Odwiedziło nas

  • 209
  • 57 889
  • 82 895

Kalendarz

czerwiec 2025
P W Ś C P S N
« lut    
 1
2345678
9101112131415
16171819202122
23242526272829
30  
Nie możemy wyświetlić tej galerii.

Slideshow

Nie możemy wyświetlić tej galerii.

PŁOMYK PAMIĘCI….

Pojechałem ja sobie wraz z całą moją ferajną na wschód gdzie ziemia szczególnie mi miła, niebo błękitne, słońce cieplejsze a i wróble znacznie większe niż gdzie indziej, że się tu tymi ptaszynami Stateczkowi ukłonię!:) W dwa samochody parliśmy zatem świetnymi w większości drogami podziwiając jak to nam kraj rozkwita. Bo i rozkwita, niech tam kto i co chce gada, ja będę swego zdania się trzymał. Nie jest źle, a i lepiej na pewno będzie! W radosnych tedy nastrojach dojechaliśmy wieczorem dość późnym do Mamy, wpadliśmy w dom z hałasem wielkim całą czeredą, a śmiechu, radości (i ociupinki babcinych łez) też się nazbierało a nazbierało. Oczywista oczywistość że ciupasem do stołu zostaliśmy dostarczeni, no i w końcu gdy już ostatni obżartuch nie dał sobie nawet najmniejszego kąska dopchnąć (ależ zjedz wnusiu jeszcze choć kawałeczek, jakiś taki mizerny jesteś!) poczęliśmy plany czynić! Na pierwszy ogień Chełm, cmentarz, groby na nim stosownie oporządzić, zakupy kwiecia, zniczy i czego tam jeszcze, no a później Horodło i tam to samo. Ostatecznie po to przez połowę Polski się pchaliśmy. Pogoda cudowna była, a ja tak troszki nadzieję na wyskok króciutki na Ukrainę miałem alem został demokratycznie przez płeć nadobną zagdakany, że to one dzieci ze sobą mają a ich w Dzikie Pola nie pociągniemy!  Synowie zachowali zimny dyplomatyczny spokój! I w kogo to się wrodziło?… Pantoflarze!!. Kuba się wprawdzie na zaliczanie go do dzieci skrzywił i nawet począł lekko protestować ale zaraz został matczynym autorytetem do porządku przywołany i jeno pod nosem cosik nieprzystojnego mamrotał z wyrzutem na ojca patrząc po którym to  widać poparcia się spodziewał. Próżne nadzieje – za ostatnie dwie tróje ma przerąbane i u rodziciela i u mnie takoż!!

 No i jak planowaliśmy, tak i wszystko prawie udało się zrobić. Udało się, piszę, bo jakimś cudem nikt na niespodziewane a genialne pomysły wszystko do góry nogami przewracające nie wpadał co w mojej rodzinie jest czymś zgoła niespotykanym. No, tym razem Bóg widać strzegł, choć na drugi dzień najwyraźniej przestał! Pewnie stróżowanie mu się znudziło.

  Rankiem prawie wczesnym ruszyliśmy do Horodła! Tu należy się Wam, mili moi, pewne wyjaśnienie. Otóż na cmentarzu w Horodle, dawniej greckokatolickim i prawosławnym (a tak, tak, katolików było tam swego czasu jak kot napłakał) – jedynym dziś czynnym w tej osadzie chowani byli i są ludzie dwu wyznań: katolickiego i unickiego. Do dziś dnia cerkiew unicka z pełnym wyposażeniem stoi, a wspaniały proboszcz katolickiego kościoła św. Jacka ksiądz Krukowski zna liturgię bizantyjską i często zaprasza księży unickich by sprawowali liturgię w obrządku wschodnim. Jest tu i żydowski kirkut. Dziś już nieczynny. Sobibór pochłonął horodelskich wyznawców Jahwe….

Ale jedźmy. Droga nowa, prawie prosta mija szybko i w końcu cmentarna brama, a za nią…a za nią moi „ojce” jak to się kiedyś powiadało… Sprzątamy, myjemy…. Obok nas dziesiątki ludzi zajętych tym samym. Zresztą wiecie jak to jest. Skończone. Powoli zbieramy się do drogi powrotnej – na spotkanie z dalekimi pociotkami najmniejszej ochoty nie mam – gdy sokole oczy moje dostrzegają na tablicy ogłoszeń plakat z Orłem Białym, a jakże, z amarantami, a jakże i z powiadomieniem, że dnia tego i tego, tu i tu odbędzie się spotkanie z przedstawicielami organizacji niepodległościowych (oko mnie zabłysło!!) na które serdecznie tutejszych… i tak dalej! Patrzę na zegarek, a to już, już już, no właśnie się zaczęło!! No, tego to ja nie daruję!!

–  Idziemy- mówię!

Wprawdzie słyszę delikatne głosy sprzeciwu ale niezawodnym sposobem podpuszczam Mamę mówiąc, że skoro niepodległościowe to pewnie będą tam ludzie z dawnej AK!  No, teraz to już Mama nie daruje, nie ma mowy! Jak przypuszczałem babcia stwierdza, że grzechem byłoby ostatnich żyjących bohaterów nie zobaczyć i posłuchać, to dla młodych przecież żywa historia a i dzieci coś przecież zrozumieją! Cóż, znowu z zimną krwią nabrałem własną rodzicielkę! Gdybyż ona wiedziała który to już raz… Pewnie żałowałaby, że niemowlęciem tego swego ukochanego wyrodka nie udusiła!! Pod pełnymi wyrzutu spojrzeniami synów i ich towarzyszek życiowych doli i niedoli nieco się garbię, ale co tam, zobaczymy co na takich spotkaniach można usłyszeć. Na żadnym jeszcze nie byłem! Ja wiem, że akowca to ja tam nie uświadczę, ale jaka to cholera pod tę niepodległość się wślizguje – to chcę wiedzieć!

Wchodzimy wąskim korytarzykiem do niewielkiej salki, zajmujemy z niejakim hałasem miejsca tak w środku trzeciego rzędu. Do pierwszego pchać się nie będę, ten dla notabli…Notabli na moje oko nie widać. Nic nie szkodzi, spotkanie już trwa, przed kilkunastoma minutami się zaczęło! Oprócz nas jest tak koło piętnastu osób z czego moi synowie, psiakość, najmłodsi. Żon i dzieci nie liczę! Sala to same dziadki i babuszki… Ale za to przy stole (prezydialnym?) siedzi młodzianów trzech, z czego jeden nawet nieźle pryszczaty, a wszyscy w dostojną czerń garniturów pogrzebowych odziani. Różni ich jeno kolor krawatów. Gdyby nie to, wypisz-wymaluj: karawaniarze! Tak się często zastanawiam które to kolejne po mnie pokolenie nauczy się ubrania stosowne do pory dnia i okoliczności dobierać! Dziesiąte?

No nic. Siedzimy i słuchamy. Pomalutku wychodzi mi, że trafiłem na agitatorów marszu niepodległości czy jak to ten spęd w Warszawie oficjalnie ma się nazywać. Jeden z tych chyba narodowców jest z samego Lublina, drugi z Parczewa, a trzeci prawie tutejszy bo Hrubieszowem mocno podjeżdża. I ten gada i gada… Ale jak gada!! Patriotyzmu ma pełną gębę niczym ja golonki gdym głodny jak wilk!!!

  Słucham ci ja tych słów gładko z ust bladego młodzieńca płynących, słodkich niczym patoka, miłością ojczyzny nabrzmiałych, żarem patriotycznym przepojonych a żywcem z Mickiewicza dartych. Już ze dwadzieścia razy przez wszystkie przypadki  je odmienił, przez wszystkie czasy, łącznie z zaprzeszłym, przepędził i czuję, że co niektóre jakieś śliskie poczynają się z tego międlenia robić. Takie jakby ciut ciut obrzydliwe….Okropnie tego nie lubię!!

  Tylko żebym ja w życiu tak coś naprawdę lubił! A tu, jak tak dobrze się przyjrzeć to okazuje się, że mało-wiele tego jest! No bo co, żarcie? No, pojeść lubię i wędkować też lubię. Ale tak poza tym to co ja lubię? Tłumu nie lubię, dymu kadzideł nie lubię, głupich ludzi nie lubię, (mądrych też niewielu), umundurowanych nie lubię, maszerujących zwartymi szeregami gdy jedna myśl i idea ich łączy wręcz nie cierpię, wrzasku patriotycznego nie znoszę, słów krwią patriotyczną ociekających boję się jak żółtej febry a te wielkie, miłością ojczyzny przepojone przepuszczone przez gęby w których tysiące oślinionych jęzorów je smakują o torsje mnie wręcz przyprawiają…. To co ja do starego rogatego diabła lubię? – Baby!! ….Ale kiedy to było!! Agape satanas, dziś wigilia dnia świętego!! To gdzie u mnie ten patriotyzm przodków – cholera na niego – siedzi i którędy upust daje? ….Poszukałem w sobie onegoż otworu co to by nim ze mnie jakoś miłość ojczyzny wyłaziła i wstyd przyznać – nie znalazłem!!

     Czarno odzian młodzieniec wybladły postanowił zakończyć swe wstrząsające przemówienie odezwą iście Tadzia Kościuszki godną i czując, że on tu, panie, między rolniki,  panie, trafił a bitwę  pod niedaleką Dubienką widać ze szkół zapamiętawszy, zwrócił się niczym tow. Edward z zapytaniem:

– Pojedziecie państwo, prawda? Każdy prawdziwy patriota powinien być z nami, bo kraj nasz, Polska nasza ukochana, ginie pod jarzmem dyktatury i rozbiór kolejny nas czeka, a tam, tuż za Bugiem Ukraińcy czyhają by znowu nas bezbronnych mordować!!!

Zdrowo mnie na takie cosik zatelepało, cieniutka czerwonawa mgiełka me piękne oczy poczęła przesłaniać i już już zebrałem się w sobie by powstać i zagrzmieć, gdym lekki ruch tuż obok mnie kątem oka zauważył. To Mama moja nachyliła się lekko ku mnie i scenicznym szeptem powiada:

– Jureczku, ja cię bardzo proszę…..

Co w przekładzie na literacką polszczyznę znaczy: – Trzymaj-żeż ty cholerne dziecię moje swój dziób zamknięty na kłódkę bo przez tę twoją niewyparzoną gębę i długi jęzor zaraz będziemy mieli kłopoty a może i wstydu się najemy całymi garściami! Tu wprawdzie oszołomków zawsze mało było – dodała –  ale czort wie co przez te kilkadziesiąt lat mogło ludziom na głowy zlecieć. Może i co do sztuki podurnieli!?

   No, sceniczny szept to ma do siebie, że i w najdalszym kącie, na najwyższej galerii słychać go doskonale toteż wszystkie głowy jak jedna zwróciły się w naszą stronę! W salce cisza nagle zapadła. Taka martwa. Zwykle tak już jest, że gdy nawet zgromadzeni cichutko się zachowują zawsze słyszy się jakieś tło. A to jakaś sukienka zaszeleści, to pod kimś krzesło skrzypnie gdy zdrętwiałym długim siedzeniem tyłkiem zawierci, to jeszcze kto inny pod nosem cichuteńko gorące słowa mamroce nagłej a niespodziewanej śmierci w konwulsjach prelegentowi serdecznie życząc… A tu nagle nic…- Bezdźwięk absolutny, że tak rzeknę! Po chwili zda się ze trzy wieki trwającej pogłos poniósł się między zebranymi. Od najstarszych ku innym szmer popłynął:

– Żona …….i  syn, ……syn!…. (wielokropek zastępuje pseudonim mego ojca!).

    Zawsze mnie zdumiewało – od lat dziecięcych poczynając – że dla moich Horodelców nigdym pod rodowym nazwiskiem nie istniał, a przecież wszyscy je znali. Zawsze byłem …. synem! I do dziś nie wiem czy oni w ten sposób jakoś szczególnie mnie honorowali, czy wręcz przeciwnie. Tata indagowany o to kilkakrotnie przy różnych okazjach tylko brwi marszczył, jakoś tak spod nich długo na mnie patrzył i niezmiennie pytaniem odpowiadał – A co, przeszkadza ci to? No, po takiej odpowiedzi pytać dalej nie wypadało i jakem przódzi gówno wiedział,  takem dalej wiedział to samo!! Tak się złożyło, że wziął ze sobą do lasu słowo, którym jego matka, a moja babcia pieszczotliwie synka od kołyski nazywała i przez całą wojnę tego jednego używał! Byli w oddziałach Kmicice, Piorunów i Wilków nie brakowało, niejeden Mściciel z peemem latał a Ryś czy Żbik erkaemy dźwigali…a mój ojciec pod dziecięcym  zdrobnieniem imienia nazwisko ukrywał. I rzecz dziwna – wszyscy w okolicach dalszych i bliższych o tym wiedzieli i nikt nigdy nie zdradził kto zacz ów dzieciak. Jeden tylko się znalazł. Wczesnym, wcześniutkim  rankiem do domu dziadków – do tego starego domiszcza – żandarmów sprowadził gdy akurat po raz pierwszy od pół roku ojciec wpadł żeby matce i ojcu pokazać, że żyje a i ich zobaczyć!. Tych z blachami razem z donosicielem  najbliższy przyjaciel taty jedną serią schmeissera przez okno skosił! Opłotkami przyszedł po kolegę bo czas już było do oddziału wracać, przepustkę na jeden dzień mieli! Po wrzaskach niemieckich szybko się zorientował co i jak, a że lato było, okna na noc otwarte, to tylko lufę między pelargonie wetknął i rąbnął pół magazynka! Mało brakło a i dziadek przy tym by oberwał bo seria długa była ale Gutek innego wyjścia nie widział, a że strzelał z trzech metrów to i wszystkich padalców elegancko obok siebie ułożył!  Szkło sypnęło się po całym pokoju bo szlag przy okazji trafił poprababkową serwantkę wraz z całą zawartością i kryształowe lustro wprawione w środkową część trzydrzwiowej szafy ale jakoś nikt później naprawienia tych szkód od Gutka się nie domagał. Materializm obcy był ludziom ówczesnym czy co… Ja bym go pewnie do sądu…

  Nawiał z powrotem do lasu ojciec, nawiał wraz z nim Gutek, dziadek powędrował na wschód starym szlakiem, którym tak niedawno do wytęsknionej ojcowizny po bolszewickiej wojnie wrócił i tylko babcia z najdrobniejszymi dzieciakami została. Jak jej było uciekać?. Nie wiem jakim kosztem udało jej się przetrwać, nigdy się o tym nie mówiło (a dziwne!) ale żelaznego charakteru była to kobieta… No i pewnie węzełek carskich „piątek” co to je po rewolucji jakoś z całego majątku rodziców ocaliła znowu skurczył się znacznie…Ale troszkę przecie zostało…. Jeszcze i ja i moje dzieci obrączki z tychże mikołajewskich piat’rublejek mamy robione! Tak to się mi Historia po rodzinie i znajomych plącze, a ten tu gówniarz o patriotyzmie pier…..pierniczy!!

  No nic, mam być cicho to będę! Ewentualnie konspiracyjnie napuszczę któregoś z moich chłopaków żeby tego bladego niby niechcący w goleń przy wychodzeniu kopnął. Widzę po ich minach, że gotowi są nawet przy takim zajęciu zdrowo się z wysiłku spocić!

    Zatrzeszczało jakieś drewniane krzesło, podniósł się z niego starszy pan. Hmmm…. Starszy pan… Stary człowiek, tak będzie prawdziwie. Przerzedzone siwe włosy twardą spracowaną ręką pogładził, rozejrzał się po salce i podniósłszy wzrok na trzech dostojnych gości spokojnym głosem powiada:

– Ukraińcy, mówisz pan, na nas się szykują…. Jaż tam, zaraz za Bugiem w Uściługu, mam brata, on jak i ja Ukrainiec… Bo widzisz pan, tu Ukraińców trochę mieszka….Ot, choćby ja i  moje dzieci, bo żona już na tutejszym żalniku…To jakże to tak, rżnąć nas już idą,  ktoż to panu powiedział?  Pan nam o patriotyzmie, pan nas na pochody zaprasza…..Jutro Wszystkich Świętych  – kontynuuje z widocznym wysiłkiem –  tu, na naszym cmentarzu, leżą ci co ich i Ukraińcy i Niemcy zabijali, i Ukraińcy, co ich Polacy ubili, też leżą…Tam panowie byliście?

   Nie czekał odpowiedzi. Jeszcze raz bezwiednie siwiuteńkie, wiekiem już przerzedzone włosy przegarnął i usiadł. Jakoś tak bardzo już starczo….Bezradny, znękany stary człowiek…

Nie zdzierżyłem, zerwałem się z krzesła!

– Tam, na tym wspomnianym przed chwilą cmentarzu, jest wiele grobów ale choć wszystkie sobie równe – powiadam – są między nimi i bardzo szczególne. Na grobach Wygi i Kosy panowie byliście by hołd poległym najlepszym synom tej ziemi oddać?

Popatrzyli po sobie i ten najstarszy – tak na oko ze trzydzieści lat mówi:

– Byliśmy, oczywiście że byliśmy i na obu zapaliliśmy znicze!

Tu po sali i szmer i śmiech gorzki się rozlał!

– Breszesz – drę już gębę na całe gardło a czerwona mgła całkiem świat na różowo mi maluje – breszesz jak sobaka!! Wyga i Kosa to ten sam człowiek, to jak ty łobuzie na jego dwu grobach być mogłeś!!? Toż on w AK był Wygą, a w WiN Kosą!!

   Mama dostaje palpitacji serca, Senatorowa jakoweś dziwne zachłystujące się dźwięki poczyna wydawać, synowie przysuwają się bliżej mnie by w razie potrzeby starego narwańca bronić, ich żony dzieci przygarniają mocnym uściskiem bo diabli wiedzą czym to moje wystąpienie się skończy! Gwar, skrzęt… I nagle przez to wszystko przebija się cienki kobiecy głos:

 – Janek, wychodzimy!!

Na to, jak na dźwięk pobudki zrywa się kto jeszcze siedział i cała grupa szybkim krokiem kieruje się do wyjścia…. Wychodzimy i my!

Przed budynkiem grupki, dyskusje…. A co mi tam, jak im się coś nie podobało to mam ich wszystkich!!  ….Najwyżej więcej moja noga w tej dziurze nie postanie!

Zatrzymujemy się by cala rodzina jakoś się do kupy zebrała bo rozdzieliliśmy się niebacznie wąskim wyjściem wychodząc…..

A tu powoli, spokojnym krokiem podchodzi do nas postawny starszy mężczyzna i uchyliwszy kapelusza kłania się pięknie jak to już niewielu potrafi, kobietom, a do mnie mówi

– Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Nie jest pan ani do dziadka ani do ojca zewnętrznie podobny, ale widać żeś pan ….. I tu pada moje nazwisko (No, po tylu latach doczekałem się wreszcie!!). Ja się nazywam….i  jestem emerytowanym nauczycielem liceum. Razem z pańskim stryjem – świeć Panie nad jego duszą – wiele lat w tej samej szkole uczyłem.  Jeśli panie pozwolą, a panowie nie odmówią, to zapraszam do mnie, ot tu, niedaleczko, na kieliszeczek czegoś mocniejszego. Pogawędzimy.  A i dzieci odpoczną….

  Łomot spadających nam z serc kamieni zarejestrowały chyba wszystkie stacje sejsmiczne świata a aprobatę zaproszenia miłego pana nasze panie wyraziły tak szybko i tak gorącymi słowy żem się doprawdy zdumiał i wprost rozczulił!!…

 

cdn

Tekst opublikowany także na blogach madagaskar08.pl i przyjaciele-z-onetu.

Pamięć…. zawsze czuła jak mgła…

I oni kiedyś przed nami tu byli,
 Po falach burzy przemknęli po cichu,
 Trwało ich życie chwilę i po chwili
 Już ich nie było….ni widu…ni słychu…



Nie oczekuję..

Jesień… Idzie..

 

Kaziemierzowi Wierzyńskiemu…

Powinienem z wiatrami po ulicach się włóczyć,
W tłoku miast, podchmielony, najradośniej się chwiać,
Od andrusów, dryndziarzy powinienem się uczyć
Gwizdać, kląć, pohukiwać na psiakrew i psiamać!

Od rynsztoka do ściany zygzakami się toczyć,
Ranyjulek! swobodny, bezpański, jak pies!
Sińce łapać na słupach, w zbiegowiskach się tłoczyć,
Na parkany wdrapywać się wiosną po bez!

I kapelusz dziurawy liliowemi kwiatami
Na swą chwałę ustroić i na chwałę swą chlać,
I znów, w kwiatach się włóczyć po ulicach z wiatrami,
Podnieś łeb, gwiazdy łykać i na nogach się chwiać!

Z tomiku Sokrates tańczący (1920)

Slave to Love by Bryan Ferry…

Dawid Gilmour .. High Hopes.. Niezapomniany Ping Floyd

http://youtu.be/7oxTL-vI3WY

Historia miłosna

Maria Skłodowska i Piotr Curie
Rzadko którą dziewczynę spotyka taki honor, by dedykowano jej pracę naukową i to jeszcze pod tak dostojnie brzmiącym tytułem: “Symetria w polach elektrycznych i magnetycznych”. I rzadko która dziewczyna ma szansę realizować swoje życiowe ambicje w eksperymentach naukowych.
W kwietniu 1894 roku, kiedy oferowano jej tę pracę, Maria Skłodowska czuła się bardzo zaszczycona dedykacją, chociaż była nader skromna: zaledwie parę linijek skreślonych ręcznie przez autora u góry egzemplarza. Maria niedawno dostała najwyższą notę na egzaminie z fizyki na Sorbonie i o stopień niższą z matematyki. Mogła zatem docenić pracę Piotra Curie oraz jego naukowy dorobek.
Coraz bardziej zaczęła też cenić go jako człowieka. Znali się zaledwie kilka tygodni. Miał trzydzieści pięć lat i cieszył się już pewnym uznaniem jako wykładowca i badacz naukowy. Ona miała lat dwadzieścia siedem, mieszkała w artystycznej dzielnicy Quarter Latin i była Polką, która na paryskim uniwersytecie wyróżniała się zdolnościami. Miała jeszcze trochę trudności z francuskim językiem i obyczajami, ponieważ studiowała w Paryżu dopiero od trzech lat (w tym czasie zmieniła swoje imię na francuską formę Marie). Młodzi ciągnęli ku sobie jak dwa magnesy. Piotr był równie cichy i powściągliwy jak ona, nie taił jednak swego wzrastającego zainteresowania jej osobą. W krótkim czasie zaczął odwiedzać Marię w jej mansardzie na szóstym piętrze i zarażać swoją miłością do nauki oraz nadzieją na zrobienie w tej dziedzinie kariery. Potrafił mówić na ten temat obszernie i interesująco, a co ważniejsze – potrafił ją tym oczarować.
Nie w takim stopniu jednak, by zgodziła się przyjąć propozycję wynajęcia dla oszczędności na spółkę mieszkania przy Rue Mouffetard, mimo jego gorących, choć budzących wątpliwości zapewnień, że będą mieć oddzielne sypialnie. Nie uległa też jego prośbom, aby spędzić letnie wakacje roku 1894 w Paryżu. Pojechała do Warszawy. Dodatkowo wyprowadziła go z równowagi swymi listami stamtąd, pisząc, że być może w ogóle nie wróci do Paryża. Jednakże wróciła na jesieni i wtedy to Piotr zawiózł ją do podparyskiej miejscowości, gdzie mieszkali jego rodzice. Wizyta była ze wszech miar udana; Marii szczególnie spodobał się ojciec Piotra, lekarz, którego wiedzę oraz zawodową prawość nauczyła się później ogromnie cenić. Maria i Piotr wzięli skromny ślub cywilny w lipcu 1895 roku, po którym nie miała już oporów, aby dzielić z nim maleńkie mieszkanko.
Ich wspólne życie niewiele się różniło od egzystencji, jaką prowadzili w okresie przedmałżeńskim. Pomagając Piotrowi przygotowywać wykłady, jakie miał w Szkole Fizyki i Chemii, codziennie mogła korzystać z jego doświadczenia i ugruntowywać wiedzę. Jej praca i studia nad magnetycznymi właściwościami różnych gatunków stali zaowocowały jesienią 1897 roku pierwszą naukową publikacją. Praca nie była oryginalna i brakowało jej zwięzłości, niemniej wyróżniała ją owa uparta dociekliwość tak pomocna w jej – oraz Piotra – przyszłych badaniach.
Ważniejszą innowacją w ich małżeńskim życiu stał się wynaleziony przed dziesięcioma laty rower, który społeczeństwo powitało z entuzjazmem. W prezencie ślubnym Maria i Piotr otrzymali pieniądze na dwa takie wspaniałe wehikuły, które wprawdzie w dalszym ciągu płoszyły konie, lecz jednocześnie zyskiwały sobie coraz większe rzesze zwolenników, zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn. Chociaż Marię irytowało purytańskie zgorszenie nieskromną pozycją na siodełku, dla niej i dla Piotra rower okazał się przydatny nie tylko jako środek transportu w Paryżu, ale również jako pojazd, dzięki któremu mogli od czasu do czasu niewielkim kosztem zwiedzić różne zakątki Francji. Ładowali rowery do pociągu i jechali w góry, nad jeziora lub nad morze, ciesząc się zarówno samą łatwością podróżowania, jak i cichym szczęściem swej romantycznej miłości.
Owe idylliczne momenty stanowiły oczywiście jedynie rzadkie przerwy w ich codziennej pracy. Dłuższą i poważniejszą przerwą była jej trudna ciąża, zakończona urodzeniem w roku 1897 córki Ireny. Nie przeszkodziło to jednak Marii w kontynuowaniu naukowej działalności ani podczas ciąży, ani później, w wyczerpującym okresie wychowywania małej córeczki. W ciasnym, wilgotnym, szkolnym pomieszczeniu, bez odpowiedniego wyposażenia i środków na kupno nowych urządzeń, gorączkowo prowadziła w wolnych chwilach serię eksperymentów dotyczących wpływu działania różnych metali, zwłaszcza uranu, na przewodzenie energii elektrycznej w zależności od temperatury otoczenia. Badania były na czasie, ponieważ radioaktywność – lub przynajmniej to, co obecnie nazywamy radioaktywnością – jako nowo odkryte zjawisko wzbudzało powszechne zainteresowanie w kołach naukowych.

Ach Panie, Panowie…

Витас – “Криком журавлиным