie będą zabronione.
No to wzięłam. Napęd okazał się rewelacyjny Wciskało w oparcie. Przyspieszenie żywego by zabiło, no ale przecież byłam duszą.
Na razie latałam dookoła Czyśćca.
Nauczyłam się tankować ze światła. Światło zawsze gdzieś było. A, jeszcze pilota zabrałam, nie wiedząc nawet, czy będzie tam działał. Zobaczy się. Nocowałam, przycupnąwszy przy jakiejś grawitacji, tylko uważałam, aby nie za blisko, bo ściągnie i nie za daleko, bo wypuści. Tego się też nauczyłam. Sama, albo od kogoś. Bo w przestrzeni byli wędrowcy. Dawnych pracowników Psiapory było wtedy w tamtej okolicy jeszcze sporo i przeważnie byli życzliwi. Obcych trochę się bałam i nie wysiadałam z Challengera. Oni też, jak się zdaje, byli ostrożni.
Pewnego dnia spotkałam Paskudę Beskidzkiego. Jego wehikuł był pogięty i osmalony , a on sam jakiś spięty i podenerwowany. Powiedziałam mu, ze chcę polecieć gdzieś dalej. Kusiła mnie mgławica, która co wieczór mogłam podziwiać po północnej stronie. Spojrzał strapiony
– Czy mówili ci, na co się narażasz?
– Nie, a na co?
– Różnie gadają. Szybki ten twój wehikuł?
– Nawet bardzo
–A broń masz?
– Broń?
Sięgnął za pazuchę i wyciągnął colta kaliber 44.
– Ja wracam, nie będę go potrzebował. A strzela się tym – podał mi paczkę amunicji – To są srebrne kule. Tylko takimi.
– Ale ja nie umiem
– To wracaj. Trzeba umieć. Zresztą, widzisz ten meteoryt? Bierzesz colta i mierzysz tak, jakbyś wskazywała palcem, no, spróbuj – Pociągnęłam spust, huknęło i kula brzęknęła o meteoryt. Był z tych większych, żadna sztuka.
– Dobrze. Tak się ładuje, po strzale bębenek się obraca, jak nie będzie chciał, to popchnąć palcem. I nigdy nie zostawiaj nienabitego.
– Zaraz, co się dzieje
– Może się nie przyda, mnie właściwie nie był potrzebny, ale lepiej mieć. No, na mnie już czas – i odjechał.
Naładowałam skrupulatnie colta i schowałam do schowka, bo bałam się go, szczerze mówiąc. Ale zrozumiałam, że Paskuda mnie ostrzegał. Nie wiem, przed czym i dlaczego nie wprost. Oni wszyscy mnie ostrzegali!
Mimo to wyruszyłam do odległych mgławic. Droga jak stół, prędkość upajała, samotność, tak samo. Bo nikogo w zasięgu wzroku. Właściwie zaczęłam myśleć, że to właśnie jest Raj. Tak bym chciała. Trzeba się będzie coś zrobić, aby tak zostało. Żeby w takim raju zostać.
Mgławice okazały się z bliska mniej interesujące, niż myślałam. Otoczka gwiazdy pięknie świeciła z daleka, ale temperaturę miała 10 tysięcy stopni Celsjusza. To mogło uszkodzić wehikuł. Więc obleciałam dookoła i zawróciłam.
Pewnego pięknego dnia, kiedy pędziłam przestrzenią, podśpiewując, że lubię mieć luz, humor i sprawny wóz, wpadłam w coś, co robiło wrażenie śmietnika. A jakaś płachta papieru, przywarła do przedniej szyby. Aż musiałam stanąć, bo nic nie było widać. To był list. Zdumiona obracałam go w rękach. List z aktualną pieczęcią. Z Raju do Czyśćca. Rozejrzałam się. Wokół fruwało więcej takich przesyłek. Zaczęłam je łapać i wrzucać do kabiny Challengera. Potem zobaczyłam wehikuł pocztowy. Sunął wolno przestrzenią, obrócony na dach. Kierowca był wewnątrz. Wypadek? Tutaj? Jak to możliwe? Może się zderzył z kometą? Potem zobaczyłam. Kierowca był przybity do oparcia fotela kołkiem osinowym. Nie żył.
Osłupiałam. Co robić? Zaraz, jest pilot, można wezwać kogoś, może Psiaporę? Nic innego nie przyszło mi na myśl. Ręce mi się trzęsły, ale uzyskałam połączenie.
– Halo? – odezwał się Psiapora – Czy coś się stało?
– Tak – krzyczałam – i nieskładnie opisałam mu, co widzę – Przepraszam, – dodałam – oczywiście nie jesteś już moim konsultantem, ale doprawdy nie wiem, co robić.
– Gdzie to jest? – rozejrzałam się po gwiazdach i określiłam położenie.
– Wsiądź do wehikułu i bądź gotowa w razie czego uciekać. Zaraz wyślę tam patrol. I zawiadomię Licho, bo to jego kurier, prawda?
Pozbierałam resztę przesyłek i zrobiłam jak radził. Patrzałam na tego zabitego. Nie znałam go, ale tak bardzo było mi go żal. Wyglądał na porządnego diabła, na pracy takich jak on Univerce się opiera. I coś takiego go spotkało. Wtem spostrzegłam błysk we wstecznym lusterku. Patrol Psiapory? Jeszcze za wcześnie. Błyski szybko się zbliżały i było ich coraz więcej. Nie ma na co czekać. Temu biedakowi i tak już nic nie pomoże. Kluczyk, jedyneczka i gaz do dechy. Te neutrina, to dopiero paliwo. Błyski nikły w oczach. Na liczniku miałam 299 692 458 metrów na sekundę. Takie coś to dopiero uderza do głowy.
Delikatny szum próżni, śpiew opon – wprost symfonia sfer. Nagle coś cmoknęło, szarpnęło, wehikuł zwolnił, szum zmienił się w ogłuszający huk, wokół coś migało. Rzut oka na wskaźnik gęstości próżni wyjaśnił wszystko. Gęstość skoczyła tysiąckrotnie. Zwolniłam, bo swąd palącego się lakieru także mnie zaalarmował. Pomyślałam, że weszłam w atmosferę ziemską, ale raz, że za mała ta gęstość, a dwa, wcale nie leciałam w tym kierunku. Zwolniłam jeszcze bardziej, i dobrze, bo mgła zmieniła się w zarysy czegoś. Droga, jakieś zabudowania, przechodnie i ruch uliczny. Przechodnie, rozmaite –oidy Humanoidy, Psoidy Kotoidy, Słonioidy i tak dalej – tyle na pierwszy rzut oka zauważyłam. Na jednym z budynków był szyld BAR. Zaparkowałam Chellengera i weszłam. Bar był z tych raczej obskurnych, ale ofertę miał imponującą. Ciekawe, czym się tu płaci. Za kontuarem stał jakiś Humanoid. Gości nie było, jeśli nie liczyć drzemiącego w kącie Muchoida. Ze staromodnej szafy grającej płynęła muzyka. Skądś znam tę melodię, pomyślałam.
http:/home/u194284526/domains/madagaskar08.pl/public_html/www.youtube.com/watch?v=JaPf-MRKITg
Siadłam na wysokim stołku i wyciągnęłam srebrną kulę, jakimi miałam nabijać colta.
– Bourbona za to – powiedziałam, kładąc kulę na ladzie. Humanoid –barman obejrzał ją ze wszystkich stron, spróbował zębami, a potem poszedł na zaplecze i przyniósł skrzynkę 12 sztuk. Podał też szklankę. Wypiłam trochę, mocne było i nawet dobre. Siedzący w kącie Muchoid ocknął się i zaczął mi się przypatrywać czterema tysiącami oczek. Poczułam się nieswojo. Wyciągnęła w jego kierunku butelkę, zapraszając tym ogólnie zrozumiałym gestem. Podszedł i wziął butelkę i przyssał się do niej. Złapałam skrzynkę z pozostałymi jedenastoma i ruszyłam do drzwi
– Hola – krzyknął za mną barman – nie wolno na wynos, tylko na miejscu
– Skończę jak wrócę – i już byłam za drzwiami, wpakowałam skrzynkę do bagażnika i ruszyłam z powrotem. Pamiętając o gęstości nie rozwijałam pełnej prędkości i zaraz okazało się, że mam towarzystwo. Dogonił mnie jakiś Psoid w mundurze. Stanęłam. Podszedł, zasalutował i kazał otworzyć bagażnik.
– Tego nie wolno wywozić, takie są przepisy – powiedział
– Dlaczego, kupiłam i za to zapłaciłam, to moja własność.
– Czym zapłaciłaś – pokazałam srebrną kulę. Wziął, obejrzał, spróbował zębami.
– Dał za to jedną skrzynkę? Oszukał cię, należały się dwie. Przez chwilę ważył kulkę w dłoni, przepraszam, łapie, potem wsunął ją do kieszeni, obrócił się na pięcie i odszedł. Dalej pojechałam już bez przeszkód aż do bram Czyśćca.