Dawno, dawno temu, gdy wszystkie zwierzęta porozumiewały się ze sobą w ten sam sposób i żyły w zgodzie i harmonii…
A co? Że to nie o zwierzętach było? Że to tylko ludziom stan ten został przysługiwał i odebrany został za pychę okazywaną Bogu? To tylko ludzkie, szowinistyczne przesądy. Potwierdziłby ci to przedstawiciel każdego gatunku, z którym zdołałbyś się porozumieć. Oczywiście, o ile trafiłbyś na dostatecznie wykształconego osobnika. No, ale to ryzyko również dotyczy wszystkich gatunków, ludzi też. Spróbuj na początek pogadać z własnym kotem…
Ale do rzeczy. Otóż w owych mitycznych czasach Zając i Lis stanowili parę nieodłącznych przyjaciół. I jak to często w takiej sytuacji z młodymi bywa, cały Las był ich. Włóczyli się razem od łąki do łąki, od polany do polany, od baru do baru, wymyślając sobie coraz to nowe historie i opowieści, podziwiając harmonijny świat i sielankową przyrodę.
W życiu jednakże żadna sielanka nie trwa wiecznie. Któregoś popołudnia przydarzył im się o jeden bar za dużo, czy może tylko o kilka kolejek… A może słońce tego dnia za gorące było, a może z ciśnieniem coś nie tak – dość, że obaj przyjaciele urżnęli się w przysłowiowego trupa. Gdy świadomość ponownie zaczęła nieśmiało kiełkować w ich głowach, stwierdzili że leżą w trawie na tyłach dawno już zamkniętego baru, pora późna, a do domu daleko. I co najgorsze, nogi wcale nie chcą nieść!
Lis jeszcze jako tako trzymał się na czterech łapach i powoli był w stanie posuwać się w stronę domu. Ale Zając był kompletna dętka – miał kłopoty nawet z otwieraniem oczu, a poruszanie choćby jedną łapą przekraczało jego aktualne możliwości. No ale przecież nie można zostawić przyjaciela w takim stanie daleko od domu. Lis, przezwyciężając własną słabość, rozłożył szeroko kitę, wciągnął na nią Zająca i powoli ruszył w stronę jego domu.
To był potwornie męczący powrót! Łupanie w głowie, miękkie i nieskoordynowane łapy, i w dodatku balast w postaci przyjaciela wleczonego na ogonie… Lis okazał się jednak twardym zawodnikiem. Padł dopiero u progu domu przyjaciela. Wtedy inicjatywę przejął Zając. Przez całą drogę spod baru przespał się nieco, na oczy przejrzał i przepełniło go współczucie. Pomyślał, że teraz jego kolej aby odwieźć przyjaciela.
– Lisie, właź na mój ogon i jazda! – zaproponował rezolutnie.
Lis otworzył jedno oko i zaprotestował – Przecież ty nie masz ogona!
– A tak, rzeczywiście – zmartwił się Zając – ale to nic. W takim razie pożyczę od ojca samochód i odwiozę cię pod sam dom.
– E tam, do samochodu twojego ojca to ja się pewno nie zmieszczę!
– Nic się nie martw, to wypasiona terenówka – uspokoił go Zając i pokicał do ojca.
Jak zaplanowali, tak się stało i wkrótce Lis również bezpiecznie i szczęśliwie trafił do swojego domu. I tak się ta historia zakończyła.
A morał? Cóż warta bajeczka bez morału?
Morał jest oczywisty:
Gdy zawiedzie cię funkcjonalność ogona, czym prędzej postaraj się o wypasiony samochód!