« Lajkonik i rejestracja Homo hypertextus. Szkic o zmianach w świadomości. »

Lajkonik i koszmar

Pan Ignacy Lajkonik rzucał się niespokojnie na posłaniu. Raz zamotał się w koc, to znowu pozwijał w ruloniki prześcieradło – nie miał ci on lekko, oj, nie miał. Jemu samemu zaś śniły się same nieprzyjemne rzeczy, chociaż wydawałoby się na pierwszy rzut zaspanego oka, że będzie przyjemnie. A w tym śnie działo się tak:

Pan Lajkonik siedział na pokładzie samolotu, wciśnięty w ciasny lotniczy fotel, z kolanami solidnie zapartymi o fotel przed nim i opuszczonym stolikiem, który całkowicie blokował mu możliwość ruchu. W talii krępował go samolotowy pas bezpieczeństwa, który jakimś cudem się zaciął i nie dawał otworzyć, a przed nosem regularnie migał znaczek „Zapiąć pasy, zgasić papierosy”, okolony napisami w jakimś dalekowschodnim języku. Samolot zdawał się nie lecieć, ale jechać do celu po ziemi… A może to był pas startowy? W takim razie był to wyjątkowo dziurawy pas startowy. Nic więc dziwnego, że kiedy samolot zatrzymał się, niemiłosiernie szarpiąc, pan Ignacy rzucił się do wyjścia.

Jednak za szeroko otwartymi drzwiami samolotu nie było lotniskowego rękawa, albo chociaż schodów na kółkach. Była czarna dziura, w którą pan Lajkonik wpadł, żegnany czyimś drwiącym chichotem. Dłuższą chwilę zajęło mu zorientowanie się, że to nie czarna dziura, a wodna zjeżdżalnia, którą może tylko bezradnie zjeżdżać – w śliskiej rurze nie było żadnych uchwytów ani wystających części, których można się było przytrzymać. Spadał więc pan Ignacy, wirując na wirażach i przyspieszając tam, gdzie rura opadała, spadał, aż wypadł ze zjeżdżalni – ale, co dziwne, bez najmniejszego plusku!

Albowiem pan Lajkonik spadł nie do basenu z wodą, ale – o dziwo! – na wielkie, miękkie łóżko. – Uff! – odetchnął z ulgą – Koniec tego wszystkiego, teraz się nareszcie wyśpię! Przekręcił się z boku na bok, uznał, że drugi bok jest tym właściwym do spania, i już miał sobie rozkosznie zachrapać, kiedy dotarło do niego, że coś jest nie tak. Uniósł się niespokojnie na łokciu i po chwili już wiedział: w pokoju zaczęło robić się nieznośnie gorąco! Pan Ignacy zerwał się na równe nogi i w bladym księżycowym świetle, wpadającym przez szczeliny w żaluzjach, zaczął szukać włącznika klimatyzacji. Znalazł go, a jakże. Tyle że włącznik nie działał.

Dlatego pan Lajkonik rzucił się do okna i otworzył żaluzje jak szeroko. Za nimi kryły się… następne żaluzje. A za nimi jeszcze jedne, i jeszcze, i jeszcze. Po dobrych kilkunastu minutach pan Ignacy zobaczył szklaną taflę okna. Zasłoniętą od zewnątrz szczelinowymi okiennicami. Szarpnął za klamkę, otworzył okno i uderzył otwartą dłonią w okiennicę. Gruba, drewniana konstrukcja nawet nie drgnęła. Zdesperowany i spocony pan Lajkonik chwycił nocną szafkę, nadludzkim wysiłkiem uniósł ją nad głowę i miotnął nią o okiennice. Otworzyły się z trzaskiem wyłamywanego zamka, wpuszczając do środka falę nieco chłodniejszego powietrza.

Wraz ze wspomnianą falą do pokoju wdarł się również dziki, trzeszczący dźwięk. Pan Lajkonik rozpoznał go od razu – to był odgłos wydawany przez cykady. Setki, tysiące cykad siedziały na drzewach wokół pokoju i chóralnie śpiewały – po swojemu oczywiście – „I Just Call To Say I Love You”.

Pan Lajkonik zakrył uszy, ale nie na wiele się to zdało. Ćwierkanie, cykanie, skrzypienie – jak kto woli – wwiercało mu się w mózg, przenikało przez dłonie, otaczało go ze wszystkich stron. Wyskoczył przez okno, które okazało się być oknem na wysokim parterze, i pędem ruszył w kierunku najbliższej pinii. Po omacku, przesuwając dłońmi po korze, odnalazł cykadę i rozgniótł ją zaciśniętą w pięść dłonią. Ku jego zdumieniu, zamiast rozdyźdać się pod uderzeniem, cykada pękła na pół. W świetle księżyca błysnęły elektroniczne wnętrzności i srebrna tabletka bateryjki. Pan Ignacy jak oszalały zaczął uderzać pięściami w pnie drzew, a wszędzie tam, gdzie trafił w cykadę, rozlegało się chrupnięcie, a na trawę spadała mała srebra pastylka. Wreszcie opadł z sił, usiadł ciężko pod drzewem, na trawie błyszczącej od elektronicznych wnętrzności, a cykady dalej ćwierkały, wrzeszczały, zgrzytały po swojemu. A panu Lajkonikowi wydawało się, że gdzieś daleko, w tle cykadzich odgłosów, słychać szyderczy śmiech autora.

I nie wiadomo, jakby się to wszystko skończyło, gdyby w tym momencie pan Ignacy się nie obudził. Odetchnął pełną piersią, wstał z łóżka i podszedł do okna. Przez uchylone skrzydło do środka wpadało rześkie powietrze, gdzieś daleko – dyskretnie i kameralnie – cykał w rytmie bossanovy późny świerszcz. Z okna obok dobiegał cichy śmiech Pauliny, a księżyc zza chmur od czasu do czasu oświetlał szarą bryłę zamku. Pan Lajkonik z westchnieniem ulgi położył się do łóżka, od razu zasnął i zasnął zdrowym snem bez żadnych sennych marzeń. A zaraz po nim – autor.

______

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz madagaskar08.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Comments are closed.