Pan Ignacy Lajkonik obudził się tego dnia w podejrzanie wesołym nastroju. Nic go nie bolało, czuł się wyspany i wypoczęty, a pogoda za oknem tym razem jakby wtórowała jego gwizdaniu, kiedy golił się przed lustrem w łazience. Było słonecznie, bezchmurne niebo wydawało się uśmiechać do ludzi, ale kiedy otworzyłeś okno – czuć było chłodny powiew, zupełnie jak od żelu do golenia, świeżo nałożonego na męski podbródek.
Pan Ignacy pogwizdywał przy goleniu dość nietypowo, mianowicie partię smyczków z pierwszej części (czyli Allegro) Piątego Koncertu Brandenburskiego, swojego ulubionego. Kiedyś, gdy wszyscy sąsiedzi wychodzili do pracy mniej więcej o tej samej porze, na gwizdanie pana Lajkonika podczas golenia zapadała w łazienkach piętro wyżej i niżej zdumiona cisza. „Jak to?” zdawała się mówić „Dlaczego sąsiad nie gwiżdże ‘Majteczek w kropeczki’ lub bardziej kosmopolitycznie ‘Yellow Submarine’?”. Pan Ignacy, co znamienne, nigdy tej ciszy nie zauważał, ponieważ w jego głowie grała cała reszta orkiestry. Wyobrażał sobie wtedy, że jest zarazem pierwszym skrzypkiem i dyrygentem, a kiedy wyobraził sobie to zbyt intensywnie, zaczynał gestykulować, jakby trzymał w dłoni batutę, a nie maszynkę do golenia. Co ciekawe, nigdy się przy tym nie zaciął.
Odświeżony i dziarski, pan Lajkonik przygotował sobie skromne śniadanie – poranną kawę z ekspresu oraz jajko w toście z patelni – nieduże kurze jajko, a czasem dwa jaja przepiórcze, wbite w wykrojoną wcześniej w kromce tostowego chleba dziurę i usmażone na maśle. Dzisiaj pan Ignacy, zanim zabrał się do smażenia, długo czegoś szukał w szafce pod sufitem, a potem ze zwycięskim uśmiechem wykroił w toście serce z piernikowej foremki.
Po śniadaniu usiadł z kawą do pracy. Włączył komputer, sprawdził pocztę, wyrzucił do wirtualnego kosza cały spam – ten przyzwoity i ten mniej, otworzył plik w edytorze i… złapał się na tym, że zamiast wziąć się za robotę, siedzi na krześle i uśmiecha się życzliwie do komputera. To stwierdziwszy, poczuł się całkowicie rozgrzeszony i zaczął wspominać wydarzenia zeszłego wieczoru.
A było tak: zapukał do drzwi pani Chandry lekko zdyszany, bo w kwiaciarni była kolejka, a pan Ignacy nie cierpiał się spóźniać. Czekanie w kolejce opłaciło się jednak; kiedy gospodyni otworzyła, okazało się, że bukiet herbacianych róż w kolorze specyficznej żółci, po brzegach wpadającym w nutę żółtaworóżową, przepięknie harmonizuje z urodą pani domu i jej strojem. Pani Chandra bowiem wyglądała dokładnie tak, jakby wskazywało jej imię – czyli na rodowitą Hinduskę. Czarne, gładko zaczesane włosy zaplotła w warkocz, który opadał na plecy. Na sobie miała ozdobne, wiśniowe sari we wzorek z drobnych rozetek. Z karminem sukni przyjemnie komponowała się pomarańczowa bluzka choli o lekko spłowiałym odcieniu. Cała postać pani Chandry, uzupełniona o biżuterię (ciężkie bransolety z ciemnego złota) i wspomniany już bukiet, wyglądała na tle wyłożonego ciemną boazerią przedpokoju jak ciepły, rozżarzony węgielek. A pan Ignacy na ten widok po prostu zapomniał języka w gębie.
Na szczęście zaraz sobie go przypomniał, ale resztę wieczoru pamiętał jak przez mgłę. Pojedyncze obrazy, dźwięki, wrażenia – zmysłowy zapach perfum, chyba drzewa sandałowego, zmieszany z wonią kadzidełka, błyski mosiężnych naczyń, zaskakująca w tym otoczeniu szarlotka z kruchutką bezą na wierzchu i zupełnie stosowna – indyjska herbata z kardamonem, a wszystko to na tle sączącej się leniwie z głośników hinduskiej muzyki, wbrew obawom pana Ignacego wcale nie jazgotliwej. A nade wszystko gospodyni, promieniejąca uśmiechem jak letnie słońce, dolewająca gorącej herbaty do czarek, a przy tym skromna i przemiła. Nisko nad stołem wisiała lampa z kloszem z tykwy, rzucająca krąg ciepłego światła na stół i oboje siedzących przy stole. W tym świetle indyjski strój pani Chandry lśnił, jakby oddawał światło indyjskiego lata, podczas którego był tkany i szyty. Kolory i zapachy kojarzyły się panu Ignacemu z leniwym, sierpniowym popołudniem, kiedy upał zelżeje, a na gałęziach drzew dojrzewają już jabłka, gruszki, śliwki i brzoskwinie o barwie indyjskiej żółci.
Przegadali z panią Chandrą („Och, po prostu Czandra”) cały wieczór, a kiedy się żegnali, pan Ignacy objął ją ramieniem i delikatnie przytulił. Potem, już na klatce, prawie skoczył i wyciął w powietrzu hołubca, bo w najśmielszych snach nie przewidywał takiego przebiegu wydarzeń tego wieczoru. Kiedy wyszedł przed blok, deszcz jeszcze padał, ale już bez przekonania; mimo to panu Ignacemu wydawało się, że przechodząc przez klatkę schodową, przeniósł się w czasie z sierpnia prosto w deszczowy październik. – A mnie jest szkoda lata… – zanucił i pognał dalej jak na skrzydłach.
Z miłych – i tak niedawnych – wspomnień obudził pana Lajkonika niecierpliwy dzwonek do drzwi. Przesunął dłonią po twarzy i poszedł otworzyć drzwi. Za nimi stał jego ulubiony siostrzeniec, Karol, z lekka już zniecierpliwiony.
– Cześć, wujek. Co się stało? Dzwonię i dzwonię, a ty nie otwierasz, już się przestraszyłem… – A pan Ignacy przypomniał sobie w tej właśnie chwili, że to już wpół do trzeciej po południu – pora, na którą on sam zaprosił w zeszłym tygodniu Karola, aby poczęstować go niezawodną-i-zawsze-się-udającą zupą pomidorową Lajkonika. Z koperkiem, oczywiście. Teraz, niebotycznie spłoszony, próbował usprawiedliwić się przed siostrzeńcem nawałem pracy.
Karol nie był z tych, którzy potrafiliby się gniewać z takiego powodu, a jeszcze na ulubionego wuja… Wzięli się obaj szybko za kuchenne przygotowania, Karol z humorem, a pan Ignacy – z błogim uśmiechem, który tak długo gościł na jego twarzy, aż siostrzeniec nie zdzierżył.
– Wujek, ty coś brałeś? Jakieś lekarstwo – zapytał podejrzliwie.
– Ale skąd! – zaprzeczył z oburzeniem pan Lajkonik.
– Bo chyba nie te… dopalacze? – upewnił się Karol.
– Chłopie, o co ty mnie podejrzewasz? –
– No bo tak dziwnie wyglądasz… To jakaś chemia? –
Pan Ignacy zastanowił się przez chwilkę
– Wiesz co, można powiedzieć, że chemia. Ale naturalna. I nawet mogę ci powiedzieć, jaka… –
Karol zamienił się w wielki pytajnik.
– To Babie Lato! – powiedział z przekonaniem pan Lajkonik i zamrugał oczami, kiedy jego siostrzeniec zaczął rozglądać się za pajęczymi nitkami i wymachiwać dłońmi w powietrzu, chcąc je złapać. Pan Ignacy Lajkonik parsknął śmiechem i śmiał się jeszcze przez dobrych parę minut. Aż do momentu, kiedy pomidorowa zupa dała znać, że jest już gotowa.
___________
Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany na witrynie www.kontrowersje.net oraz madagaskar08.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.