Niemal każdego roku, w lecie, pan Ignacy Lajkonik czuł, że w swoim mieszkaniu na osiedlu nie wytrzyma już ani chwili dłużej. Wtedy wsiadał w samochód i jechał na przykład do pani Moniki. Albo – przez pewien czas – na działkę, nad jezioro. Albo nad morze, do znajomych Kaszubów, którzy wynajmowali panu Ignacemu pokój z widokiem na Zatokę Pucką. Albo w góry do znajomej Pani Stonogi, która również wynajmowała panu Lajkonikowi pokój z widokiem na Roztokę Słucką. Tak, tak, pan Lajkonik z niejednego pieca chleba kosztował i w niejednym miejscu znał życzliwych ludzi.
Tego roku jednak wyjazd był wyjątkowy. Po pierwsze, pan Ignacy jechał – po raz pierwszy – w okolice pewnego fantastycznego wprost zamku w południowej Polsce. Po drugie zaś, wiózł ze sobą siostrzeńca Karola i jego dziewczynę Paulinę, ponieważ umówili się, że pan Ignacy zapewni wszystkim transport, a oni z kolei postarają się o zakwaterowanie w Studenckim Ośrodku „Maciejka”. Właściwie nocleg przysługiwał tam tylko gościom z legitymacją Uniwersytetu, Akademii lub Politechniki, ale Karol i Paulina byli pewni, że w tym przypadku mogą liczyć na wyjątek, tym bardziej, że już sama nazwa ośrodka wprawiała wszystkich troje w świetny humor.
Ruszyli więc w drogę niemłodym już samochodem pana Lajkonika, bardzo wczesnym rankiem, żeby zajechać jak najdalej, zanim obudzą się i wyjadą na trasę pozostali kierowcy. Zazwyczaj pan Ignacy wybierał trasę węższą, krętą i bardziej urokliwą – wiodącą przez miasteczka jakby zatrzymane w czasie, w których w sklepie przy ryneczku naprzeciwko starego kościoła można było dostać na przykład oranżadę w butelkach z porcelanowym korkiem. Albo ręcznie robione lizaki w kwiatowe wzory z różnokolorowego cukru. Ale tym razem droga była daleka, więc jednogłośnie uznali, że rezygnują z trasy krajoznawczej i wybierają autostradę, która – mimo że płatna i często-gęsto remontowana – doprowadzi ich w pobliże zamku i Ośrodka szybciej.
Toczyli się po autostradzie już dobre dwie godziny z okładem. Pan Lajkonik nie przemęczał swojego samochodu, zbudowanego za czasów, kiedy obowiązywała maksyma „Wolniej jedziesz – dalej będziesz” i trzymał się grzecznych dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę, w porywach do stu, oraz prawego pasa. Prawdę mówiąc, wyprzedzali go wszyscy, którzy o tej porze znaleźli się na drodze, ale jemu jakoś to nie przeszkadzało. Właśnie zaczął wyprzedzać go autobus, wiozący na kolonie dzieci, mimo wczesnej pory radośnie machające przez okna, a pan Lajkonik zdążył im odmachać, kiedy we wstecznym lusterku zauważył coś, co kazało mu zmarszczyć brwi i już nie odmachiwać, tylko mocniej chwycić za kierownicę.
Od tyłu zbliżał się szybko, połyskując chromem i reflektorami, wielki terenowy samochód. Jechał dużo szybciej od pana Ignacego i od autobusu, a jego kierowcy nie podobało się, że musi zwolnić. Zagrzmiał głębokim basem klakson, a liczne przeciwmgielne lampy umieszczone na zderzaku, nad kabiną i jeszcze w paru miejscach – błysnęły dwa razy, wyraźnie dając do zrozumienia autobusowi, żeby zjechał na prawy pas. Pan Ignacy przyhamował nieco, żeby autobus mógł wyprzedzić go szybciej, a tymczasem od klaksonu i hamowania na tylnym siedzeniu obudzili się Karol i Paulina.
– Ooo! – powiedziała Paulina, kiedy terenowy samochód mijał ich, rozpędzając się od nowa. – Popatrzcie na jego rejestrację! Spojrzeli, pan Ignacy, jako kierowca, przelotnie. Tablica rejestracyjna, umieszczona tak, żeby było ją widać pomiędzy lśniącymi rurami, głosiła „G0 ADHD”. – Pierwszy raz widzę, żeby ktoś tak się ogłaszał? – zdziwił się na głos Karol. – Myślisz? – powątpiewał pan Lajkonik – Coś mi to nie wygląda… –. Popatrzyli w prawo. Na autostradowym parkingu wielki czarny samochód hamował właśnie gwałtownie przy budynku z ubikacjami, przejechawszy z podskokiem przez krawężnik. Nie zdążyli zobaczyć, kto z niego wysiada, bo autostrada w tym miejscu łagodnie skręcała za górkę.
Kiedy zjeżdżali z autostrady, czarny samochód pojawił się po raz kolejny. Wjechał przed nich, przejeżdżając przez pomalowany w skośne białe pasy azyl i przyspieszył przed znakiem ograniczającym prędkość do czterdziestu na godzinę. Przed samą rogatką wykonał efektowny slalom i wepchnął się przed wielkiego TIRa. Kierowca ciężarówki otworzył okno i wrzasnął coś dosadnego, na co znad uchylonej szyby wychyliła się owłosiona męska ręka i pogroziła mu pięścią, a potem pokazała znany gest ze środkowym palcem. Na szczęście dla obu panów kasjerka na rogatce szybko otworzyła szlaban przed terenówką, która z rykiem silnika pomknęła dalej.
– I co, jeszcze wam mało? – triumfowała Paulina. – No, nie wiem… – wybąkał Karol, a pan Ignacy uniósł tylko brwi, ponieważ obie dłonie trzymał na kierownicy. Skręcili teraz w drogę wojewódzką, nie tak gładką jak autostrada, ale za to prowadzącą przez rozgrzane słońcem lasy i pola, których zapachy wdzierały się do samochodu i sprawiały, że słowo „wakacje” brzmiało tak, jak powinno brzmieć zawsze, kiedy się je wymawia. Wśród zapachów pól, łąk i lasów dotarł do wrażliwego nosa pana Lajkonika również i inny zapach – dobrego jedzenia. – Kochani, najwyższy czas na obiad! Ja stawiam! – I skręcili do rozsiadłej wygodnie na leśnej polanie gospody „Pod Jeleniem”, z której kominów dobywała się woń wskazująca panu Ignacemu drogę lepiej niż jakikolwiek GPS.
Stanęli, wyszli z auta i rozprostowali kości. Na parkingu przed gospodą stało kilka samochodów, a wśród nich – wielki, czarny, terenowy potwór z rurami i charakterystyczną rejestracją, do którego zmierzał właśnie mężczyzna około trzydziestki w białej koszulce i spodenkach khaki. Pierwszy zareagował Karol. Podszedł ociężałym krokiem do właściciela terenówki, który właśnie szukał czegoś w podłokietniku.
– Dzień dobry! Piękna bryka, panie szanowny!
– Piękna! – potwierdził z nieskrywaną dumą tamten.
– Co ma pod maską? V-szóstkę?
– A skąd, to V-osiem, cztery koma siedem litra, benzyna, ze Stanów przywieziona!
– Ooo, to full wypas, musi nieźle ciągnąć. Ale tablice ma pan fajne. Też ze Stanów?
– Gdzie tam, nasze!
– A co to na nich, te litery? – zgrywał się Karol
– O, zauważyłeś pan? – spuchł z dumy kierowca terenowca – To my!
Stojąca kilka kroków z tyłu Paulina znacząco chrząknęła, Karol lekko zgłupiał i stać go było tylko na wyjąkane – Jacy… wy?
– No – nasza rodzina: Adam, Dorota, Heniu i Damian – wyprężył pierś kierowca – Dorota to moja kobieta, a Heniu i Damianek to dzieciaki! –
Po kilku minutach, kiedy już siedzieli w ogródku przy gospodzie, mogli śmiać się do woli. Pan Ignacy tylko się uśmiechał, ale Karol rżał jak, nie przymierzając, wyścigowy rumak. Lekko obrażona Paulina studiowała menu, ozdobione wizerunkiem rozłożystych rogów. Kiedy Karol już skończył, pogładził dziewczynę po dłoni. – I co, kochanie? – zapytał – Już wiesz, skąd się biorą takie skróty? Nikt tu nie ma nic wspólnego z nadpobudliwością… – Ale przerwał mu ogłuszający wrzask. To dwóch chłopaczków wspinało się na wielkiego jelenia z brązu, stojącego przed gospodą, a ściśle rzecz biorąc – jeden z nich się wspinał, a drugi usiłował mu przeszkodzić. – Heniu!!! Damian!!!!! – zagrzmiało od strony gospody. – Wiesz co, Koperku? – odezwała się z przekąsem Paulina – Nie byłabym tego taka pewna!
______
Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz madagaskar08.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.