Pan Ignacy Lajkonik właśnie rozmawiał przez telefon, kiedy okazało się, że musi zapisać pewne Strasznie Ważne Informacje, a zwłaszcza Niebywale Istotne Liczby. Sięgnął więc w miejsce, gdzie zawsze leżał dyżurny długopis i złapał w dłoń… powietrze. Nastąpiło gwałtowne przegrupowanie myśli w głowie pana Ignacego, wycofanie się na z góry upatrzone pozycje i przeproszenie rozmówcy na chwilę, którą zajęło panu Lajkonikowi odnalezienie działającego długopisu, ołówka lub flamastra. Oraz kartki. Po skończonej rozmowie pan Ignacy rozejrzał się podejrzliwie po pokoju. Niebieski długopis, który jeszcze pół godziny wcześniej stał grzecznie na swoim miejscu w kubeczku, tkwił w zębach groźnej maski z Indochin, sprezentowanej panu Lajkonikowi swego czasu przez pana Szecherezada.
I naśladował papierosa (długopis, nie pan Szecherezad). Pan Ignacy groźnie chrząknął, wyjął długopis z maski i włożył go z powrotem do kubeczka.
Chrząknięcie nie wzięło się znikąd. Od dłuższego już czasu pan Lajkonik obserwował dziwne wydarzenia, mające miejsce nie tylko w jego mieszkaniu, ale właściwie wszędzie, dokąd się udawał. Znikające potrzebnostki, rzeczy, które nie wiadomo dlaczego znajdowały się w miejscach zgoła dla nich nieprzeznaczonych, przegapione terminy i „dowcipne” dzwonki do drzwi w wykonaniu kogoś niewidzialnego, komputer, zawieszający system w najmniej odpowiednim momencie i telewizor z głosem lub obrazem, znikającymi, kiedy nie trzeba, ale również odkurzacz, tracący moc ssawczą zupełnie bez powodu, czy też żelazko, raz niedoprasowujące, a zaraz potem – przypalające prasowane ubrania. Kiedy wreszcie pana Ignacego podczas pewnej zasadniczej rozmowy z panią Chandrą coś przełączyło na zegarynkę do Hongkongu, nasz bohater powiedział sobie: „Dość, u licha!” Użyłby nawet mocniejszych słów, bo rozmowa była priorytetowa, ale za to zegarynka – całkiem miła, co poskromiło nieco krwiożercze instynkty pana L.
Rozejrzał się więc za notesem, w którym trzymał najważniejsze numery telefonów (tak, notesem, ponieważ pan Ignacy był zdania, że książka telefoniczna w komórce może zniknąć, i to ciupasem, przy awarii elektroniki). Notes, jakby przeczuwając, do czego ma posłużyć, wywędrował ze swojego normalnego miejsca, ale pan Lajkonik bohatersko dopadł go, wciśniętego pomiędzy książkę kucharską „Toskania – palce lizać!”, a medyczną broszurkę „Myj ręce!”. Przewertował pospiesznie stroniczki, aż pod literą C znalazł numer pani Emilki Clairvoyant ze znanej już niektórym Czytelnikom firmy „E. Clairvoyant SA. Konsulting, doradztwo, prognozowanie”, chytrze rozejrzał się dookoła i zamiast wybrać numer – wybrał się na spacer. Przeszkadzająca mu we wszystkim tajemnicza siła najwyraźniej nie przewidziała, że na trasie spaceru będzie ostatni na osiedlu automat telefoniczny…
– Proszę nic nie mówić – powiedziała pani Emilka, kiedy tylko pan Lajkonik uzyskał połączenie.
– Wiedziałam, że pan zadzwoni, ale gdybym chciała uprzedzać każdy telefon to… sam pan potrafi przewidzieć, jakie rachunki bym płaciła. Do rzeczy, zanim nas rozłączy. Panie Ignacy, ma pan poważny problem, zalągł się u pana chochlik, prognozuję, że pewnie przywlókł go pan z Belle-Lettre, w którejś z książek… Tak, wiem, że państwo tam byli. I proszę się cieszyć, że to zwykły chochlik, vulgaris sp.,a nie typus… TYPUS, mówię, dużymi literami, nie słyszy pan? Drukarski znaczy. Chciałby się pan przedstawiać nowym znajomym jako Iguaçu Balkonik? A pana… dobra znajoma jako Chondra? Albo na przykład Cząbra? Nie? No właśnie. Dlatego lepiej, że to zwykły chochlik. Jest na niego wszakże sposób… – i tu połączenie urwało się, a w słuchawce zamiast głosu pani Emilki rozległo się wysilone dyszenie. Ktoś mniej domyślny niż pan Lajkonik uznałby pewnie, że połączył się z abonentem o specyficznych upodobaniach (oddechowych), ale teraz nasz bohater już wiedział, że to dogonił go chochlik, który najwyraźniej osiągnął niezłe tempo.
O ile dotychczas działania chochlika były tylko uciążliwe, to od następnego ranka zaczęło się po prostu piekło. Najpierw pan Ignacy, wstawszy z łóżka, poczuł dziwną wilgoć – okazało się, że zamiast jednego z kapci przed łóżkiem stał czajnik, chwała Bogu, że woda gotowała się w nim po raz ostatni ubiegłego popołudnia. Kiedy już czajnik wrócił na swoje miejsce, dokładnie umyty, pan Lajkonik skierował się do łazienki, gdzie czekała na niego następna niespodzianka. – Oranyboskie!!! – dobiegło znad umywalki. Pan Ignacy, doszedłszy do siebie, stwierdził, że ktoś zakleił mu lustro idealnie pasującą reprodukcją portretu Henryka I Brodatego z „Pocztu królów Polski” pędzla Jana Matejki – po czym wyobraził sobie, co by się stało, gdyby w porannym zaćmieniu próbował zgolić TAKĄ brodę, której w rzeczywistości nie było… i oblał go zimny pot. Ogolony i umyty, ostrożnie przedostał się do kuchni, o włos unikając rozsypanych szklanych kulek – pamiątki z dzieciństwa. Nieufnie popatrzył na puszkę z kawą i zaparzył sobie herbatę. Instynkt powstrzymał go przed sięgnięciem po malinowy sok – na butelce zamiast napisu „malina” widniało złowróżbne „maligna” i znaczek z czaszką oraz skrzyżowanymi piszczelami. – No! – przeraził się pan Lajkonik – Tego to już za wiele! I poszedł – jakżeby inaczej – poradzić się pani Chandry.
Pani Chandra przejęła się tą opowieścią. Zaparzyła panu Ignacemu kawy,
a w trakcie parzenia (kawy!) na przebudzenie dała mu bardzo energetycznego całusa. Tego chochlik nie potrafiłby podrobić ani zastąpić! A potem usiadła naprzeciwko przy stole i zaczęła bardzo intensywnie myśleć. Pan Lajkonik z doświadczenia wiedział, że nie należy jej przeszkadzać, więc popijał kawę
i czekał, co z tego wyniknie. Pani Chandra myślała, myślała, aż wymyśliła. – Poczekaj tu – rozkazała, ubrała się i wyszła, mrucząc pod nosem do siebie – No! To go utemperuje! – aż pan Ignacy zaczął się obawiać, kogo też miała na myśli. Ona jednak wróciła wcześniej, niż się spodziewał, nie zrzucała płaszcza, nie wypuszczała z rąk papierowej reklamówki z napisem „Cepelia”, tylko uśmiechnęła się i jeszcze raz go pocałowała. Tym razem był to pocałunek triumfalny, po którym poszli razem do mieszkania pana Lajkonika.
W międzyczasie okazało się, że pan Ignacy wybiegł z domu w takim pośpiechu, że zatrzasnął drzwi, ale kluczy nie zabrał. Sprowadzony naprędce fachowiec z pogotowia ślusarskiego szybko zrobił, czego od niego żądano, i uciekł w popłochu. Spłoszyły go groźne pomruki pani Chandry, jakich nikt nie spodziewałby się po tak spokojnej na oko i – umówmy się – niezbyt okazałej kobiecie. Pomruki brzmiały mniej więcej tak: „Osz ty!… Poczekaj no… Jeszcze chwileczkę… Już ja ci…”. W końcu pan Lajkonik i jego wybranka weszli do środka. Przywitała ich nabrzmiała znaczeniami cisza, ale pani Chandra nic a nic się nią nie przejęła. Omijając kulki i jedną skórkę od banana, która notabene już zaczynała schnąć, dotarła do stołu – pan Ignacy, jak nie on, trwożliwie pozostał w progu – wyjęła coś z reklamówki, rozejrzała się, podniosła kubek i wstawiła do niego to coś. – Dodać jeszcze welon? – zapytała, odwróciła się do pana Lajkonika (który chwilowo zdębiał) i zachichotała. Na środku stołu, w glinianym kubku stała dumnie, prezentując całemu światu pięknie rzeźbioną wypukłość, drewniana chochla ręcznej roboty. – No. Teraz zaczekajmy – powiedziała pani Chandra, wróciła do pana Ignacego i – obejmując się – poszli na długi, jesienny spacer.
Kiedy wrócili, w mieszkaniu pana Lajkonika panowała cisza zupełnie nienabrzmiała znaczeniami. Wręcz przeciwnie – pełna ulgi. Wszędzie było widać wzorowy porządek. Szklane kulki wróciły na swoje miejsce w wielkim ozdobnym słoju tuż koło gipsowej Mamy Muminka, a skórka od banana gdzieś zniknęła, przypuszczalnie w kuble na śmieci. Z butelki soku czerwieniła się przepyszna malina, łazienka błyszczała czystością, a w lustrze odbijały się tylko uśmiechy pani C. i pana L. I od tej pory wszystko było już na swoim miejscu, a pomyłki i awarie zdarzały się dużo, dużo rzadziej, tak jak każdemu. Chochlik z chochlą zaś zajmowali się najwyraźniej już tylko swoimi sprawami, ponieważ po jakimś czasie panu Ignacemu ktoś zaczął znowu robić psikusy – co prawda drobne i nieszkodliwe. On zaś przypominał sobie tamten jesienny poranek, uśmiechał się i z ulgą kręcił głową.
W końcu chochliczęta też musiały się gdzieś wyszaleć!
________________
Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz madagaskar08.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.