Stoi na uboczu. Jasne kosmyki niesfornie wymykają się z eleganckiego upięcia. Błękit bluzki odcina się od ciemnego tła, załamując ostatnie promienie światła.
Nikt nie miał takich miodowo-miedzianych pasem zaplecionych w gruby, spływający wzdłuż pleców warkocz. Ile razy musiał opierać się bolesnej pokusie, by nie zanurzyć w tych splotach palców, nie pochylić się i nie wdychać dziwnego, egzotycznego zapachu, którego nazwę poznał dopiero wiele lat później.
Kardamon. Nigdy więcej nie spotkał dziewczyny, która pachniałaby kardamonem…
Pamięta ich pierwsze spotkanie.
Przyszła z matką do kuzynki. Dzień był upalny. Od morza dochodził zapach wodorostów i suszonych w słońcu ryb.
Pozostawiona sama sobie stanęła przy wejściu.
Poszukał jej wzroku. Spojrzała mu w oczy. Niewinnie. Bez lęku. Z zaciekawieniem. I wtedy poczuł ukłucie w piersiach, które już zawsze towarzyszyło mu, gdy ich oczy przypadkiem się spotkały.
Podszedł do niej, o coś zapytał. Uśmiechnęła się i odpowiedziała.
I wtedy już wiedział, że zrobi wszystko, by znowu usłyszeć ten głos, zobaczyć ten uśmiech.
Miał wtedy dziesięć lat. Ona – siedem.
Spotykali się często. Jak to dzieciaki z sąsiednich uliczek. Wypatrywał jej wśród gromadki – a dostrzegłszy – przyłączał się do zabawy. Myszkowali wśród zakamarków, chowali się we wrakach starych łódek, których nabrzeże było pełne; czasem wędrowali po biszkoptowej plaży, szukając muszli i szkiełek wyrzuconych przez morze.
Był najstarszy. Miał zdolności organizacyjne i dobrze rozwinięty zmysł opiekuńczy, więc dzieciarnia lubiła go i słuchała.
Czasami pragnął być tylko z nią. Męczyły go nieustannie plączące się w pobliżu brzdące, ale nie miał odwagi zaproponować jej lodów, kina, a choćby tylko – spaceru.
Kiedyś – przypadkowo – podczas zabawy w chowanego skryli się w tym samym wraku.
Pamięta, jak przestraszyła się, widząc w półmroku jego chudą sylwetkę. I ten wyraz ulgi, gdy rozpoznała jego twarz w smudze światła wpadającego przez szparę w poszyciu.
Siedzieli wtedy naprzeciw siebie, rzucając z rzadka jakieś słowo. Ona wciąż się uśmiechała, a on mógł patrzeć na nią bez strachu, że ktoś zobaczy i zacznie się z niego podśmiewać.
W końcu ktoś ich odkrył i musieli dołączyć do reszty. Zrobił się wieczór. Wracali hałaśliwą, topniejąca zwolna gromadką. I zdarzyło się, że znowu zostali sami. Wtedy on się odważył… Choć zdrętwiały język przyrastał do podniebienia, choć w ustach czuł suchość… poprosił, by podała mu rękę. Zdziwiona, wyciągnęła w jego kierunku małą, śniadą łapkę, a on… chwycił ją w swoje dłonie, pochylił się i musnął ustami…
Ona – spłoszona – wyrwała mu rękę i znikła w ciemnościach przydomowego ogrodu…
Sam nie wiedział, kiedy jego dziecinne marzenia zaczęły ewoluować. Pragnął więcej: gładzić jej włosy, czuć ciepło jej dłoni, otaczać ramieniem. Pragnął poczuć na swoich wargach jej wargi. Na myśl o tym pocałunku robiło się z nim coś takiego, że…
Ale gdzież mu wtedy było do takiej dziewczyny…
Pięknej, mądrej, z dobrej rodziny. Jej ojciec był inżynierem, matka dawała lekcje muzyki.
Cóż on – czwarty z dziewiątki syn miejscowego złodziejaszka! Za wysokie progi…
Co z tego, że pęknie rysował? Że nieraz siadali we dwójkę pod drzewem i ona z podziwem patrzyła, jak on zwykłym ołówkiem wyczarowuje idących właśnie ulicą ludzi, wpływającą do portu łódź albo zielony gaj z obrzeży miasteczka? Z tego nie da się wyżyć, utrzymać rodziny, kobiety. Takiej dziewczyny. Rozumiał to już wtedy, choć miał zaledwie piętnaście lat.
Zresztą, ojciec krzywo patrzył na te jego bazgroły. Przeznaczył go do czegoś innego.
Bo posiadał przecież jeszcze inny talent. Talent, który zdawał mu się wtedy być przekleństwem…
Miał niesamowicie zwinne ręce, a dotyk palców tak delikatny, że potrafił ogołocić naszpikowanego dzwoneczkami manekina do ostatniego drobiazgu. Tylko on i najmłodsza siostrzyczka dostali po ojcu ten dar.
Gdy rozpoczynał nauki w wieku pięciu lat, uważał, że tak ma być, że nie ma innej drogi, bo dobry Bóg przeznaczył go na złodzieja.
Szkoła ojca była twarda, bolesna. Za najmniejszy błąd dostawał baty. Nie sprzeciwiał się, nie buntował, nie czuł żalu – ojciec wpajał mu wiedzę sprawdzonymi w ich rodzinie od wieków metodami.
Wtedy nie umiał tego nazwać, ale coś podpowiadało mu, że nie każdy, nie zawsze, że są inne miejsca, życia…
Kiedyś wpadła mu w ręce talia starych, zatłuszczonych kart. Widział raz na targu magika, który cuda wyczyniał z kolorowymi prostokącikami i – bardziej dla zabawy, bez wiary we własne umiejętności – spróbował.
Zadziwił się.
Po kilku tygodniach ćwiczeń karty stały się posłuszne jego palcom na równi z ołówkiem…
Nie ujawniał tych swoich umiejętności, ale trenował. Nie zastanawiał się, czemu to robi. Może sprawiało mu to przyjemność? A może pozwalało wyłączyć mózg i nie myśleć. Nie myśleć o tej dziewczynie.
Bo myślał o niej nieustannie.
Spotykali się teraz rzadziej. Zazwyczaj w domu kuzynki, który wiecznie pełen był ludzi.
Gdy przychodziła, przeważnie grywali w karty.
Nie miała szczęścia w kartach. Ech! jak nie miała. Czasami – przy oczku, czy pokerze – szachrował. Rozdawał jej dobre karty i czekał. Czekał na ten trwający ułamek sekundy moment, gdy po rozłożeniu wachlarzyka jej powieki opadną, rzęsy zadrżą, a usta ściągną się jak do pocałunku…
Potem, już w łóżku, przywoływał obraz tych ust i zasypiał, pragnąc, by przyśniła mu się w nocy. Bo czasami, w tym dziwnym, onirycznym świecie, bywała jego. Nie istniały bariery, różnice. Byli tylko oni – ona i on. I czasami w tych snach on wiedział, po prostu – wiedział, że ona kocha go tak bardzo jak on ją.
To były złe sny. Niszczyły go. Rozmiękczały. Długo potem nie mógł odnaleźć się w rzeczywistości. A jednak nie potrafił z nich zrezygnować i każdego wieczora zasypiał z nadzieją, że powrócą…
Z zakamarków pamięci wyłania się nagle ciepła, bezgwiezdna noc, wiatr niosący od portu przytłumione zgrzyty i szmery…
Szli obok siebie. Nie rozmawiali. Nawet wtedy na nią nie patrzył. Bał się. Bał się, że gdy spojrzy na niego tymi czarnymi oczyma, zmarszczy mały nosek, on nie wytrzyma. Nie wytrzyma i wykrzyczy to wszystko, co wrzało w nim od zawsze.
Gdy doszli do bramki, on przystanął, a ona uniosła rękę, pomachała mu, uśmiechnęła się i weszła do środka. Nie słyszał odgłosu jej kroków. Przybliżył twarz do prętów, licząc, że w ciemności dostrzeże jasną sukienkę. Nie zobaczył nic.
Dopiero wtedy opanował go straszny żal. Przycisnął twarz do metalowych żerdek, które boleśnie wpiły się w czoło i urągał sobie. Wyzywał się od tchórzy i nieudaczników.
Osunął się na kolana i pozostał tak do czasu, aż wczesny południowy świt nie przegonił go stamtąd.
Wracał na zdrętwiałych nogach. Teraz czuł ulgę, że jednak milczał, nie zdradził się, nie obnażył.
Bo gdzie jemu do niej?
Dla niego to dobra była ta szerokobiodra sąsiadka z czarnymi zębami. Nawet nie taka brzydka. Tylko te zęby…
No to zaczął się z nią spotykać. Była trochę starsza od niego, ale miła, uległa…
Dowiedział się przypadkiem. Od ojca. Wyjechała. Ta jego dziewczyna. Wyjechała.
Z początku go to nie obeszło. Aż sam sobie się dziwił, że tak nic nie czuje.
Po tygodniu poszedł do portu. Całą noc grał w karty.
Nad ranem, upojony winem i pierwszą w życiu wygraną, wsiadł na statek. Miał wtedy dziewiętnaście lat.
To nowe, tułacze życie zaczął od drobnych karcianych oszustw na bazarach. Wędrował od miasteczka do miasteczka i naciągał poczciwców, którzy marzyli o szybkim wzbogaceniu się.
Parę razy porachowano mu kości.
Po ostatnim razie, gdy jakiś nabrany krewki kmiotek poczęstował go nożem, poszedł po rozum do głowy. Gdy się wylizał, bez grosza przy duszy, nie całkiem jeszcze zdrów, ruszył do wielkiego miasta.
Dwa lata. Dwa lata zajęło mu zdobycie takiej pozycji, by mógł legalnie zasiąść w kasynie do pokerowego stołu.
Od tej gry, od tej pierwszej poważnej wygranej, zaczął się w jego życiu nowy etap. A choć do niego należało tylko dziesięć procent, i tak uznał je za niewyobrażalne bogactwo. Były przepustką do wszystkich kasyn Europy. Tych wielkich – legalnych, i tych pokątnych, w których można było wygrać krocie albo stracić wszystko…
Zatęsknił nagle.
Miasteczko przywitało go tchnieniem wodorostów i kwaśnym zapachem rdzy. Miał trzydzieści jeden lat.
Maszerował wąskimi uliczkami i ze zdumieniem rozpoznawał te same zadrapania na ścianach, wybrzuszenia okiennych framug, wyrwy w płotkach.
Nie zdziwił się, gdy nogi zaprowadziły go pod dom jej rodziców, który kiedyś wydawał mu się pałacem.
W domu powitał go ojciec i dwoje drobiazgu. Ślady na ramionach i twarzy starszego powiedziały mu, że ojciec nie zaniechał przekazywania rodznnej tradycji. Tylko ręce dzieciak miał nietknięte. Ręce zawsze były najważniejsze…
Przyjęli go dobrze. Najbliżsi i sąsiedzi. Może dlatego, że nie kłuł w oczy bogactwem. Był lepiej ubrany, dobrze odżywiony. Ot, i tyle.
Powiodło mu się. Ale nie aż tak bardzo, by mu trzeba było zazdrościć.
Zaraz na drugi dzień pojawiła się też jego szerokobiodra sąsiadka. Nie poczuł nic. Zupełnie nic, choć była jego pierwszą kobietą. Chciał ją czymś obdarować, ale nie miał niczego prócz pieniędzy, których nie przyjęła. Zrozumiała… natychmiast, gdy tylko na niego spojrzała… że on po prostu nigdy o niej nie myślał. Zapomniał ją w chwili, gdy znikła mu z oczu.
Więcej się nie pokazała.
W domu nie spytali, czemu wrócił, czy zostanie, na jak długo.
Wciąż był im bliski i uznali to jego prawo do powrotu do siebie. Był im wdzięczny za to niewtrącanie się…
Spotkał ją. Tę dziewczynę. Nie przypadkiem. Nie.
Czatował na nią wiele długich dni. Wiedział, że wyjechała, ale często odwiedza rodziców. Czekał więc.
Poznał ją od razu. Była taka jak kiedyś. Piękna. Czarnooka. Z miedziano-miodowym warkoczem, który podwójnym sznurem spływał aż do pośladków.
Była taka jego. I taka… obca.
Miała piersi, talię, biodra. Była kobietą. Ta jego dziewczyna.
Nie podszedł wtedy. Stał w ukryciu i patrzył, jak znika za pobliskim rogiem.
Do nocy tułał się po miasteczku. Gdy wrócił do siebie i zległ do spania, a przez otwarte okno doleciały go szmery dzieciństwa, nagle wydało mu się, że nigdy się stąd nie ruszał. Że wszystkie jego wysiłki, by jej zaimponować, były ułudą, wymysłem, pobożnym życzeniem. Wpatrywał się w liszajowaty strup na suficie i szczypał aż do krwi, byle tylko pozbyć się tego strasznego wrażenia.
Tej nocy śnił sen.
Ta dziewczyna…
Wsparta o białe poduszki przyzywała go ciepłym uśmiechem. Była naga. Miedziane włosy rozsypały się wokół. Dorodne, strome piersi rozsunęły się na boki, płaski brzuch kusił brzoskwiniowym meszkiem, a rozchylone uda wabiły różowością.
Okrążył łoże i siadł przy niej, nagi, zawstydzony tą wymarzoną bliskością.
Dotknął jej ręki i nie śmiał zrobić nic więcej w obawie, że wszystko zniknie.
Ale nie działo się nic. Ona wciąż była tuż. Czuł ciepło jej ciała, palce nieśmiało muskające jego sutki.
Pochylił się nad nią. Dotyk jej ust, miękki i bezbronny, sprawił, że zakręciło mu się w głowie.
Czuł się jak po narkotykach, których nigdy nie próbował, ale słyszał od znajomych opiumistów, że wynaturzają rzeczywistość.
Przymknął oczy. A jednak wciąż ją widział. Widział i nie widział. Na tle dziwnie wyginającej się ramy łóżka, rozpływającej się pościeli, była jedynym trwałym elementem, ostoją rozpadającego się zewnętrza.
Chłonął ją wszystkimi zmysłami.
Opuszkami palców wyczuwał każdy włosek, każde wgłębienie, każdą wypukłość. Jego uszy łowiły najlżejszy szmer westchnienia i oddechu. Zaciśnięte oczy rejestrowały grymasy ust, rozchylenia nozdrzy. Zbierał ustami słonawe krople z jej ramion, karku. Sycił się gorzkawym aromatem jej brzucha, ud.
Poznawał ją i pozwalał, by ona poznawała jego. Czuł jej drżenie i sam drżał z niecierpliwości.
Tak. Wziął ją wtedy, zaczynając łagodnie, powoli, gotów do wycofania się przy jej najlżejszym sprzeciwie. Nie dostrzegł go, więc rozpalał się coraz bardziej i bardziej, aż wyzwolił w sobie jakąś pierwotną dzikość, której już nie potrafiłby powstrzymać, nawet gdyby chciał. Bo nie istniało już nic. Tylko oni, zespolenie, spełnienie.
Brał ją z siłą, z gwałtownością tak wielką, jakby chciał wlać w nią to wszystko, co kipiało w nim tyle czasu.
I stało się wreszcie, że ją posiadł, okiełznał, zawłaszczył.
Odczuł spokój. Wtulił twarz między jej piersi i – ukołysany biciem serca – zasnął.
Obudził się szczęśliwy, ukojony. Zadziwiła go biel, sterylność, cisza.
Trzy dni był nieprzytomny. Trzy dni lekarze walczyli z gorączką i czynili co w ich mocy, by utrzymać go przy życiu… Przeżył.
Dochodził do siebie zdumiewająco szybko. Po dwóch tygodniach powrócił do domu.
I znowu rozpoczął całodzienne tułaczki w nadziei, że ją zobaczy.
Zobaczył.
Szła z targu. Zastąpił jej drogę. Przystanęła, uniosła głowę i spojrzała na niego. Poznała i uśmiechnęła się. Wziął z jej rąk jakiś tobół i bez słowa ruszyli w kierunku jej domu.
Pod bramą, gdy przystanęli, a ona wyciągnęła rękę po pakunek, on – zaciskając ze wstydu zęby – sięgnął do kieszeni i położył na jej dłoni beżowe pudełeczko. I uciekł.
Dopiero po kilkunastu krokach spostrzegł, że wciąż ściska w dłoniach nieforemny tobołek. Zawrócił. Nie było jej, więc postawił go przy ogrodzeniu i odszedł.
Nazajutrz wyjechał, przysięgając sobie, że zapomni.
Jakiż śmieszny wydawał się sobie on sam, wsiadający kiedyś na statek i odgrażający się w myślach, że dorówna tej dziewczynie. Że powróci tu z bogactwem, któremu ona nie będzie w stanie się oprzeć.
Teraz czuł, że wyśmiałaby go, gdyby chociaż spróbował jej o tym napomknąć.
Nie taka dziewczyna. Jej potrzeba było czegoś więcej niż dostatku.
Znów rzucił się w świat, który znał. Ale już bez tego młodzieńczego rozgorączkowania. Wciąż błąkał się od miasta do miasta, a los, co poskąpił miłości, oddawał w czwórnasób w pieniądzach.
Miał zabawki, kobiety i podziw. Lecz choć nigdy nie chełpił się swoim powodzeniem, choć otaczał go tłum, wciąż czuł pustkę.
Kiedyś wreszcie zapragnął mieć dokąd wracać. Kupił dom.
A choć wkładał weń wiele wysiłku, wciąż czegoś tam brakowało.
Zmienił się. Nie był już tym prostakiem z prowincji.
Poznał muzykę, klasyków czytywał w oryginale, godzinami mógł rozprawiać o malarstwie.
Przywykał i było jakoś.
Tylko nocą, gdy wychodził na taras by odetchnąć świeżym powietrzem, a wiatr przywiewał ostry zapach od tropikalnego morza, stawała mu przed oczami ta dziewczyna.
Umykał czym prędzej do środka, zatrzaskiwał drzwi. Włączał muzykę, zasiadał w fotelu i zagłębiał się w ulubionej lekturze.
A gdy wszystko cichło, drzemał w fotelu do świtu, bo nie chciało mu się przejść do sypialni.
Gdy już nie mógł wytrzymać tej stagnacji – wyruszał w nieznane.
Wiadomość o śmierci ojca zaskoczyła go. Zdawało mu się, że staruszek jest niezniszczalny.
Postanowił nie jechać na pogrzeb. W ostatniej chwili wsiadł w samolot i po kilkunastu godzinach dotelepał się na miejsce.
Ceremonia była okazała – jak na pożegnanie głowy tak licznej rodziny przystało.
Idąc za trumną, rozglądał się dyskretnie, poszukując tej jednej konkretnej twarzy. Bez powodzenia. Dostrzegł ją dopiero po wszystkim, gdy dół był już zasypany a ostatni żegnający rzucili na wierzch swe podarki. Stała wśród osób składających kondolencje.
Na stypie manewrował tak, by usiąść przy niej. Nie udało mu się.
Po części oficjalnej, gdy do opłakiwania pozostała już tylko rodzina i przyjaciele, mógł się wreszcie do niej zbliżyć.
Uderzyło go, że wciąż jest taka sama. We włosy nie wkradło się nawet jedno siwe pasmo, twarzy nie przecięła najcieńsza zmarszczka. Wciąż była smukła i gibka.
Nieszczęście ich zbliżyło. Rozmawiali jak kiedyś, jak w dzieciństwie. Jakby nie dzieliły ich te wszystkie lata rozłąki. Może i zdobyłby się wreszcie na odwagę, dał jakoś do zrozumienia, jak jest mu bliską…
Nie zdobył się. Moment wydał mu się zupełnie niestosowny. Napinał się w sobie, nabierał powietrza… Wystarczyło jednak, że powiódł wzrokiem po zapłakanych twarzach matki i ciotek, a uchodziła z niego cała determinacja.
Wreszcie wdarł się między nich jeden z krewnych, zagarnął ją i uprowadził do innych żałobników.
Śmierć ojca uświadomiła mu, że czas nie stoi w miejscu, że wszystko przemija. Myśl była tak banalna, że śmiał się w duchu z własnej trywialności, czując jednocześnie, że jest to gorzki, okrutny śmiech człowieka, który wie, że przegrał własne życie.
Odjechał dwa dni później, zostawiając zasmuconej i lekko urażonej rodzinie pieniądze. Było mu źle, podle, wiedział, że tym darem chce zagłuszyć wyrzuty sumienia, ale nie miał siły pozostać tu nawet dnia dłużej. Dusił się w tym ciemnym, nigdy niezmienianym światku, gdzie nawet krzesło, które odstawił, porzucając ich ostatnim razem, odnalazł w tym samym miejscu.
Nazajutrz skończył pięćdziesiąt cztery lata.
Nie od razu zauważył, że nagle czas zaczął płynąć inaczej. Szybciej i wolniej zarazem.
Większość życia spędzał teraz w swojej rezydencji nad morzem, ledwo tolerując odwiedziny dawnych przyjaciół, niegościnny i zgorzkniały. Odstraszał złośliwością i ponuractwem nawet najwierniejszych.
Gdy przykrzyła mu się samotność, wyruszał na rajzę po kasynach. Nie grał już prawie. No, chyba że dla rozrywki, żeby nie wyjść z wprawy, bo palce wciąż miał jak światowej klasy wirtuoz. Był, zresztą, najwyższej klasy wirtuozem. Czy raczej – szulerem. Szulerem – legendą.
Przeważnie grywał pod przybranym nazwiskiem, bo – rozpoznanego – traktowano jak udzielnego księcia, czego serdecznie nie znosił. Czuł się w takich sytuacjach niczym bezcenny eksponat muzealny, tak kruchy i unikalny, że strach było nawet zdmuchiwać z niego kurz. A przecież nie był jeszcze taki stary! Cóż to za wiek – sześćdziesiąt siedem lat?
Właśnie podczas jednej z takich eskapad, zupełnie nieoczekiwanie uświadomił sobie, czego tak naprawdę pragnie. A może nawet nie tyle – uświadomił, bo to wiedział zawsze, ile – odważył się wypowiedzieć to pragnienie głośno.
Chciał wrócić do domu.
Nie do tej atrapy, którą wił tyle lat, udoskonalał, zapełniał przedmiotami w nadziei, że przesłonią nicość. Nie.
Zapragnął wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło. Tam, skąd wyruszył, by zapracować na swoje szczęście, nie chcąc przyznać, że sposób, który obrał, od początku nie rokował wygranej.
Wrócił.
Jego obskurny, ciemny pokój na poddaszu wciąż na niego czekał. Gdy pierwszy raz przysiadł w wysłużonym, grającym sprężynami fotelu, wydał mu się on królewskim tronem. W wyleżanym kawalerskim łóżku, skrzypiącym przy każdym ruchu, zasnął niczym niemowlę, choć wcześniej godzinami przewracał się na łożach w najdroższych hotelach, nie mogąc zmrużyć oka.
Nawet gęsty zaduch, nie dający się nigdy wypędzić przez małe okienko, wydał mu się bliski i przyjazny.
Od bardzo dawna nic nie sprawiało mu przyjemności.
I oto nagle wystarczył spacer starymi uliczkami, u zbiegu których nawet kubły na śmieci nie zmieniły swojego koloru.
Wstawał każdego ranka, wypoczęty jak młody bóg, zjadał kromkę czerstwego chleba z plastrem twardego wędzonego sera, popijał kielichem wody zakropionej odrobiną różowego wina i wymykał się na miasto.
Mógł godzinami przemierzać wytyczone w dzieciństwie marszruty i odtwarzać krok po kroku ich wspólne wędrówki. Jego i tej dziewczyny.
A choć ją samą spotkał zaledwie parę razy, wszystkie zakamarki naznaczone były jej obecnością…
Przy tym kamieniu wypisywał kiedyś kawałkiem miękkiej cegły jej imię… O tę ścianę oparła się i wysypywała piasek z jasnego pantofelka… Pod tym oknem przestraszył ją, stając znienacka za plecami i szepcąc do ucha powitanie…
Najbardziej jednak upodobał sobie zasypany do połowy wrak starej łodzi, przy którym nieodmiennie kończyła się każda jego wędrówka. Siadywał bezpośrednio na piasku i patrzył przed siebie, uśmiechając się lekko i nie reagując na zaczepki mijających go ludzi. Ludzi, których prawie nie dostrzegał.
Siedział tak, niemal bez ruchu, dopóki wilgoć nie zmusiła go do odejścia. Rozcierał wtedy zziębnięte nogi i z trudem podnosił się z ziemi. Kuśtykał do domu, gdzie zawsze czekała na niego ciepła kawa w piecyku i chleb z wędzoną rybą na telerzyku nakrytym serwetką.
Zjadał z apetytem skromny posiłek i wdrapywał się na swoje poddasze.
W wiadomość, że chcą wyburzyć nabrzeżne rudery, najpierw nie uwierzył. Potem przyszła mu do głowy szalona myśl, by odkupić od miasta cały ten pas. Byle tylko pozostać u siebie.
I może by nawet to zrobił, gdyby nie stanowczy sprzeciw rodziny. Nie chcieli tu mieszkać. Pragnęli wyrwać się stąd. Jak on… kiedyś.
Zrozumiał.
Ale żal, który zakiełkował w nim wtedy, sprawił, że nie mógł na nich patrzeć. Nie zgodził się na wspólne mieszkanie.
Perspektywa powrotu do zimnej willi wydała się jeszcze gorsza.
Wtedy wnuczka brata znalazła to miejsce.
Zaciszne, wygodne, ze stałą opieką medyczną.
Nie oponował. W wieku osiemdziesięciu siedmiu lat przeprowadził się znowu. Miał nadzieję – po raz ostatni.
Długo przywykał. Na początku prawie nie wyściubiał nosa z apartamentu. Najwyżej na taras. Chociaż drażniły go obce zapachy, nieznany krajobraz, mroźne powietrze przesączone wilgocią.
Po jakimś czasie przemógł się i zaczął wychodzić na zewnątrz. Nie szukał towarzystwa. Po paru dniach trafił do miejsca, które w czymś przypominało mu dom. Przysiadł na małej ławeczce. Dopiero po jakimś czasie uzmysłowił sobie, że to woń pobliskiego drzewa daje złudzenie swojskości. Drzewa takiego jak to, pod którym kiedyś wziął za rękę tę dziewczynę i pierwszy raz poczuł zapach kobiety…
Nie ma już nikogo. Za chwilę odźwierny zamknie kaplicę.
Podchodzi i nieśmiało spogląda na piękną, zastygłą w prawie niezauważalnym uśmiechu twarz. Bezwiednie unosi rękę i muska palcami maleńką srebrną różyczkę wpiętą w róg kołnierzyka.
Pochyla się i głaska chłodny, napięty policzek.
„Ty głupcze – zdaje się mówić jej łagodne spojrzenie – dziewięćdziesiąt lat czekałam, żebyś powiedział mi, że mnie kochasz.”
Witam:)
Zapraszam na kolejny, jak wszystkie z tego cyklu opowieści, oparty na prawdziwej historii obrazek.
Miłego czytania:)
O.
Znakomite.
Ale puenta, hm. Niekoniecznie wcale trzeba mówić. Czasem to za wiele, zwłaszcza jak efekt mogą być problematyczny.
Ale przecież to i o tym też jest. O lęku przed tymi problemami.
Więc tak, puenta też jest konieczna.
Witaj, Quacku:)
Dziękuję.
Zobaczyłam tę jego dziewczynę pierwszy raz właśnie w kaplicy, i od razu wiedziałam, że to ona:)
I to wcale nie przez tę srebrną różyczkę wpiętą w kołnierzyk. To dostrzegłam później.
Opowieść natomiast usłyszałam od niego:)
I tu mi się skojarzył KIG:
„Noc była piękna jak sen a Śmierć, Śmierć była jeszcze piękniejsza”.
Hej nonny no! haj nonny ho!
🙂
Tak sobie jeszcze pomyślałam, że Hypnos i Tanatos nie bez powodu byli bliźniętami:)
No pewnie! 🙂
🙂
Szczerze mówiąc, nie myślałam, że pójdziemy takim tropem, ale skoro tak się stało, to nie może zabraknąć Bodlerowskich Kwiatów Zła:
Na czaszkę ludzkości wsiadłszy
Amor rozparty,
Profan, jak z tronu z niej patrzy
I stroi żarty.
Dmucha rój baniek skrzydlaty,
Każda lot bierze,
Jakby ścigała gdzieś światy,
W sinym eterze.
Wątły, świecący glob fruwa,
Chyżemi loty,
Pęka — i tchnienie wypluwa,
Niby sen złoty.
Za każdą bańką głos czaszki
Słyszę, jak jęczy:
„I kiedyż koniec igraszki
Dzikiej, szaleńczej?
Bo to, co ciskasz w przestworze,
Tak lekko, śmiało,
To mózg mój, zbójco-potworze,
Krew ma i ciało!“
(Amor i czaszka – Charles Baudelaire;
tł.: Adam M-ski)
😉
Piękna historia, Leno!
Nigdy nie zdarzyło mi się tak potężne uczucie, żeby sen o jego spełnieniu zaprowadził mnie na OIOM… Cieszyć się? Czy raczej żałować?
Dzień dobry, Tetryku:)
Dziękuję.
Właściwie trudno powiedzieć, czy to gorączka była wynikiem snu, czy raczej sen efektem gorączki:)
W drugiej kwestii… Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to moje własne słowa z pewnego soneciku:
nie wiem nie odpowiem
nie odpowiem nie wiem
🙂
A jak już poszłam tropem Tanatosa, od razu wypłynęło mi starogreckie (E)eros czyli pragnienie🙂 Bo najpierw to słowo oznaczało pierwotną siłę, przemożną chęć posiadania tego, co niedostępne, niezwykle trudne do zdobycia, a jednak – porządkującą, twórczą, przeciwną (C)chaosowi:)
Pragnienie jest chyba niezbędnym warunkiem mocy twórczej, ale może także wyrodzić się w jej przeciwieństwo…
Swoją drogą podobny wątek opisał Marquez w swojej „Miłości w czasach zarazy”; ostatecznie był jednak nieco życzliwszy dla swoich bohaterów 😉
Pragnienie zemsty na przykład… Często skutkuje destrukcją:)
Pamiętasz Trzy zdania z Madonny w lustrze A. Minkowskiego?
Cóż, Florentino miał jednak więcej determinacji i mniej… kompleksów 😉
Witam Leno.
Właśnie przeczytałem. W parku na ławce. Pod drzewem. Piękne. I ten kardamon… ech. 🙂
Witaj, Riverze:)
Dziękuję.
Cieszę się, że udało mi się trafić w tak sprzyjające czytaniu warunki:)
Też jestem przyprawo-wielbicielką 🙂
My tu gadu gadu, a spacerek sam się nie zrobi:)
Umykamy na trochę:)
Na przerwę
Piękne opowiadanie. Zadumałam się.
Jako pragmatyczka od razu jednak pomyślałam „szkoda, że nie powiedział”.
Szkoda, że…ale to wtedy byłaby banalna historia.
Och. To prawda, ale w sumie smutne. Żeby sztuka działała, w tle musi(?) być coś nieszczęśliwego?
Tak jakoś się nam wpaja -prawdziwa sztuka to smutek, rozpacz, łzy, cierpienie, śmierć.
„Żyli długo i szczęśliwie ” to albo bajka dla dzieci, albo Harlequin?
A prawdziwy bohater to albo ten, co wysadził się razem z redutą albo ten, co utopił ratując dziecko?
A tymczasem filmy superbohaterskie kończą się zwykle mniej lub bardziej happy endem właśnie? A może to żadna sztuka?
Może to nie jest sztuka przez duże „S”?
A może w życiu to właśnie sztuką jest widzieć pełną połowę szklanki?
Albo…zawalczyć o szczęście ?
Piękno bywa kiczowate
Szczęście chyba też?
Cóż, zawsze lepiej sprzedają się historie smutne, tragiczne, szczęście wydaje się płytkie? A przecież wszyscy go pragniemy 🙂
Witaj, Ikroopko:)
Miło że zajrzałaś.
A wiesz, że dla mnie nigdy piękno nie bywa kiczowate:)?
Może jesteś wielkoduszna? Ale sama powiedz, czy obraz np.
zachodu słońca, który jest przecież najpiękniejszym widokiem na ziemi, nie bywa kiczowaty? Spod pędzla miernego artysty, czy ujecia slabego fotografa?
Ach:)
O.K.
Ja po prostu nie nazwałabym kiepsko odzwierciedlonego piękna – pięknem:)
Juliusz Kossak zwykł był o takich dziełach mawiać: To nie obrazy, to obraza boska 😉
Dzień dobry, Ikroopko:)
To starożytni dokonali podziału na sztukę wysoką i niską.
Wysoka miała wywołać katharsis przy pomocy płaczu, niska – śmiechu:)
Może dlatego, że śmiech o wiele łatwiej wywołać niż płacz?
I tak ten podział funkcjonuje do dziś…
Rzecz chyba jednak nie tyle w smutnym czy radosnym zakończeniu, ile – w wiarygodności. Specyficznej wiarygodności literackiego utworu. I w sposobie opisania wydarzeń.
Istnieje przecież wiele dzieł uznawanych za znakomite, choć ich wymowa jest optymistyczna:)
Dobry wieczór, Quacku:)
Dobry wieczór. A ponoć dzisiaj się ten podział zaciera?
Tak mi się wydaje.
Tamte kanony pasowały do tamtych czasów.
Również dlatego że były bardzo restrykcyjnie przestrzegane.
Ale też przecież do pewnego momentu. Już choćby taki Sofokles zaczął wprowadzać zmiany, które Ajschylosa przyprawiały o gęsią skórkę, A Eurypides do podobnych odczuć doprowadził Sofoklesa:)
I każdy z gęsią skórką mówił ze zgrozą: – Ach, ta dzisiejsza młodzież!
Albo: Ω εποχές! Ω τελωνεία!
Bo O tempora! O mores! to dopiero Enniusz lub Newiusz..
Witaj, Makówko:)
Dziękuję.
Ten żal towarzyszy chyba wszystkim słuchaczom opowieści.
Witaj Leno!
Cóż jestem więc mało oryginalna w mym żalu.
Już jestem.
Dobrze, że jesteś Rivierze.
Ty jesteś, ja umykam (do kuchni), ale jeszcze wrócę.
Ja jestem, aczkolwiek jeszcze coś dłubię na boku przy jednym zleceniu.
Też już jestem.
Jutro -dentysta, internista. Wolałam teraz zrobić coś w kierunku obiadu niż jutro wstawać wcześniej.
Dziś mi się upiekło gotowanie, bo zjedliśmy grilowane jedzonko w Kryspinowie.
Czy u Was też jest tak zimno? U mnie grzeją w kaloryferach.I dobrze, bo na zewnątrz 8 stopni zaledwie
I nie da się odkręcić mocniej?
Napisałam jak widać mało precyzyjnie.
Chciałam zapytać, czy u Was też tak zimno na zewnątrz skoro w maju jeszcze grzeją.
Po południu kaloryfery zaczęły się robić ciepłe i w pokoju jest całkiem miło.
U mnie jest 28 stopni i słoneczko. 🙂
W Krakowie przez cały dzień było błękitne niebo bez jednej chmurki.
Mimo słońca było zimno. Na plaży było dużo ludzi, ale nikt się nie kąpał. Jakieś pojedyncze dzieci brodziły po wodzie do kostek nie wchodząc głębiej.
A ja już nie mogę się doczekać pływania!
Ha, pięknie!
Oby w czerwcu i lipcu nie było DUŻO cieplej!
Dobry wieczór, Riverze:)
Dobry wieczór, Leno:)
Nocka chłodna. Trochę gwiezdna i chudoksiężycowa.
Spacerek po mroczniejącym lesie bardzo przyjemny, jeszcze ptasio rozgwarzony przednocnie:)
Dobry wieczór, Wyspo:)
Dobry wieczór.
A widziałaś wczoraj albo przedwczoraj zorzę polarną? Bo ja nie, najpierw były chmury, a wczoraj padłem.
Nawet dała filmik na poprzednim pięterku…
Aaa. Dzięki!
Widziałam przedwczoraj:)
Wczorajszej nocy tylko przez chwilę udało mi się poobserwować świetliste widowisko:)
Umykam również, dobranoc!
Dobranoc, Quacku:)
Też będę powoli zmierzać w kierunku óżeczka.
Miłych snów, Wyspo:)
Kolorowych:)
Witajcie!
Nocka była dobra, ale się skończyła i zastąpił ją pogodny, chłodny dzień. Nie do końca przyjazny dla rowerzysty: przez pierwszy kwadrans człowiek zmarznie, potem się zapoci…
Wieczór był iskrzący, nocka pod znakiem snów o pożarze, ranek z lekka niedospany i bardzo słoneczny:)
Dobry wieczór, Tetryku:)
Dzień dobry, bardzo słonecznie, zobaczymy, czy również zacznie być upalnie, czy jednak jeszcze chłodnawo.
Pani Gieniu, poprosimy na rozpęd w nowym tygodniu, kogo tam co rozpędza. Ufam, że będzie pani miała.
Na rozpęd mizerniutko – kanapka z wczorajszej kolacji, ale – podziałało, i to najważniejsze:)
Dobry wieczór, Quacku:)
Witajcie!
Dzień dobry
Piękne opowiadanie
Witaj, Krzysztofie:)
Dziękuję.
Cieszę się, że Ci się podobało.
Aby tylko na moment oderwać się od pięknej, poetyckiej historii zapraszam na chwilę na oboczne, prywatne pięterko. Aby je zobaczyć, trzeba być zalogowanym…
Do normalnych dyskusji powracamy tutaj.
Odwiedziłem pięterko zaanonsowane przez Mistrza Tetryka i teraz wracam tutaj, aczkolwiek głównie po to, żeby ogłosić koniec pracy, całkiem owocnej, jeśli wziąć pod uwagę, że częściowo było to tłumaczenie wiersza (vel ballady; i jutro zaczynam od jej dalszego ciągu).
A teraz już na przerwę.
Też odwiedziłam tamto pięterko.
Teraz wróciłam tu.
Dzień był piękny, słoneczny, ale ja dziś spacerowałam jedynie na trasie -dentysta -biblioteka -Przychodnia -apteka -sklep.
I podobnie niestety będzie przez najbliższe dni.
Dzień zakołowrotny wreszcie minął:)
Spacerek bardzo przyjemny, ciepło-wieczorny, pod obłoknistym niebem, w promieniach zachodzącego słońca:)
Dobry wieczór, Wyspo:)
Tu wieczory i ranki są raczej chłodne, choć pewnie i tu spacer byłby całkiem miły.
Dobry niech będzie, choćby i do świtu! 😉
U nas też już pochłodniało:)
Ja tam zamierzam bardzo się starać, żeby dobry pozostał;)
Teatr TV.
Czy ktoś dziś oglądał?
Ja nie. A co dawali?
Jestem z powrotem, całkiem zadowolon. W sensie wykręconych (żeby nie powiedzieć wyżętych) kalorii. Znaczy nie jakaś powalająca liczba, ale norma.
Miałam kiedyś taką książeczkę, w której bohater nauczył się wycinać piasek (z zarośniętego tym-że piaskiem ogrodu) cierpliwością:)
Wy(żęte)kręcone kalorie wydają mi się pochodzić z tego samego rodzaju obrazowania:)
Cierpliwość jest potrzebna, przy czym teraz już wiem, że spalam około 20 kCal na 5 minut, a na tym rowerku mam czynny komputer, więc widzę, czy nie spada mi norma i mam przyspieszyć, czy już wykręciłem normę, więc mogę trochę zwolnić.
To z pewnością bardzo praktyczne:)
Wciąż niezmiennie życzę sukcesów:)
Dobranoc!
Spokojnej! Za chwilę też będę zmykał.
Spokojnej nocki, Quacku:)
Dobranoc, Makówko:)
Też się już pożegnam, bo jutro maratonu ciąg dalszy:)
Miłych snów, Wyspo:)
Spokojnej (jeszcze z progu szepczę, bo też zmykam).
Witajcie!
Ja już po porannej przejażdżce! 🙂 A wy?
Taaa…”miły” spacerek do Przychodni.
My raczej po jeździe;)
Dzień dobry, Tetryku:)
Dzień dobry, ja bez przejażdżki, niemniej na zewnątrz słońce i zanosi się, że będzie ciepło (tak jakby Zimna Zośka się pospieszyła?). A na razie kawa mocno pożądana.
Pani Gieniu, poprosimy!
A i u nas per pedes:)
Dzień dobry, Quacku:)
Witam!
Dzień dobry, Makówko:)
Dzień dobry!
Wybywam, obowiązki wzywają.
A mnie wzywa dentysta.
paaa
Poprackowe dzień dobry, Wyspo:)
Bardzo słoneczne i całkiem ciepłe.
Tak jakby latem pachnie.
Po pracy. Dzisiaj dotłumaczyłem wiersz (w sumie 4 strony, ośmiozgłoskowcem, rymy męskie, stylizowany na osiemnastowieczną balladę, aczkolwiek na szczęście nieprzesadnie) i przełożyłem rozdział, mieszczący się w przypisie (1 wers tytułu rozdziału, 1 zdanie tekstu głównego i przypis, rozciągający się na 3 strony 🙂 ). Takie to nietypowe zlecenie.
A teraz na przerwę.
OMatkoBoskoQuacku!
Pałubę tłumaczysz?
😉
Niee. Zresztą na angielski w ogóle się nie podejmuję, w tę stronę za słabo znam.
Mam taki… mozaikowy tekst. Z kawałków poskładany, spójnych, ale różnych.
Pamiętam, Quacku, że już się lekko trapiłeś z powodu tego tekstu.
A z Pałubą sobie zażartowałam, bo tam odnośniki mogą przywieść do o/chwa/ko/świe/cenia 🙂
Nie wiem, czy w ogóle ktokolwiek podjął się tłumaczenia dzieła pana Karola na języki obce, skoro nawet na ojczysty przełożyć tę (o)powieść jest trudno:)
No, owszem, to może być wyzwanie. Ale pierwszą osobą gotową je podjąć, musiałby być wydawca, a dopiero w ślad za nim (albo nią) tłumacz(ka).
Skoro przełożono na angielski Lema (a potem na polski przełożono angielską prozę i n s p i r o w a n ą Lemem), skoro Miłosz przekładał na angielski, ha, Białoszewskiego(!), to podejrzewam, że i tę rękawicę ktoś by podjął.
Tam problem sprowadza się nie tylko do specyficznej frazeologii ale także do struktury utworu:) Oprócz warstwy sfabularyzowanej istnieje też warstwa metatekstowa. Przecież forma tego dzieła jest przedrukiem z rękopisu i nie może ulec zmianie, bo to zakłóciłoby całą kompozycję.
A jednak (sprawdziłam właśnie) po wojnie we fragmentach tłumaczył ją Karl Dedecius na niemiecki:)
Ciekawe, czy można gdzieś ten przekład znaleźć, zajrzałabym sobie:)
Hmm, momencik.
To my na spacerek wy-lata-my:)
A ja po dobranockę. Mam nawet koncepcję.
A ja po wirtualnym „knuciu obywatelskim”.
Dobry wieczór, Makówko:)
I ja po spotkaniu, mogę wrócić na Wyspę 🙂
Ija ija ou 🙂
Dobry wieczór, Tetryku:)
The Old Donald had a farm…
A nie Dziadek Zenek?
😉
Trawoskoszne dobry wieczór, Wyspo:)
Półmajowe Porządkowanie Świata chyba dziś mieliśmy, bo wszystkie podrożne pobocza wystrzyżone na ekojeżyka:)
W związku z czym tu pachniało arbuzem, ówdzie mizerią, i tym uczulonym trzeba było umknąć w nieco głębszy głąb. Dopiero woń wiekowych świerków zdołała przyćmić tę trawiastą, miałyśmy więc aromaterapię:)
A Rude znalazło truchełko wypadniętego z gniazda pisklęcia i pół drogi zastanawiałam się: samo wypadło, matka wyrzuciła, czy może kukuł zachuliganił…
Zmarzłam, więc oddalę się jeszcze na chwilę w celach rozgrzewających:)
Dobry wieczór!
Trawę kosić, już teraz? No przykre to.
Rozgrzej się, jak najbardziej!
Usz:)
Był budżet do wykonania…
Więc sprawę postawiono na ostrzu… 😉
Za chwilę północ, a lampka była?
Przeoczyłam?
Też umykam, bo na padanie nanos nawet kofeinowy peeling nie pomógł, a jutro od skoroświtu ludełki:)
Absolulnych snów, Wyspo:)
Absolulu spokojnej! 🙂
Dzień dobry.
Słońce, ale nieprzesadnie ciepło. I kawa koniecznie potrzebna na rozruch. A co do kawy, to już proszę indywidualnie zamawiać 🙂
Pani Gieniu, poprosimy.
Tak, tu też bardziej słonecznie niż ciepło, więc gorący napitek jak najbardziej wskazany:)
Dzień dobry, QUacku:)
Właśnie próbuję tego rozruchu. Doopowiem o rezultatach 😉
Mnie tez opowieść bardzo przypadła do gustu, napisałbym laudację, ale pochłonęły mnie żywioły polskiej przyrody i nie nadążam za bocianami, wilgami, kukułkami. Ukłony z dolnośląskich borów!
Witaj, Laudate:)
Cieszę się, że opowiadanko przypadło Ci do gustu.
Przyjemności w odpoczywaniu:)
Słoneczne dzień dobry!
Dzień dobry, Makówko:)
Dzień dobry Leno!
Ja już po służbie 😉
Ja też:)
Dzień dobry, Tetryku:)
Bardzosłoneczne dzień dobry, Wyspo:)
Już popracusiowe ale jeszcze przedkolacjowe i przedspacerkowe.
Dzień dobry!
Ja mam w planie jeszcze kolację, a potem zebranie do późna…
🙂
Jak mus to mus.
Właśnie wyłożyłam ciacha do stygnięcia i za chwilę umkniemy się spacerzyć.
A po powrocie pewnie coś pomajstruję, bo potrzebuję lekkiego odmóżdżenia po dzisiaj na jutro.
Spinki do włosów mi tu marudzą już od jakiegoś czasu… Może je ponaprawiam dziś…
Smakowitego kolacjenia się:)
No to pora na Spacora;)
Odmeldowuję się później nieco, bo po pracy i spotkaniu.
Na przerwę 😛
Ciepły wiaterek nam przydmuchiwał, poziomkowo-śmietankowy zachód słońca nam przypromieniał, a młodziutkie listki grabów i czerwonych dębów wyszemrywały swoje bajędy:)
Pospacerkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Ciepło wieczorne jest przyjemne (o ile nie po szczególnie upalnym dniu!).
Mam teraz na warsztacie takie różne właśnie, często gęsto o listkach, gałęziach itp. Na przykład tak (akurat o jesieni, ale to tylko przykład, pierwszy z brzegu): „Ostatnie podmuchy jesieni wymalowały na zboczach wzgórz kolorowe łaty, wiatr potrząsał liśćmi na gałęziach, a korony drzew co rano wyglądały przejrzyściej, tak jakby świat powoli odsłaniał to, co kryło się dotąd pod powierzchnią.”
Bardzo ładnie:)
I przyjemnie – niby spacer po stronicach, a jakby – w realu:)
No i już w domu! A za chwilę trzeba będzie zmykać spać…
Ładne mi „już!” pracusiu.
Nie przezywaj się 😉
Plose pani, bo on mówi, że ja przezywam! Się:)
To tak jak u mnie 🙂 w sensie że ledwie się zaczął wieczór, a tu już idzie północ.
Ta metalurgiczna zasada czasem potrafi uprzykrzyć życie… 😉
Na czym polega metalurgiczna zasada?
🙂
Im wyższa temperatura, tym większa długość albo objętość.
Dlatego latem dni są dłuższe niż zimą 😉
Witam Leno
Bardzo mi się to podoba. 🙂
🙂
Witaj, Riverze:)
Dobry wieczór, Tetryku Udomowiony:)
Dobry wieczór! 🙂
A ja kończę reaktywację moich spinek, a w przerwach na schnięcie podczytuję Silmarillion Tolkienów:)
Trochę jak książka telefoniczna – bohaterów od groma, a akcja z lekka opieszała… 😉
Myślałam, że tym razem będę miała inne odczucia, ale wciąż takie na przykład mity dzierżą palmę zwycięstwa:)
E, no to dla mnie jest taka gradacja – Hobbit to baśń dla dzieci, Władca Pierścieni to epos, wielka powieść, a Silmarillion to kurka podręcznik historii 🙂
Prawda?
Też uważam Władcę… za świetną powieść.
A Silmarillion nasuwa mi myśl o próbie stworzenia czegoś na kształt Biblii. Nieudanej próbie. Wcale nie dziwię się ojcu Tolkienowi, że nie chciał tego publikować. Stworzenie takiego dzieła to katorżnicza praca i w tym, co opublikowano, widać te niedoróbki, czy raczej – niedopiski:)
To bardziej konspekt, plan pracy, który należałoby dopiero rozwinąć…
Tak, i punkt wyjścia do dziesiątków(?) nowych mitów i powieści w stylu „Władcy”. No ale w tym celu musiałby się JRRT tym zająć, bo to, co teraz rozmaici kontynuatorzy robią, to się, no, nie kwalifikuje
Dokładnie. To był jego pomysł i on najlepiej wiedział, jak chce to rozwinąć.
A ktoś, komu starczyłoby wyobraźni na kontynuację tolkienowskiej myśli, o podobnym mu talencie literackim, zapewne woli stworzyć własną wersję:)
I właśnie udało mi się inicjalnie zastosować nową zasadę pisowni – tadam! 😉
Taaa… Teraz ulica Dworcowa dochodzi do Placu Kolejowego; a czy ktoś się zastanowił, czy pan Dworcow nie czuje się dyskryminowany?
Dzień dobry


Odnośnie nazw ulic, w Gdańsku – Oliwie jest ulica Opacka, prowadząca w stronę siedziby kurii biskupiej.
Zawsze się zastanawiałem kim był ksiądz O’Pacek bo nic o nim nie znalazłem w annałach…
Podejrzewam (sądząc z nazwiska), że był kolegą irlandzkiego księdza O’Rurke (biskupa diecezji gdańskiej za czasów Wolnego Miasta Gdańska)
Można by jakiś proteścik uskutecznić…
Zawalczyć o wielkie U 😉
🙂
U nas kiedyś ulica Dzierżyńskiego wiodła do psychiatryka, Waryńskiego do aresztu, Marksa na Plac Straceń, a Lenina na cmentarz… 😉
Witaj, Krzysztofie:)
Dobranoc, spokojnej wszystkim!
Dobrej nocki, Quacku:)
Też umykam:)
Spokojnych snów, Wyspo:)
Dobranoc!
Dzień dobry, coraz słoneczniej i cieplej!
Pani Gieniu, poprosimy z serwisem, może być miśnieński 😉
Witajcie!
Wiosna pomału się rozkręca 🙂
Słonecznie witam!
Cześć, tu też słońce, cały dzień przy zaciągniętych roletach (przynajmniej tych najbliżej komputera, inne tylko częściowo, bo kwiatki potrzebują słońca).
No to kolejny dzień owocny (i kolejny wiersz, tym razem przeplotłem sobie rymy męskie z żeńskimi, żeby nie było zbyt monotonnie).
A teraz na przerwę.
Puściłbyś chociaż jeden na Wyspę…
Oj.
To wszystko jest w zasadzie objęte klauzulą poufności :/
Ale może jakiś fragmencik, nieznacznie, w komentarzu…
Ten z wczoraj zaczyna się tak:
„Poznajcie pieśń o żądnej krwi
Bestii, co przyszła w chłodny dzień.
W stadach ucztować na sposób lwi
W owiec posoce skąpać się.
O wielkich oczach oraz kłach
Szary ma grzbiet i głodny pysk
Jej skok i syk wnet budzi strach
W mroku pazurów groźnych błysk.”
Jak widać, rymy raczej niewyszukane, ale w oryginale podobnie. To są takie domorosłe ballady, pisane przez osoby mieszkające względnie daleko od większych ośrodków kultury.
I z drugiego wiersza kawałek:
„Gdzie las, wyrosło mnóstwo drzew
A z ich gałęzi sypnął latem
Pysznych orzechów szczodry deszcz
Na wzgórz jesienną strojną szatę
Na popas opadł ptaków klucz
A żaba grzebała się w błocie
Ścigając lato motyli rój
Odleciał pospiesznie z nawłoci”
Bestia robi wrażenie! 😉
Zwłaszcza na owcach…
No właśnie ma na owcach. Te wiersze są, widzę, dość ważne dla fabuły, popychają ją naprzód, poszczególne elementy potem pojawiają się we fragmentach prozatorskich.
Uzupełniłem rozliczenie, zachęcam do zajrzenia 🙂
Bardzo poślizgnięte czasowo dobry wieczór, Wyspo:)
Dzień-eksploatator uwieńczony przemiłym spacerkiem pod księżycowo-chmurkowym niebem. Pan Półksiążyc w kolorze złoto-herbacianym, panny Chmurki – srebrno-ołowianym. A Kawaler wietrzyk – zielony:)
Pohasałyśmy, poładowałyśmy akumulatory i spokojnie możemy czekać na weekend:)
Dobry wieczór. To nieboskłon jak z Teletubisiów, tylko trochę bardziej złożony?
U mnie weekend będzie miły, ale wymagający.
A wiesz, że tak:)
I nastroje iście teletibisiowe – Tinky Winky! Dipsy! Laa-Laa! Po!
To życzę, żeby w większym stopniu jednak miły:)
Ponieważ jutro wstaję zkuro świt, pożegnam się już, spokojnej wszystkim, dobranoc!
Dobrej nocki, Quacku:)
Dobranoc!
Dobranoc, Makówko:)
Posnułam się po schodkach, a przede mną jeszcze droga do óżeczka, więc też się będę żegnać:
miłych snów, Wyspo:)
Przelotne dzień dobry, zaraz wychodzę.
Pani Gieniu, jak będą pierwsi chętni, proszę serwować jak zwykle 🙂
I do niedzieli!
Powodzenia!
Dobry wieczór, i udanego doniedzielenia się, Quacku:)
Witajcie!
Aż dziw, jak wcześnie wszyscy wczoraj poszliśmy spać, prawie z niegrzecznymi kurami! 😉
Tetryku sugerujesz,że nie byliśmy grzeczni jak te kury?

Lubię być niegrzeczna!
Nie, grzeczne kury poszły jednak wcześniej…
Witajcie!
Jeszcze przedspacerkowe dzień dobry, Wyspo:)
To jest maj, pachnący ciepłym wiatrem,
Szalony, zielony maj…
I – umykamy:)
I mówcie mi — Małgośka? 😉
Nie. Jednak mówcie mi – Lena.
Ale myśleć możecie, jak chcecie 😉
Dobry wieczór, Tetryku:)
Uff! Nawet nie było tak długie jak się obawiałem! Zaraz kolacja!
Bywało do północy?
Bywało i dłużej…
Dobry wieczór Wyspo.
I Tobie udanego wieczoru, Riverze:)
Dobry wieczór wszystkim!
Też już jestem w domu. Jak wyszłam po 9 do krwiopijców tak teraz wróciłam.
Śniadanie na ławce pod Przychodnią, potem do kardiologa, a potem na obiadek połączony z małym oblewaniem mieszkania.
Z gospodarzem (agehowskim metalurgiem) uśmialiśmy się z metalurgicznych pór roku.
Teraz kolacja i za chwilę rozmowy przez Ocean na WhatsApp.
Dobry wieczór, Makówko:)
Dobry wieczór Leno!
Dobry wieczór paniom! 🙂
Dobry wieczór, Wyspo:)
Pospacerkowe, całkiem cieplutkie.
Niebo nam się uroczo bezchmurzyło, słońce ustąpiło placu panu Księżźycowi, o bladym jeszcze wówczas, ale uśmiechniętym profilu.
Dość intensywnie woniejące kwiecie czarnego bzu przepłoszyło (głównie jedną z) nas w inny, mniej ekspansywny zapachowo kraniec Lasu, co wyszło nam na dobre, bo mogłyśmy popodziwiać sprawnie kicającą z jednej gęstwy w drugą szaraczkową rodzinkę:) Rude zaśliniło się z wrażenia i na tym, na szczęście poprzestało:)
Umykam na Whats…
Ja też uciekam, ale nie do spania, muszę trochę popracować. 🙂
Miłej pracy zatem, Riverze:)
Też umknę, bo muszę nabrać sił do jutrzejszego nicnierobienia;)
Fantazy-jnych snów, Wyspo:)
Pogaduszki poprzez Ocean skończone.
Dobranoc!
Witajcie!
Stoję sobie na targu (nieksiążkowym) w kolejce bardzo nieśpiesznej…
My się nieśpiesznie sobociłyśmy po lasach:)
Dzień dobry, Tetryku:)
Dzień dobry!
Chyba wolałbym być w waszej sytuacji…
Witajcie!
Ładny dzień się zapowiada.
A tu znów wieżowiec powstał…a River obiecywał kaniony:)
Spokojnie… River pracuje, nie należy go popędzać. Wydaje się być już prawie gotowy.
Witam Makówko
Przepraszam, że tak to długo trwa, ale miałem sporo zajęcia ostatnio oraz był kłopot trochę z edycją.
Dzień dobry, Makówko:)
Ciszaaaaa….
Jak mija Wam sobota?
Ja -Marsz Równości, a potem może barka.
Jakby co, to można przenosić się na nowe pięterko.
Jeszcze tylko przebiegnę obrazkową kondygnację, pożegnam się i z przyjemnością przeniosę się na Twoje pięterko.
Dzień dobry, Riverze:)
Poobiadkowe dzień dobry, Wyspo:)
Korzystając z pięknej pogody, doobiednio włóczyłyśmy się po okolicy i zawzięcie tropiłyśmy lato:)
Tradycyjnie dziękuję wszystkim za sympatyczne przyjęcie mojego obrazka, miłe rozmowy i komentarze:)
I już przenoszę z małego włoskiego miasteczka na drugą półkulę:)