Kiedyś Wielkanoc nadchodziła inaczej.
Zawsze lubiło się ostatnią niedzielę karnawału. Nie tylko ze względu na moc smakołyków i odwiedziny krewnych. Wiedziało się, że kilka dni później nastąpi długo wyczekiwana wyprawa do lasu.
Od samego rana wyglądało się przez okno i sprawdzało stan nieba.
Jeśli było pogodne, niecierpliwie snuło się z kąta w kąt i zanudzało Mamę pytaniami, które niezmiennie rozpoczynały się od słowa: Kiedy….
Jeśli było ciemne, zaklinało się wiatr, by przegonił wredne chmurzyska. Wiedziało się, że deszcz skutecznie uniemożliwi wspólny wyjazd. Zazwyczaj wietrzysko spisywało się na medal i po południu wychodziło się na rozświetlony słońcem zaokienny świat…
Las witało się radosnym biciem serca i zdumieniem – tak bardzo różnił się od tego, który zostawiało się w styczniu.
Wdychało się rześkie powietrze i z radością stwierdzało, że zatykająca nozdrza mroźność ustąpiła ciepłej wilgoci. Rozglądało się wokół i wsłuchiwało w zapomniane szmery i szelesty.
Patrzyło się pod nogi i pośród bezlistnych, prawie nagich bruzd dostrzegało się pierwsze, niemrawo budzące się do życia oznaki nadchodzącej wiosny.
Przede wszystkim skupiało się wzrok wszędobylskich, czarno-czerwonych dwuplamkach, które w wielkim pośpiechu krzątały się w nasłonecznionych miejscach. Nie przepadało się za ich towarzystwem, ponieważ potrafiły wspinać się po ubraniu, niecnie wykorzystując chwilową nawet nieuwagę.
Mimo to przykucało się i kładło rękę na nagrzanej ziemi, muskało nagie jeszcze pędy i nieśmiało wychynające z gruntu bylinki.
Głaskało się mizerne trawki, po których często wspinały się rdzawo ubarwione poskrzypki albo tęczowe złotki…
Opuszczało się ten mikroświatek i całą energię kierowało na poszukiwanie zawilców i przylaszczek.
Uwielbiało się moment, gdy pośród szarawego poszycia dostrzegało się kilka fiołkowych cętek. Podążało się ich tropem i natrafiało na ogromne skupiska liliowych albo bladoniebieskich punkcików, zlewających się w różnokształtne plamy.
Podchodziło się i z radością dotykało delikatnych, przylaszczkowych koszyczków i ich kanarkowych środków i z zachwytem zdmuchiwało z palców złotawy pyłek.
Potem biegło się dalej i natykało na niewielkie kępki białawych zawilców. Przyklękało się i próbowało uchwycić ich zapach, ale jedynym, co uderzało w nozdrza, była błotna woń pobliskich mokradeł. Przy odrobinie szczęścia udawało się wypatrzeć płaskiego, jasnopomarańczowego glinika, który z dostojnym furkotem opuszczał zawilcowy gąszcz dostrzegłszy intruza…
Szło się dalej i na obrzeżach błock mrużyło się oczy od blasku jaskrawożółtych, jarzących się wśród dorodniejszej bagiennej zieleni knieci. Łowiło się odgłosy cichutkiego bulgotu wydobywającego się z tających bagien i próbowało uchwycić tę specyficzną, korzenną woń zeszłorocznego tataraku i pijanic…
Po kilku krokach natykało się na szafranowe pięciorniki, które płożyły się na piaszczystym brzegu pobliskiego jeziora. Dotykało się drobnych listeczków i podziwiało ich błękitno-srebrne zabarwienie. Słuchało się skrzypu beżowego żwirku i wdychało unoszące się wszędzie cząsteczki piaskowego pyłu wzruszanego chłodnymi podmuchami jeziornego wiatru. Z lekkim niepokojem przyglądało się harcom smukłych, pomarańczowo-czarnych szczerklinek, kopiących swoje norki…
Wsłuchiwało się w pluskającą melodię jeziornych fal i wędrowało wydeptaną dróżką.
Szczególny sentyment miało się do filigranowych kwiatuszków zajęczego szczawiu – ni to białych, ni różowych. Klękało się i obserwowało chwilę szmaragdowe, przywodzące na myśl koperty, drobne listeczki, wokół których uwijały się wszędobylskie jątrewki i wzbudzające mało sympatii czerwone mrówki…
Następnie szło się przyjeziorną ścieżką i wypatrywało kosmatych kielichów, które z daleka wyglądały, jakby były zmrożone. Miało się specjalną zabawę – przemierzało się zbocze kilkanaście razy i liczyło wyłuskane z poszycia sasanki. Podchodziło się do każdej i bardzo delikatnie gładziło białawy meszek, pokrywający je od łodygi do liliowo-błękitnawego dzwonka. Kiedy nasyciło się wzrok mszystymi bylinkami – maszerowało się dalej…
Wyszukiwało się rozkrzewionych rurek skrzypu i nie mogło się powstrzymać przed zerwaniem choć jednej, której człony rozdzielało się i dopasowywało na powrót, by usłyszeć miłe dla ucha skrzypienie i poczuć zapach siarki. Trącało się chwiejne kule zabawnie zwiniętych, ledwo wyglądających z ziemi języczków paproci i patrzyło, jak kolebią się lekko i pod własnym ciężarem przyginają ku podłożu…
Jeśli miało się szczęście – na bezlistnych, zdrewniałych, gruzełkowatych łodygach dostrzegało się bladoróżowe kwiaty wilczegołyka, nad którym krążyły ospałe leśne pszczoły. Dotykało się mięsistych, drobnych płatków i długo potem czuło na palcach mydlany zapach…
Kiedy już nacieszyło się oczy kwiatowym urodzajem, wracało się do Taty i można było przystąpić do głównego celu całej wyprawy – wynajdowania gałązek.
Przede wszystkim szukało się wierzbiny.
Wędrowało się wzdłuż miedz obsadzonych rosochatymi drzewami, na których ledwo widać było maleńkie zawiązki. Ścinało się witki, które wyglądały, jakby były martwe i tylko po sprężystości można było poznać, że jednak żyją. Jeśli początek wiosny był słoneczny, podziwiało się rozwinięte już, seledynowe, sterczące kwiaty albo muskało te nieco ciemniejsze i bardziej wiotkie. Wsłuchiwało się w trzeszczenie rozeschłych na słońcu konarów i ususzonych traw i łowiło chlebową woń ziaren.
Czasami trafiało się na niewysokie krzewinki o krótkich, brunatno-purpurowych odroślach, na których zaznaczały się płaskie pąki. Nie ścinało się ich. Podchodziło się i głaskało mechate gałązki. Pamiętało się małe, kosmate listeczki o lekko fioletowawym zabarwieniu i śmieszne, czarno-beżowawe kotki.
Wreszcie ruszało się dalej i szukało iw. Poznawało się je po oliwkowych pędach i wielkich, szarawych albo świetlisto-zielonych baziach. Wybierało się odrostki nagie, pokryte drobnymi, tabaczkowymi pączkami. Przy ścinaniu wychwytywało się ich nikły, cytrynowy aromat i z przyjemnością gładziło lśniącą korowinę.
Lubiło się też podziwiać szare pnie rozłożystych wierzb, rosnących przy drogach. Wpatrywało się w ich grube, żółtawe, lekko połyskujące gałęzie. Czasami tu i ówdzie widziało się maleńki zielono-błękitnawy listeczek albo miotełkowaty, pojedynczy kwiat. Muskało się pobrużdżone pnie i ciekawie zaglądało do dziupli, licząc w duchu na spotkanie z jakimś kłobukiem albo innym leśnym dytkiem. Przeważnie znajdowało się tam tylko zmurszałe, tchnące ciepłą wilgocią próchno, które mazało się po palcach, zostawiając bure, wionące zgnilizną smugi.
W swojej wędrówce trafiało się też na kępy krzewiastych łóz o brunatnych, omszonych pasynkach. Ścinając je, wyobrażało się sobie śmieszne, jajowate listeczki o ostrych czubkach i ząbkowanych brzegach i miotełkowate, jasnozielone kwiatostany. Przywoływało się z pamięci tajemniczą szemrzącą kołysankę listowia i próbowało zlokalizować natrętne, wdzierające się w uszy brzęczenia.
Za najbardziej imponującą z wierzb uważało się tę płaczącą. Dzięki opadającym, wiotkim rosochom trudno było pomylić ją z jakimkolwiek innym drzewem. Stawało się pod naturalnym parasolem i w myślach wtórowało klekocącej fudze nagich rózg. Podziwiało się siłę wiatru targającego potężne korony i upór drzewa, które – najbardziej nawet zmierzwione – powracało do pierwotnego kształtu.
Jako najpiękniejszą określało się jednak zawsze wiklinę z jej purpurowo-czerwonymi, gładkimi witkami, na których maleńkie srebrne kotki wyglądały jak rzeczne perełki. Uwielbiało się patrzeć na liszkowate kwiaty i dotykać puchatych kuleczek. Nie mogło się oprzeć pokusie, by nie ściąć choć kilku pędów, które wydzielały słodki, kleisty aromat…
Potem wędrowało się dalej w poszukiwaniu leszczyn. Poznawało się je po szarozielonych, wzniesionych ku górze gałęziach i gładkich, łuszczących się pniach w kolorze khaki, barwą i fakturą nieodmiennie przywodzących na myśl ziemniaczane mundurki. Lubiło się patrzeć na zabawnie zwisające, podługowate kotki i na drobne, twardawe pączki. Wtykało się nosek między zwisające robaczki i kichało od unoszącego się wokół leszczynowego proszku.
Czasami wypatrzyło się pociemniały, moszczący się w ziemi orzech i myślało sobie, że kiedyś wyrośnie z niego nowa krzewinka. Pod stopami wyczuwało się też często twarde łupiny ze śladami wiewiórczych zębów i odruchowo zadzierało się głowę w nadziei, że może uda się podejrzeć wśród nagich gałęzi leśnego rudzielca. Gdy się go czasem zobaczyło, zamierało się i wgapiało w niego tak długo, aż – wiedziony nieomylnym instynktem – dostrzegał niebezpieczeństwo i błyskawicznie smyrgał w górę…
Gnało się za nim, ale nie miało się większych szans, więc przeważnie przystawało się w pierwszym zazielenionym miejscu i ostrożnie dotykało ostrych igieł wiecznie zielonego jałowca. Omijało się pokryte rdzawymi kolkami poszycie, by uniknąć żmudnego wyciągania natrętnych igiełek z butów. Wdychało się żywiczną woń i wyłuskiwało delikatnie pomarszczone mrozem, granatowe jagódki, których gorzkawy smak kojarzyło się z Bożonarodzeniowym bigosem…
Potem dochodziło się do grabów o gładkich, prawie czarnych pniach, i przyglądało szpiczastym, jasnobrązowym pąkom i szyszkowatym kwiatom. Wsłuchiwało się w ksylofonowy stukot nagich konarów i próbowało zetrzeć z palców cierpko pachnącą posokę…
Wreszcie natrafiało się na blado-szare, bruzdowate dęby o wyglądających na zdrewniałe pąkach. Zdarzało się natknąć czasami na jasnozielone kwiaty zwisające między soczyście zielonymi listeczkami i podziwiało się ten widok z nigdy niesłabnącym zauroczeniem. Przyglądało się czarnym, zaaferowanym swoimi sprawami mrówkom, przemierzającym tam i na powrót spierzchnięte pnie. Przytulało się policzek do ciepłej kory, a potem wyciągało się z włosów zdrewniałe okruszki…
Lubiło się też obserwować długie sosnowe igły i klujące się w szczytach gałęzi łuskowate, czerwonawe kwiaty. Dotykało się łuszczącego się cieniutkimi, pomarańczowymi płatami pni i patrzyło na lepkie od balsamicznej żywicy palce. Dotykało się jej językiem i czuło cierpką goryczkę. Czasami trafiało się na zeszłoroczną, maleńką szyszkę mocno przytwierdzoną do gałązki i przypominało się sobie klejkie, ciemnozielone owoce z zabawnymi, oranżowymi oczkami zerkającymi z każdej łuski. Przykucało się i wyszukiwało pod przywianymi szeleszczącymi liśćmi ciepłych, wychwytujących puls ziemi korzeni…
Z upodobaniem zerkało się też na gładkokore dęby czerwone o wiotkich, oliwkowo-szarych gałązkach i delikatnych pączkach i nie chciało się wierzyć, że niedługo zapłoną one oranżami i czerwieniami i niewiele pozostanie z ich subtelnej zieloności…
Wędrując po mało jeszcze zazielenionych partiach lasu, często natykało się na rdzenie świerkowych szyszek, zakończone zdrewniałymi pędzelkami, które wyglądały jak przedziwne, ceglaste kwiaty. Dreptało się po opadniętych łuskach i przypatrywało jasnozielonym, mięciutkim kitkom na końcach gałązek. Wdychało się ostry świerkowy zapach i głaskało łuskowatą korę. Dotykało się stwardniałych, żywicznych nacieków i ze współczuciem przyglądało zastygłym w nich piżmówkom, złotookom i czarnym mrówkom…
Przykładało się ręce do gładkich, oliwkowo-szarych pni jesionów i muskało pomarszczoną korę cienkich gałązek zakończonych czarnymi gruzełkami. Potrząsało się opylone czarnymi ziarenkami kwiaty zebrane w pokaźne wiechy i łowiło ich ziemisty aromat…
Najbardziej chyba jednak kochało się gładkie, szare lipowe pnie. Uwielbiało się lipy za najpiękniejsze na świecie różowo-zielone, filigranowe pączki i żałowało się, że kwitną dopiero w lipcu. Ścinało się rozcapierzone witki i z przyjemnością wdychało lekko mączystą woń…
Nie dało się przegapić białych pni brzóz. Wędrowało się po lesie i szukało małych drzewek, by ściąć choć kilka gibkich, czerwonawych rózg o drobniutkich, ciemno-zielonkawych pączkach. A gdy się to udało, rozcierało się w palcach delikatnie gałązkę i wdychało słodkawy, owocowy aromat. Potem zbliżało się ucho do pnia i nasłuchiwało. Czasami słyszało się we wnętrzu brzozy tajemnicze bulgoty i jęki. Wreszcie obejmowało się gruby pień i przytulało całym ciałem do chropawej kory. Z bliska dostrzegało się w pęknięciach pomarańczowo przezierające pasma…
Maszerowało się przez las, wypatrując na jeziorze łabędzi, perkozów i kaczek. Uwielbiało się chodzić do zatoczki i patrzeć na sino-ołowiany, przesycony wodą lód. Nie wchodziło się nań – był już zbyt kruchy i częściowo pokryty wodą. Lubiło się też stać na brzegu i przyglądać się krom zalegającym daleko od brzegu. Marzyło się, żeby się tam dostać i poskakać z lodu na lód, zupełnie jak bohaterowie kreskówek…
Zawsze z żalem żegnało się las i wracało do domu. Przywiezione gałązki wstawiało się do wody i przez kilka kolejnych dni czekało, czy pączki się rozwiną, ponieważ rozkwitająca latorośl miała zwiastować pomyślność na cały następny rok…
Pierwszego wieczora biegało się co chwila i sprawdzało, czy choć jeden, najmniejszy bodaj listeczek raczył się zazielenić. Następnego dnia już się o tym nie pamiętało, więc kiedy w sobotnie popołudnie na stole pojawiał się zieleniejący bukiet, zawsze było się trochę zaskoczoną…
Dzień przed Palmową Niedzielą robiło się Palmy. Właściwie były to palemki raczej, ale i tak miało się mnóstwo radości w ozdabianiu wierzbowej gałązki, której szczyt stanowiła zielona korona. Najpierw czekało się, aż Tata oplecie trzpień palmy łodyżkami malin, które przysparzały mnóstwo kłopotów ze względu na drobne ale dokuczliwe ciernie.
W tym czasie wybierało się najładniejsze bylinki wrzosu i widłaku, by za chwilę bardzo ostrożnie owinąć wokół pnia kruche pędy. Następnie własnoręcznie wykonywało się kwiaty z bibuły. Najpierw robiło się białe i cyklamenowe goździki i różowo-białe stokrotki z żółtymi środkami, okręcając karbowanym papierem cienki drucik. Lubiło się też robić maki z czarnymi, postrzępionymi środkami i wielkimi płatkami w kolorze soczystej czerwieni. Produkowało się liliowe fiołki, żółte żonkile i chabrowe bławatki.
Najbardziej jednak kochało się formować róże. Zostawiało się je zawsze na koniec, ponieważ bordowa bibuła, z której wywijało się płatki, barwiła palce i wszystko, czego się dotknęło. Barwnik trudno się zmywał i trzeba było bardzo uważać, by nie poplamić innych bibułkowych kwiatów podczas mocowania ich do swojej żerdki. Między kwiatami umieszczało się zielone, bibułkowe liście i wzmacniało całą konstrukcję kolorowymi nićmi. Mimo iż rzadko udawało się zrobić idealną palemkę i tak pucho się z dumy, niosąc ją w Palmową Niedzielę do kościoła. Zawsze w skrytości ducha żałowało się, że takie cudeńko zostanie spalone…
Nie brało się sobie jednak tego za bardzo do głowy, bo parę dni później przychodził czas na dekorowanie pozostałych gałązek, szykowanie koszyczka do święconki i – najbardziej ulubione – malowanie pisanek.
Do dekorowania bukietów używało się skrawków bibułki, z której robiło się drobne, różnokolorowe kwiatuszki i umieszczało je między żywymi pączkami. Przyklejało się uformowane w palcach barwne kuleczki, a z kolorowego kordonku wywiązywało się fantazyjne kokardki. Tak przystrojone gałązki umieszczało się w szklanych wazonach. Kompozycje wynosiło się w chłodne miejsce, ponieważ musiały dotrwać aż do Wielkiej Niedzieli. Wtedy ustawiało się je na środku stołów i skakało z radości, że tak pięknie wyglądają na tle śnieżnobiałego obrusa…
Do święconego zawsze używało się tego samego wiklinowego koszyczka. Koszyczek sam w sobie był bardzo ładny – upleciony z cieniutkich wiklinowych warkoczyków, z wywiniętą figlarnie rączką – ale nie mogło się przecież poprzestać na ozdobie w postaci haftowanej serwetki.
Jego brzeg ozdabiało się więc wianuszkiem czerwonych i białych róż, a wokół kabłąka plątało wyjątkowo skomplikowaną konstrukcję z żółtych i ciemnozielonych nici…
W piątkowy, przedwielkanocny wieczór zasiadało się do malowania pisanek. Używało się do nich tylko wydmuszek i, oczywiście, co roku w tenże piątkowy wieczór solennie składało się sobie obietnicę, że przez cały następny rok będzie się te wydmuszki zbierało. I rokrocznie przypominało się sobie o tym niedotrzymanym przyrzeczeniu zawsze w chwili, gdy na stole pojawiały się akcesoria malarskie.
Szło się do kuchni i z nadzieją patrzyło na Mamę, która udawała, że nie wie, o co chodzi, a potem z szafki wyjmowała pudełko z wydmuszkami.
Zasiadało się przy kuchennym stole, patrzyło na roześmianych Rodziców i myślało się sobie, że są niezniszczalni. Kompletnie bowiem nie zauważało się na ich twarzach śladów zmęczenia.
Gdy dostawało się swój pędzelek, gąbkę i patyczek, najczęściej najpierw malowało się tło. Wydmuszkę umieszczało się na szaszłykowym drewienku i ostrożnie obracało, pokrywając powierzchnię maczaną w barwniku gąbką. Nie zawsze udawało się nie pozostawić śladów palców na szybko schnących ściankach. Potem odkładało się jajko do doschnięcia i robiło kolejne tło. Malowało się różne rzeczy – szarawe zajączki z długimi słuchami, żółciutkie kurczątka z maleńkimi dzióbkami, kolorowe kurki i kogutki. Najbardziej jednak lubiło się malować wzory z wymyślanych na poczekaniu kwiatów i w tej dziedzinie często wychodziło się na prowadzenie.
Ukradkiem zerkało się też na cacuszka, które wychodziły spod pędzelka Mamy. Mama była mistrzynią w malowaniu najpiękniejszych, bajecznie kolorowych motyli, ptaszków i rybek. Wszystkie te malunki łączyła jakaś tchnąca klimatem azteckich legend kolorystyka. Z równym podziwem obserwowało się, gdy Mama pokrywała ciemną, gładką powierzchnię białymi, koronkowymi wzorami, tworząc przedziwne i bardzo piękne, przywodzące na myśl malowane mrozem na szkle labirynty grubszych i cieńszych białych kreseczek.
A potem przenosiło się wzrok na Tatę i nie miało się słów dla obrazków, które wymalowywał. Z fascynacją śledziło się postacie księżniczek w zwiewnych sukienkach, królewien w koronach, rycerzy i książąt. Patrzyło się na osiołki, baranki, koniki i dziwnym trafem kojarzyło się je z dalekowschodnimi, przesyconymi przepychem baśniami…
Lubiło się też oklejać pomalowane wydmuszki wyciętymi z papieru rombikami, serduszkami i łezkami. Robiło się błyszczące gwiazdki i półksiężyce, które posypywało się później różnokolorowym brokatem. Z resztek lalczynych tkanin wycinało się frymuśne kwiaty i doklejało do nich nitkowe łodyżki i koralikowe środki.
Kiedy pisanki wyschły, układało się je ostrożnie w specjalnym koszu z białej porcelany i stawiało na parapecie.
Długo jeszcze później biegało się i oglądało każdą sztukę, myśląc ze smutkiem, że po Wielkanocnym śniadaniu zostaną one rozdane przybyłej rodzinie, a ich miejsce zajmą inne, zrobione lub kupione przez krewnych…
W końcu jednak rozchmurzało się zafrasowane oblicze, bo w nagrodę za dzielne pomaganie miało się możliwość wybrania jako pierwszej kilku najpiękniejszych pisanek i ustawienie ich w małej szklanej miseczce we własnym pokoju…
Po całym pracowicie spędzonym dniu zasypiało się przy nikłym światełku nocnej lampki, snując w półśnie opowiastki o pisankowych bohaterach…
Od wyprawy do lasu miało się wrażenie, że czas wyczynia jakieś dziwne harce. Czasami, w ogólnej krzątaninie nie wiedziało się, kiedy nastał wieczór, innym razem czuło się, że wszystko wlecze się, jakby dzień nigdy miał się nie skończyć…
Nadchodził przecież wreszcie czas, kiedy kuchnia znowu stawała się najważniejszym miejscem w domu i musiało się, po prostu – musiało – w niej plątać.
Do najważniejszych potraw należał żur i nie można było opuścić robienia zakwasu. Patrzyło się, jak Mama wyparza bańkę, sypie do środka żytnią mąkę, zalewa ją przegotowaną wodą, miesza i dodaje parę zgniecionych ząbków czosnku, kilka ziaren angielskiego ziela i listek laurowy. Wdychało się zapach skórki z razowego chleba, która też lądowała w naczyniu, po czym osobiście nakrywało się wszystko płócienną ściereczką i obwiązywało gumką.
Odstawiało się zawiesinę w ciepłe miejsce i absolutnie nie asystowało się w późniejszym mieszaniu, ponieważ szczerze nie znosiło się zapachu zakwasu…
Do żuru obowiązkowo musiała być biała kiełbasa, więc podczas jej robienia nie ruszało się z kuchni nawet na krok.
Prawie się nie ruszało, bo szlamowania jelit nie lubiło się chyba jeszcze bardziej niż mieszania fermentującej żytniej zawiesiny. Wracało się, gdy czynność ta została wykonana, a kuchnia solidnie przewietrzona. Kiedy patrzyło się na różowawe niteczki zanurzone w roztworze z sody, nie bardzo dowierzało się, że jeszcze niedawno były takim paskudztwem.
Tym, co fascynowało, było krojenie mięsa. Patrzyło się na wychodzące spod noży Rodziców równiutkie kosteczki brunatnej wołowiny, jasnoczerwonej szynki wieprzowej, łaciatej łopatki i różowawej słoninki.
Sypało się do wielkiej michy cudnie pachnące, złote ziarna gorczycy, odrobinę posiekanego czosnku, igiełki tymianku, czarny i ziołowy mielony pieprz. Na koniec dodawało się sól i cukier, a potem patrzyło, jak Tata miesza wszystko zamaszystymi ruchami, aż kolorowe sześcianiki zrobią się lśniące od puszczanego soku. Mięso musiało swoje odstać, więc z niecierpliwością czekało się na moment wkręcenia śmiesznej tubki do maszynki, smarowanie jej olejem i naciąganie bielutkiego jelita. Pomagało się w robieniu mięsnych kul, które Tata umieszczał w maszynce do mięsa i zachwycało równiutkimi, wychodzącymi z tubki kiełbaskami. Potem uczestniczyło się w dzieleniu kiełbasianych sznurów na trzy części – pierwszą wieszało się na specjalnym drągu, by odpowiednio przesłoniała do wędzenia, drugą zostawiało się do pieczenia, a trzecią – do ugotowania.
Brało się też – średnio czynny – udział w bejcowaniu wędlin do wędzenia i pieczenia. Spośród wszystkich przypraw najbardziej uwielbiało się zapach kozieradki i lubczyku i męczyło się Mamę, by dodawała ich do wszystkiego…
Wśród krewnych było wielu amatorów galaretki wieprzowej i wiedziało się, że żadna Wielkanoc nie byłaby bez niej pełna.
Na początku nie bardzo uświadamiało się sobie, czym są te zabawne różowe wałeczki. Kiedy już się do tego doszło, odczuwało się dziwny smutek, patrząc na moczące się nóżki. Umykało się i przychodziło do kuchni dopiero, gdy poczuło się zapach zimninowego wywaru. Gdy w całym domu pachniało klejem, liśćmi laurowymi i zielem angielskim, wiedziało się, że można już spokojnie wrócić. Rozstawiało się na stole kokilki i układało w nich kwiatki o białych, pietruszkowych środkach i marchewkowych płatkach. Dokładało się gałązkę zielonej pietruszki i patrzyło, jak Mama zakrywa je pokrojonym gotowanym mięsem i zalewa pachnącym czosnkowo wywarem. Potem ostrożnie przenosiło się naczynka w chłodne miejsce i nakrywało płatkami ligniny…
Do wielkanocnych zimnych nóżek nie mogło zabraknąć ćwikły. Pomagało się więc myć buraczki, odkrawać zgrubiałe części i po ugotowaniu – trzeć. Po wszystkim wyglądało się jak Lady Makbet, choć wtedy jeszcze nie miało się pojęcia o istnieniu takiej osoby.
Po starciu buraczków biegło się z Tatą do składówki, by pomóc mu w przyniesieniu słoja chrzanu. I właśnie wtedy przypominało się sobie, jak jesienią poprzedniego roku Tata własnoręcznie ten chrzan przygotowywał.
Oczywiście nie mogło się wówczas tego przegapić, więc uczestniczyło się zarówno w obieraniu białych korzeni, jak i w krojeniu ich i namaczaniu. A potem patrzyło się na Tatę i nie mogło się wyjść ze zdumienia, że taki duży Tata płacze… płacze, mamroce coś pod nosem i jednocześnie śmieje się, pochylony nad michą, do której spada coraz więcej białego przecieru. Nie rozumiało się tego, póki nieopatrznie nie podeszło się zbyt blisko i nie zaciągnęło ostrą wonią. Potem płakało się i śmiało razem z Tatą, wszystko już rozumiejąc. Towarzyszyło się też wtedy przy doprawianiu chrzanu sokiem z cytryny, solą i cukrem i umieszczaniu go w słoikach…
Myślało się o tym, przyglądając się, jak Mama miesza z tym chrzanem buraczki i doprawia ciemno-różową ćwikłę do smaku, podtyka Tacie do spróbowania i po jego orzeczeniu kriepka – szczelnie zakręca słoiki…
Z okazji Wielkiej Nocy pomagało się też w przygotowaniu musztardy, która była nieodzownym dodatkiem do pieczonych mięs. Uwielbiało się wrzucać brunatne i oranżowe ziarnka do młynka i patrzeć, jak pod wpływem obrotów zmieniają się w miałki gorczycowy talk. Wsypywało się go do wielkiego słoja, dodawało ocet, białe wino i utarty chrzan i mieszało energicznie. Potem doprawiało się jeszcze musztardę miodem i solą, dodawało uprażone w całości ziarnka białej gorczycy i wstawiało do lodówki, podziwiając jej żółto-zielonkawą barwę…
Kolejnym daniem był klops z jajkiem. W mieleniu mięsa nie widziało się niczego ciekawego, więc umykało się do swoich spraw i wracało, by popatrzeć, jak Mama umieszcza w mięsie gotowane jaja i zgrabnie formuje półokrągłe klopsy w specjalnych foremkach. Kiedy lądowały w piekarniku, zaczynało się taniec wokół Taty, który był specjalistą od pasztetów.
Patrzyło się, jak do wielkiego gara wrzuca różne rodzaje mięs i wątróbkę. Pasztetu robiło się dwa rodzaje – wieprzowy i drobiowy i oba lubiło się tak samo.
Do pasztetu wieprzowego dodawało się prócz wieprzowiny także cielęcinę i odrobinę wołowiny. Patrzyło się jak, po ugotowaniu i wystudzeniu mięsa, Tata miele wszystko trzy razy przez maszynkę i dodaje przyprawy, z których najważniejsza była gałka muszkatołowa, nadająca masie specyficzny, piernikowy aromat. Lubiło się nakładać cichutko szeleszczący farsz do natłuszczonych, osypanych bułką tartą blach i podglądać, jak rumieni się pod wpływem wysokiej temperatury.
Pasztet drobiowy robiło się z ugotowanego mięsa kurzego, indyczego i gęsiny z dodatkiem drobiowej wątróbki. Delektowało się jego puszystą konsystencją, lekko imbirowym posmakiem i delikatnie spękaną brązową skórką. Rozkoszowało się jego aksamitną kremowością i tym, jak rozpływał się w ustach…
Kiedy pasztety piekły się spokojnie, nadchodził czas robienia kulebiaków i – oczywiście – nie mogło się w tym nie uczestniczyć. Patrzyło się, jak Mama przygotowuje ciasto drożdżowe i zostawia je do wyrośnięcia. W tym czasie przygotowywało się farsz.
Pomagało się dzielić na kawałeczki smażoną rybę i szatkować kapustę, którą gotowało się w niewielkiej ilości wody, a po wyjęciu doprawiało podsmażoną cebulką i dusiło wszystko jeszcze kilka minut. Potem dodawało się ugotowane na twardo jajka pokrajane w plasterki i ryż. Doprawiało się całość solą, białym pieprzem i odrobiną estragonu.
Kiedy ciasto wyrosło, wałkowało się je na owalny placek, układało na nim farsz i zlepiało brzegi. Podziwiało się wielki pieróg z falistym obrąbkiem i poddawało myśl, by na przyszłą Wigilię zamiast pracochłonnych uszek ulepić podobny do barszczu.
Drugi rodzaj farszu robiło się z wieprzowiny i pieczarek. Do pokrojonego w kostkę mięsa dodawało się podsmażone pieczarki, które w połączeniu z nacią pietruszki i masłem drażniły nozdrza nieziemskimi wręcz rozkoszami. Asystowało się też w wałkowaniu prostokątnego placka, który po wypełnieniu farszem i sklejeniu przypominał długie, wąskie pudełko, które Mama ozdabiała dodatkowo ażurową kratkownicą i szeroką, zawiązaną na kokardę szarfą z kruchego ciasta…
Za największą atrakcje uważało się jednak pieczenie niewielkich, drożdżowych przysmaków. Przede wszystkim – kapuśniaczków – okrągłych placuszków o średnicy szklanki, w których formowało się rant, a we wgłębienie wkładało farsz i wyrównywało do płaska nożem. Szczególnym sentymentem darzyło się kopertki – drożdżowe kwadraty, na środku których umieszczało się rozpłaszczoną kulkę z farszu, a potem przykrywało ją rogami z ciasta, które łączyło się na środku. Lubiło się też rastiegaje – rodzaj pierożków, zlepionych tylko na rogach, tak, by na środku pozostała szczelina, przez którą widać było farsz. Wszystko smarowało się roztrzepanym jajkiem, układało na płytkiej blasze i piekło…
Nieodłącznym elementem Wielkiej Nocy – stanowiącym rarytas przede wszystkim dla zjeżdżającej rodziny, choć samej też nie gardziło się tym wypiekiem – był sękacz. Niestety, nie istniała możliwość zrobienia go w domu, więc rokrocznie jeździło się z Tatą do zaprzyjaźnionej pani Gospodyni, która uchodziła za mistrzynię. Jeśli miało się szczęście – trafiało się w sam środek akcji. Można było wtedy podziwiać specjalistkę w działaniu. Uwielbiało się patrzeć w płomienie i wdychać woń przypiekanego ciasta. Z niekłamanym podziwem przyglądało się sprawnym ruchom pani Gospodyni, która chochlą lała na obracany ręką pomagiera wałek kolejne porcje żółciutkiego ciasta. Słyszało się syk i obserwowało zastyganie rzadkiej masy, tworzącej maleńkie sęczki. Czekało się cierpliwie, aż Gospodyni będzie mogła odejść od swojego zajęcia, zaprowadzi do chłodnego pomieszczenia i wybierze odpowiedniego dziada.
W drodze powrotnej czuło się bardzo ważną, mając pod opieką słodki wypiek. Oczywiście – nie potrafiło się oprzeć pokusie i nie odłamać tego czy owego, najpiękniej uśmiechającego się sęczka. Na szczęście droga nie była zbyt daleka i nigdy nie zdążyło się doprowadzić pnia do całkowitej gładkości.
Po powrocie do domu za dobrze wypełnione zadanie dostawało się porcję przysmaku i wielką przyjemnością było oddzielanie cieniutkich, złotych warstw i pakowanie ich sobie do ust…
Kiedy nadchodził czas gotowania żuru – zwiewało się, gdzie pieprz rośnie i czujnie nastawiało ucha. Że nadszedł kres warzenia nielubianej potrawy, poznawało się po trzaśnięciu składzikowych drzwiczek. Odczekiwało się jeszcze jakiś czas i, nieufnie węsząc, wędrowało do kuchni…
Kiedy wszędzie unosił się zapach smażonej skórki pomarańczowej – wiedziało się, że przyszła pora na pieczenie ciast.
Wchodziło się do kuchni, w której kręciło w nozdrzach od drobinek szafranu…
Bardzo lubiło się obserwować łączenie składników na babkę wielkanocną. Patrzyło się na żółciutkie smugi, które szybko rozpływały się cieście. Z przyjemnością rozgryzało się kilka szczypiących w język kryształków waniliowego cukru i pochylało nad misą, by poczuć opary stopionego masła. Wrzucało się pokrojone rodzynki i drobniutkie kosteczki skórki pomarańczowej. Na koniec wlewało się zabarwiony szafranem spirytus, który miał przepiękny pomarańczowy kolor.
Patrzyło się, jak Mama wyrabia ciasto i wkłada je do posmarowanych masłem form. Nie rozumiało się, gdy Mama ze śmiechem nazywała je posażnymi i długo myślało się, że te ścięte, ząbkowane stożki mają po prostu taką nazwę. Lubiło się moment, gdy wkładało się nadmuchane ciasto do pieca i po całym domu rozchodziła się waniliowo-pomarańczowa woń. Gdy upieczone babki trochę ostygły – posypywało się ich spiralnie skręcone brzegi cukrem pudrem i wynosiło do składzika…
Okrągłe mazurki zawsze robiło się z kruchych placków i przekładało masą kajmakową.
Zawsze rwało się do warzenia kajmaku i czasami dostawało się pozwolenie. Rzadko, ponieważ najczęściej myślało się o niebieskich migdałach i haniebnie przegapiało kulminacyjny moment, serwując rodzinie coś o posmaku spalonego karmelu.
Te prostokątne zaś – piekło się z gotowanych żółtek i migdałów. Lubiło się ucierać sypkie żółtka z migdałami i cukrem na gładką masę. Po dodaniu białek piekło się je w blaszkach, a potem przekrajało na trzy i przekładało kwaskowatym dżemem morelowym.
Nie lubiło się jeść mazurków – uważało się je za zbyt słodkie. Za to uwielbiało się je dekorować. Patrzyło się, jak Mama przyozdabia wypukłe brzegi czekoladowymi szlaczkami. Potem układało się na wklęsłym środku orzechy włoskie i laskowe, rodzynki albo konfiturowe owoce, tworząc z nich girlandy, kwiaty lub fantazyjne wzorki. Na koniec wszystko polewało się ostrożnie lukrem, czekoladą albo karmelem i odstawiało do zastygnięcia…
Z twarogu, do którego dodawało się śmietanę, żółtka, masło i cukier, robiło się też paschę. Nie gotowało się jej, po prostu ucierało się bardzo suchy biały ser z resztą ingrediencji i zamykało w śmiesznej drewnianej doniczce z dziurkami. Naczynko było bardzo stare i trochę zdeformowane, ale dobrze spełniało swoją rolę. Bardzo ubolewało się, gdy w dorosłym życiu pewnego dnia po prostu się rozpadło. Odsączanie – w zależności od jakości twarogu mogło trwać nawet kilkanaście godzin, wynosiło się więc paschę w chłodne miejsce, przyciskało ciężkim, wyparzonym kamieniem i co jakiś czas zaglądało, by sprawdzić, czy serwatka ściekła…
Ale tak naprawdę najbardziej czekało się na robienie marcepanu. Dostawało się miskę sparzonych wrzątkiem migdałów i sprawnie usuwało z nich brązową skórkę. Czekało się, aż Tata zmieli białe łezki, dosypywało się do migdałowych grudek cukier puder, dodawało białka i ucierało na gładką masę. Od zapachu aż kręciło się w głowie. W czynności tej nie tyle jednak chodziło o sam marcepan, ile o robienie baranków. Nie miało się wprawdzie takiej wprawy jak Mama i zwierzątka wychodziły zazwyczaj bardzo koślawe i całkiem łyse, ale taki drobiazg absolutnie nie był w stanie zepsuć przyjemności. Patrzyło się później, jak Mama z wprawą zanurza je w białym albo różowym lukrze, domalowywało się czekoladowe oczy i kopytka i stawiało na parapecie, by grzecznie trwały tam do Niedzieli…
Wielkiego Piątku oczekiwało się z niecierpliwością, ponieważ tego dnia zawsze farbowało się jajka. Nie używało się chemii – wystarczyły naturalne barwniki. Chociaż nie znosiło się zapachu gotującego się cebulnika, w skrytości ducha uznawało się barwione w nim na kasztanowo jajka za najpiękniejsze. Żółty kolor uzyskiwało się z kurkumy, a czerwony z soku żurawinowego. Bardzo lubiło się też niebieskie odcienie jaj gotowanych wraz z czarnymi jagodami i te kurkumowe, zanurzane w jagodach i dające niepowtarzalny wachlarz zieleni.
Kiedy po wyjęciu i odsączeniu, brało się takie parzące kolorowe kule do rąk i delikatnie natłuszczało olejem, nie mogło się powstrzymać zachwytu. Przyglądało się koronkowej strukturze skorupek, niepowtarzalnym deseniom i odkładało do specjalnego przeźroczystego koszyczka.
Kiedy nadchodziła Niedziela wstawało się bardzo wcześnie, bez zwykłych dyskusji wtłaczało w odświętną sukienkę i z przygotowanym przez Mamę koszykiem niecierpliwie czekało na Tatę. Potem szło się do pobliskiego kościółka, lawirowało między wiernymi i, wysuwając przed siebie koszyk, czekało na poświęcenie.
Następnie szybciutko wracało się do domu i pomagało w przygotowaniu stołu.
Na białym obrusie rozkładało się nakrycia. Przynosiło się flakon z kolorowymi gałązkami i pisanki.
Zaglądało się do koszyka ze święconką i przekładało na specjalny półmisek chleb, wędlinę, jajka i sól. Powoli zapełniało się całą przestrzeń, biegając co chwila do drzwi, by przywitać gości. W pewnym momencie przystawało się i myślało sobie, że ten bajecznie kolorowy stół jest naprawdę bardzo piękny i wesoły, i świetnie pasuje do rozradowanych twarzy krewnych…
Czynnościom tym towarzyszył zapach pieczonego ciasta chlebowego, na który tylko łykało się ślinkę.
Kiedy wszystko było gotowe, a rodzina z grubsza usadowiona, wstawał Tata, witał wszystkich i obdzielał święconką. Dopiero później składało się życzenia i następował moment, którego nigdy się specjalnie nie lubiło – wymiana pisanek. Nie leżało w zwyczaju obdarowywanie się innymi prezentami, ale przyjście bez podarunku w postaci pianki było po prostu wstydem. Nie rozumiało się, czemu traktowano to tak poważnie, dopóki nie usłyszało się pewnej rodzinnej historii. Tymczasem z niepokojem obserwowało się ręce kuzynów przebierające w koszyku i cichym jękiem żegnało prawie każdą pisankę, ponieważ te obce uważało się za dużo brzydsze…
Wreszcie siadało się i wypatrywało Mamy i jednej z kuzynek, które wchodziły z tacami chlebowych miseczek. Wiedziało się, że w każdej wydrążonej miseczce jest porcja żuru z jajkiem, suto posypana zielonym koperkiem i przykryta odkrojoną wcześniej piętką.
Niestety, nawet tak smakowite nakrycie nie było w stanie przełamać awersji do żurku, chrupało się więc suchy chlebkowy tygielek z białą kiełbasą i przysłuchiwało rozmowom…
Śniadanie przedłużało się zazwyczaj do obiadu i jeśli niebo zaciągnięte było ciemnymi chmurzyskami, przygotowywało się pokój do gier.
Wstęp stanowiło wybranie kolorowego jajka i zawsze miało się dylemat, czyimi wskazówkami się kierować, ponieważ szkół na znalezienie tego najlepszego było właściwie tyle, ilu uczestników.
Przede wszystkim szukało się jajka bez drobnych rys i pęknięć. Wiedziało się też, że nie może być ono ani za duże, ani – za małe. Dobrze, gdy nie miało zbyt wielkiego szpica i płaską dupkę. Ale sekretu mocy upatrywało się – nie wiedzieć czemu – w odbarwieniach i nienaturalnej odporności na farbę.
Po dokonaniu wyboru najpierw grało się w wybitki, polegające na wzajemnym stukaniu jajkiem w jajko. Jeśli przypadkiem trafiło się mocną sztukę, nie zjadało się jej, lecz odkładało do następnej zabawy.
Na podłodze budowało się wąski labirynt i turlało swoje jajko. Cała rzecz polegała na tym, by w jak najszybszym czasie pokonać labirynt, nie trącając jajecznym zawodnikiem o ściankę. Dotknięcie jej cofało jajko do najbliższego zakrętu. Gra toczyła się o wysoką stawkę, ponieważ zwycięzca zabierał jajko przeciwnika i miał prawo wykorzystać je w następnym konkursie.
Potem konstruowało się krótki, otwarty z obu stron tunel, klękało i próbowało tak trafić w toczące się jajko przeciwnika, by zostało rozbite.
Kiedy zabawa dobiegała końca, obierało się potłuczone jajka i zgodnie pałaszowało je, posypując solą albo smarując majonezem.
Zwycięskie jajo oszczędzało się i mogło dumnie spoczywać na szczycie nieuszkodzonej jajecznej sterty do następnego dnia.
Jeśli natomiast pogoda dopisywała, sprzątało się ze stołu i jechało do lasu.
Biegało się dookoła spacerujących dorosłych i nie poznawało się tak niedawno przecież widzianych miejsc. Miało się wrażenie, że wszystko jest piękniejsze, bardziej kolorowe i radośniejsze.
Na przyjeziornej polance nakrywało się składany stół i pomagało ustawić przywiezione jedzenie. Patrzyło się na wiosenny świat i ogrzewało dłonie, obejmując kubek z gorącą herbatą…
Do domu wracało się późnym wieczorem i ostatkiem sił wykonywało przednocne czynności. Nie marzyło się już właściwie o niczym, prócz ciepłego łóżka.
I może jeszcze o tym, by następnego dnia wstać najwcześniej i oblać wodą niczego niespodziewających się, rozespanych Rodziców i krewnych…
Piękne wprowadzenie w świąteczną atmosferę … Niech się spełnią wszystkie marzenia Leny …Myślę podobnie i dodał bym tylko życzenie dobrego zdrowia .
Witaj, Maksiu.
Dziękuję i – nawzajem. Niech i Twoje marzenia się spełnią.
Piękne te Twoje wspomnienia.
W opowiadaniu czuje się prawdziwą magię Świąt.
Nie mam takich wspomnień.
A w życiu dorosłym to wręcz nie lubię Świąt co już wielokrotnie pisałam.
Moim marzeniem byłyby Święta w górach. Po świątecznym śniadaniu -narty, albo wycieczka.
Życzenia składałam już piętro niżej, ale i tu powtórzę.
Spokoju, zdrowia ! Świętujcie miło i rodzinnie!
Witaj, Makówko:)
Dziękuję. Za życzenia również.
Cieszę się, że Ci się podobało, bo bardzo sobie cenię ten krótki czas, o którym piszę.
Może właśnie dlatego tak celebruję każde z tych wspomnień:)
Gdybym miała TAKIE wspomnienia też bym celebrowała.
Jestem jednak mieszczuchem, który nie miał lasu pod ręką (nie licząc Lasku Wolskiego).
Oraz dzieckiem pracujących dużo rodziców, którzy w wolnych chwilach woleli narty, pływanie, wycieczki, chodzenie do kina, teatru, muzeum, na spotkanie towarzyskie.
Ja dziecko „stołówkowe” zazdrościłam koleżankom i kolegom domowych obiadków.
Zabrzmiało, jakbym ja była jakimś leśnym półdiablęciem;)
Moi Rodzice też dużo pracowali i często wiązało się to z wyjazdami na dość długie okresy, bo zawody, które uprawiali, tego wymagały. Czasem zostawałam tylko z Bratem i Dziadkiem, czasem była tylko Mama, innym razem tylko Tata… Ale każdą wspólną chwilę spędzaliśmy razem i czerpaliśmy z niej, ile tylko się dało:)
Dziękuję Ci, Leno, za te wspomnienia



Są piękne i chociaż nie mam takich, miło się je czytało
Urodziłam się w mieście, wychowywałam się w mieście, dorastałam w mieście… nawet za bardzo nie miałam szans, żeby wyjść do lasu i powdychać budzącą się wiosnę
Ale rozumiem Twój zachwyt… też byłabym zachwycona
🙂
Też mieszkałam w mieście przez zimną część roku, ale las rzeczywiście był moim drugim domem, Miralko:)
i chyba tym bardziej ulubionym:)
Wszystkim Wyspiarzom życzę (nie tylko na święta) spokoju, chwili zadumy nad tym co jest w życiu ważne, a także (a właściwie przede wszystkim) zdrowia, bo jednak ono jest najważniejsze

Wesołych świąt!!!
I Tobie Miłych Świąt Miralko!
Zdrowia, zdrowia przede wszystkim!
I – nawzajem, Miralko.
Zdrowia i szczęścia:)
Leno, fantastycznie wprowadzasz nas w swój świat radosnego dziecka, tyle wszak mający wspólnego z tym naszym, którego już prawie nie pamiętamy… Przez chwilę poczułem się znów ciekawym świata, bezpiecznym w tymże świecie małolatem. Dzięki!
Pięknie opisujesz tradycje, zaczynając od szczegółowego opisy swojej dobrej znajomej — puszczy. Ze wstydem stwierdziłem, że nie rozpoznaję większości gatunków, które wymieniasz (oprócz drzew, oczywiście)… Cóż, moje dzieciństwo było dalsze od lasu…
Witaj, Tetryku:)
Dziękuję.
Jak już wspominałam – pisząc o swoim dzieciństwie zawsze mam odrobinę nadziei, że czytający przypomni sobie także piękne chwile własnego:)
Nie tak trudno opisać ładnie coś, co było piękne:)
A moje wiadomości o lesie pochodzą od Najbliższych, gdyby nie Oni – pewnie nazywałabym wszystko „robakami”;)
Wszystkim nam życzę choć kilku dni radości i relaksu, a zdrowia i pomyślności bez ograniczeń czasowych. Cieszmy się wiosną, Świętami i z każdego możliwego powodu — jest ich ostatnio zdecydowanie zbyt mało.
O, tak. Każdy powód do radości powinien być eksponowany i wykorzystywany maksymalnie:)
Nie czekam na lampkę i mówię „Dobranoc!”.
Miłego świętowania !
„Spójrz na Ziemię, Wielkanoc się gości,
Jak róże jej Stwórcy wyrastają,
Nasiona tak długo spały w ciemności,
Spod śniegów zimowych już się uwalniają.
Raduje się Ziemia wraz z Niebiosami,
Pola i ogrody wiosnę pozdrawiają,
Zarośla i lasy dzwonią głosami,
Podczas gdy ptaki budują i śpiewają.”
(„Wielki Tydzień” – Ch. Kingsley
tł.: R. Mierzejewski)
Dobranoc, Wyspo:)
Witajcie!
Jak tradycja to tradycja! Trwają przygotowania do świątecznego śniadania. Happy Easter!
Wesołych Świąt, Tetryku:)
U nas właśnie krótka przerwa w świętowaniu:)
Świątecznie witam!
Świątecznie odwituję, Makówko, w ten słoneczny dzionek:)
Dzień dobry, Wyspo! 🙂
Piękne wspomnienia, Leno. Piękne i trochę zawstydzające. Po przeczytaniu choćby części, wydawać by się mogło, że mnogością odczuć można by obdzielić co najmniej kilka osób. W moim przypadku ten fakt, wywołuje wewnętrzną konfrontację, z przeświadczeniem o posiadaniu nie najgorszej pamięci, a i wrażliwości, która te wszystkie elemenciki pozwala dostrzegać, a które potem, można by poprzez lata w swej głowie pielęgnować. Wynik? Jakże złudne to było przekonanie! 🙂
Moi drodzy, z okazji Świąt, chciałbym Wam życzyć: dużo zdrowia, radości, miłości, nadziei i spokoju, którego deficyty są tak bardzo odczuwalne, w dzisiejszym świecie. Niech Wam się pięknie darzy, w te, jak i przyszłe dni! 🙂
Witaj Lordzie!
Oby faktycznie w naszym życiu było jak najwięcej tych „deficytowych towarów” jak miłość, nadzieja i spokój.
I co najważniejsze oby dopisywało nam zdrowie. Nie tylko w Święta, ale przez cały rok i dłużej.
Witaj, Lordzie!
Niech i tobie nigdy tych dóbr nie zabraknie!
Witaj, Lordzie:)
Dziękuję.
Jak już napomknęłam Maczkowi, okres dzieciństwa jest bardzo ważny, pielęgnuję więc wspomnienia o nim:)
Cieszę się, że miałeś podczas czytania odrobinę przyjemności.
I Tobie niech się te piękne życzenia, które nam ofiarowałeś – spełnią:)
Świąteczne dzień dobry
Witaj wieczorową porą, Miralko:)
Witajcie świątecznie i wieczorową porą



Samopoczucie świetne… może to nieładnie, ale nie robię żadnych świąt, a atmosfera w domu jest piękna
Porządki w papierach, dokumentach i finansach zrobiłam wczoraj, dziś zajęłam się kwiatkami
Mąż niby podlewał, ale on nie zna moich kwiatków i nigdy tego nie robił… a jeden lubi więcej wody, drugi mniej. Dla męża wszystkie są wilgotne
Jak to dobrze, że są kwiatki!
🙂
Melduję, że jestem. Już po kolacji. No, pierwszej kolacji. Inaczej -mała przerwa w jedzeniu kolacji.
Po obiedzie w planach był malutki spacer do Swoszowic.
Zrobił się z tego dłuższy spacer po Świątnikach, a w drodze powrotnej oglądanie zaśnieżonych gór z Mogilan.
Dobry wieczór, Makówko:)
Pogoda dopisała, więc pewnie każdy, kto mógł, umykał w plenerek:)
Dopisała to za mocno powiedziane, nie padało, ale było zimno.
U nas przyjemnie przygrzewało słońce, wiatr postanowił wiać sobie gdzie indziej, więc było całkiem ciepło i mogliśmy powędrować naszą świąteczną gromadką po bliższej i dalszej okolicy:)
„Był wieczór Paschy. W milczeniu głębokim
Siedli napoju pożywać i jadła –
Wieczernik szarym napełniał się mrokiem.
Półjasność zmierzchu, mglista i wybladła
Na stół białymi zasłany rańtuchy
I na ich twarze łagodnie się kładła.
I cisza była. A w tej ciszy głuchej,
Przez kratę okna powiew coraz rzadszy
Gnał z pól zielonych wiośniane podmuchy.
Pośród rybitwów tych ubogich siadłszy,
Chleb w obie ręce wziął i kielich wina.
I zadumany w twarze uczniów patrzy.
A w tych źrenicach Człowieczego Syna
Mistycznych brzasków grała jasność złota
i myśl ogromna jakaś – i jedyna…
Z ich oczu – serca patrzała prostota.
Pierwsi pić mieli z Kielicha Miłości,
Pierwsi pożywać mieli Chleb Żywota…
Iż byli, jako ptaki leśne – prości.”
Piękną „Paschą” autorstwa Lucjana Rydla ja także się pożegnam:)
Dobrej nocki, Wyspo:)
Dobranoc mówię i ja.
Mokrego Dyngusa i miłego świętowania!
Słonecznie witam!
Witaj, Makówko:)
I u nas słonecznie. I dość ciepło – moje ulubione jedenaście na plusie:)
Tutaj mamy około dziewięciu…
Witajcie!
Idąc za radą Bożenki, sam sobie zrobiłem intensywnego dyngusa
Witaj, Tetryku:)
Im bardziej mokro w Lany Poniedziałek, tym – ponoć – szczęśliwiej przez resztę roku:)
Znaczy — sam sobie zrobiłem prysznic, sam sobie szczęście będę zapewniał przez resztę roku?
🙂
Ludowe przekazy na temat „kto” – milczą. Kładą nacisk na to, by jak najskrupulatniej został spełniony warunek mokrości;)
Dzień dobry, już z powrotem w domu. Przeczytałem od deski do deski, część tych wspomnień nadal jest w repertuarze, np. spacer po lesie (wczoraj, w niedzielę), z tym że na roślinki nie zwracałem uwagi, już prędzej na ptaszki, noale to przecież wiadomo, że konik (skoro uskrzydlony, to może pegazik???).
Natomiast z przygotowań kuchennych niewiele chyba zostało, przeciekawe, gdyby tak chcieć prześledzić, które potrawy się robi nadal samemu, a które – kupuje gotowe (kto dzisiaj robi samodzielnie musztardę?) i ewentualnie kiedy się przestało robić, a zaczęło kupować?
Tak. My też wciąż uskuteczniamy śródleśne spacery przy lada okazji:)
I bardzo miło słyszeć, gdy kolejne pokolenie wtajemnicza nuworyszy w puszczańsko-jeziorne sekrety:)
Wczoraj podczas wędrówki po miejscach znanych miałam okazję nie tylko do wspominków, ale także do obserwowania sztafety, w której smarkactwo dzielnie dzierży przekazaną pałeczkę:)
Jak pisałam Ultrze – wciąż wiele rzeczy przygotowuję tradycyjnie:) Potraw również. Ucieram musztardę, trę chrzan i buraczki, robię ferment;) do żuru, sześcianikuję mięso na kiełbasy:) Nawet te palemki, stroiki i pisanki produkuję. I sprawia mi to przyjemność:) Chyba magia świąt zaczyna się u mnie od przygotowań:)
Och, to musi być faktycznie magiczne, no i na pewno takie święta smakują inaczej, dosłownie i w przenośni. Gdyby tak dało radę przygotowywać je w jakiś odgórnie (albo i oddolnie) zorganizowany sposób, z jakimś, bo ja wiem, kołem gospodyń wiejskich, w każdym razie organizacją/ podmiotem, to może nawet w imię pielęgnowania tradycji można by dostać na coś takiego finansowanie?
Coś w rodzaju okolicznościowej spółdzielni produkcyjnej:)?
Na małą skalę coś takiego właśnie uskuteczniamy:) Dobrze się bawimy w trakcie pracy, a nawet jeśli ostatnimi czasy zaczynam sama, to na prośbę mających dojechać – dokumentuję wszystko i na bieżąco (w postaci zdjęć) wysyłam. I to też jest fajne, choć niby taka relacja pochłania nieco więcej czasu:)
A dofinansowaniem do czegoś, co i tak robię i w dodatku robić lubię – bym nie pogardziła;)
Hmm, to by musiało mieć osobowość prawną… Stowarzyszenie? Ze statutem etc.?
E, nie. Chyba nie. My działamy na półlegalu:) Gdybyśmy chcieli to zalegalizować, to mam straszne podejrzenia, że zanim uporalibyśmy się z zebraniem odpowiednich niezbędnych papierków – umarlibyśmy z głodu;)
Quacku, widzę oczami wyobraźni jak zakładasz z sąsiadami Koło Gospodyń!
No nie, ja już jestem w stowarzyszeniu, a na przygotowywaniu papu się aż tak nie znam
A co do mnie, wiadomość dobra: od niedzieli rano jestem już covidoujemny, czuję się też lepiej, natomiast nadal kaszlę i (mniej nieco) kicham!
Witaj, Quacku:)
Zacznę tutaj, bo Twoje milczenie mnie niepokoiło. Cieszę się, że testy wróżą poprawę i życzę, by prowadziła do jak najrychlejszego wyzdrowienia.
I to jest dobra wiadomość!
Innymi słowy brawa dla OZDROWIEŃCA!
Do pełnego ozdrowienia jeszcze troszkę brakuje, ale to już jest znaczny postęp
Dzień dobry


Mój mąż się śmieje, że nawet oko mam już tak wytrenowane, że nie widzę innych rzeczy (nawet największych), tylko ptaszki 

Świetna wiadomość, Mistrzu Q. Może to kichanie i kaszlanie trochę mniej radosne, ale też pomyślne
Trochę zazdraszczam tych spacerów po lesie, ale jestem pewna, że pewnego dnia się wybiorę (jak nabiorę sił do tego)
To prawda, że ten „nasz konik” (pegazik) jest silniejszy niż cokolwiek…
Z przygotowań kuchennych – to wszystko (moim zdaniem) zależy od przygotowującego. Jeden ma dużo więcej czasu i zapału, drugi mniej… jeden po prostu pójdzie do sklepu i kupi, drugi woli sam się zająć wszystkim, bo to wydaje mu się lepsze i smaczniejsze. Nie potępiam ani jednych, ani drugich
To prawda z tymi ludźmi, ja też nie potępiam, ale wydaje mi się, że w moim otoczeniu większość osób (jeżeli nie wszystkie) raczej kupuje. Czasem zresztą nawet nie w sklepie, tylko „od ludzi” (zwłaszcza teraz, kiedy np. uchodźcy z Ukrainy w ten sposób zarabiają na życie).
Witaj, Miralko:)
Uśmiechnęłam się na to Wasze (Twoje i Quacka) „niepotępianie”:)
Też często na propozycje pomocy odpowiadam: „na pewno cię za to nie potępię”:)
Mam podobne zdanie – niech każdy świętuje sobie tak, jak lubi i – oby miał taką możliwość:)
Witaj Leno


To miłe, że się uśmiechnęłaś
Od bardzo dawna przestałam potępiać kogokolwiek za takie czy inne postępki… według zasady – niech każdy żyje jak chce i lubi, albo na ile mu wolno. A tym bardziej, gdy chodzi o przygotowanie potraw na każde święta. Jak ktoś chce, może przygotować wszystko sam, od podstaw, jak woli – może wszystko kupić w sklepie. Aby czuł się z tym dobrze i mu smakowało
Otóż to! Niech żyją tolerancja, świadomość własnych chęci i własnych celów!
Być tolerancyjnym dla innych i akceptować siebie?
Akceptowanie siebie jest ważne, ale podstawą jest świadomość.
Według mnie to się nie kłóci z sobą, Makóweczko. Bo przecież bycie tolerancyjnym wcale nie oznacza, że masz przejąć stanowisko osoby tolerowanej i zacząć myśleć jak ona. Możesz się nawet z nią nie zgadzać… ale nie usiłujesz na siłę przekonać jej, że „mojsza racja jest lepsza niż twojsza”



A akceptowanie siebie… można o tym książkę napisać
Jednak wydaje mi się, że najważniejsze, to zaakceptować swoje braki (nikt nie jest doskonały). Oczywiście nie pobłażać swoim wadom i z nimi walczyć (o ile się da), ale nie robić tragedii, gdy coś nie wyjdzie
Każdy z nas jest inny i każdy ma coś w sobie brzydkiego. Czy to musi być naszą tragedią? Na pewno nie!!!
Tak więc akceptujmy siebie i bądźmy tolerancyjni dla innych
Ależ Miralko oczywiście, że się nie kłóci, wręcz przeciwnie.
Gorzej gdy ktoś tylko pobłaża sobie, a dla innych jest wymagający.
Przez akceptację siebie miałam nie tyle akceptację „brzydkich cech”, co „pretensje” do siebie czego się nie udało osiągnąć.
Ja mam do siebie dużo pretensji…
I zupełnie niesłusznie, Makóweczko… nie zawsze osiągamy to co zamierzyliśmy, bo czasami stawiamy sobie zbyt wielkie cele, a czasami za małe

Może czas zamknąć książkę przeszłości, a jeśli otwierać jakieś strony, to tylko te miłe? Uczyć się na błędach, żeby nie popełniać tych samych, ale nie obwiniać się bez końca tym co nie wyszło…
Trzeba nauczyć się patrzeć w przyszłość jasnym wzrokiem, pełnym optymizmu… to zawsze pomaga przezwyciężyć trudności… zawsze tak robiłam i zawsze pomagało – jestem przecież „twarda jak stonka”
Pokropione dzień dobry, Wyspo:)
Dzionek z tych w stylu ostatniego sprzątania:) Co siadłam, by się przywitać – odrywał mnie dźwięk domofonu:)
Mokrego Poniedziałku, bo:
„Czego śmigus nie pokropi,
To się później nam roztopi!
Czego dyngus nie wykupi,
To się potem na nas skrupi!”
Czy jakoś tak…:)
Dobry wieczór 🙂 Urodziłem się w Puszczy Białowieskiej i całe moje dzieciństwo , to przygoda w puszczańskich lasach . Jestem do dzisiaj trochę zdziczały , bo nie wszystkie ograniczenia wielkiego miasta mają moją aprobatę . Wspomnienia ,wspomnienia , ale czas leci do przodu i każdy dzień dzisiaj , to już coś innego z czym trudno się pogodzić , bez szansy na zmianę . Dziękuję jeszcze raz Leno za terapię wspomnieniową , niezbędną dla naszego : Być ,albo nie być…
Oj, a ja jestem miastowy do szpiku kości. W lesie czuję się dobrze… do czasu.
Witaj, Maksiu.
Cała przyjemność po mojej stronie.
Dobry wieczór, Maksiu


Chociaż urodziłam się w mieście (jak wiesz w Białymstoku) i tam dorastałam, ale rozumiem Twoje zamiłowanie do lasu… też je mam. I chyba też jestem trochę zdziczała, bo z lasu (nawet wielkiego) wyjdę gdzie i jak będę chciała, a na ten przykład w szpitalu gubiłam się co chwilę i nie mogłam nic w nim znaleźć
Zmiany są zawsze, tylko nie wiem, czy na lepsze… po prostu cieszmy się z tego co mamy, to najlepsze co możemy zrobić
Melduję, że jestem i już będę w domu, na Wyspie.
Moje świętowanie polega na namiastce tego co chciałabym.
Zamiast Świąt w górach bodaj małe spacerki z widokiem na góry.
Wczoraj Świątniki i Mogilany; dziś -Kalwaria Zebrzydowska.
Przejrzałem wstępnie zdjęcia, z 640+ zostało ok. 300…
I po Świętach.
Oto już 19 kwietnia, poświąteczny wtorek.
Koniec z objadaniem!
Dobranoc Państwu!
Trochę mi zeszło przy tym rodzinnym integrowaniu się, więc teraz powiem już:
miłej nocki, Wyspo:)
Witajcie!
Skromne śniadanko, postna herbatka – już po świętach! 😉
Witaj, Tetryku:)
U mnie podobnie:)
Poświąteczny podział i obdział smakołyków zakończony.
Ci, których wyprawić było trzeba – wyprawieni.
Wielkanocne akcesoria uprzątnięte.
Gdyby nie zielone bukiety, cudne żonkile i kolorowa pasta jajeczna, można by uznać tegoroczną Wielkanoc za sen:)
Dzień dobry!
Poświątecznie witam Państwa!
Umykam, odezwę się jak wrócę…
Witaj, Makówko:)
Miłego pobytu tam, skąd: jak wrócisz, to się odezwiesz;)
Ja zasadniczo jestem, z tym że z przerwami.
I czuję się lepiej, chociaż jakby sądzić po głosie, to wręcz przeciwnie, bo mówię ochryple i przez nos
Tedy radość z poprawy samopoczucia opiewaj raczej wierszem, niż pieśnią!
I to najlepiej wierszem obrazkowym, przy którym odczytanie nic nowego nie wnosi, ale kształt graficzny owszem!
Dzień dobry, Quacku:)
No i fajnie, że jest poprawa:)
Zziębnięte dzień dobry, Wyspo:)
Na termometrze ledwo pięć powyżej zera; siąpi, prycha… Aż się nie chce nosa za próg wystawiać. Ale – jak mus, to – mus:)
A ja byłem odebrać pewną b. istotną książkę od znajomego, a potem się okazało, że jak raz jestem w pobliżu centrum handlowego, więc pobobrowałem po sklepach i w końcu kupiłem buty, jakie na mnie pasowały (jest z tym problem, bo mam stopę jak NBP procentowe). A teraz jestem i tylko za chwilę na przerwę.
Dzień dobry
Ale tak to jest z planami – raz wychodzą, raz nie…
Mam zamiar cieszyć się tym co mam i nie mieć za dużo wymagań… a do pracy już nie wrócę, czego bardzo mi szkoda 
A ja byłam na wizycie u onkologa… nic miłego, ani pocieszającego. Mam 4 stadium raka, który jest już nie do wyleczenia. Mogą spróbować go najwyżej spowolnić. Wynik biopsji jest jednoznaczny – kolejny przerzut i rak. Coś tam będą robili, ale szans nie mam praktycznie żadnych… no cóż… będę żyła krócej niż planowałam
Póki co żyję i żyć będę do samej śmierci
Przykra, smutna wiadomość. Ale mnie też kiedyś powiedziano, że z tak umiejscowionym guzem nie da się nic zrobić.
Sukcesem będzie jeśli uda się zahamować wzrost. Że też nie mam szans.
To był 2015 rok. Jest 2022 rok.
Więc należy robić wszystko, co się da i cieszyć każdą chwilą.
Moja pani onkolog na moje pytanie co ja teraz mogę, a czego nie mogę odpowiedziała krótko „korzystać z życia!”
Oszczędzaj się więc, dbaj o siebie i żyj przyjemnie MIMO WSZYSTKO.
Uśmiechnij się Makóweczko
Na razie jeszcze żyję i czuję się całkiem nieźle.
Także dbać o siebie będę i będę też żyć przyjemnie (przynajmniej na ile się da) 
Ty masz jednego guza, ja mam ich kilka, bo rak porobił przerzuty i to jest ta zasadnicza różnica. On rośnie w kilku miejscach… będą próbowali go spowolnić, ale na ile im się to uda – nie wiem.
Nawet gdybym chciała, nie dam rady się nieoszczędzać
No zabrakło mi słów
Uśmiechnij się Mistrzu Q
Nigdy nie jest tak źle, żeby gorzej być nie mogło
Mam nadzieję, że jeszcze trochę pożyję i Wam podokuczam
PODOKUCZAM! Ptaszków sobie życzę oglądać!
(Nie)dobry wieczór.
Miejmy nadzieję Miralko, że lekarzom uda się uzyskać wspomniane spowolnienie, a planowane naświetlanie spowoduje, że znikną lub też znacznie stracą na sile, obecne pojawiające się niedogodności. Zapewne wiele się zmieni, zmianie nie może ulec nastawienie, nakazujące cieszyć się każdym kolejnym dniem i czerpać zeń tyle, na ile tylko pozwolą siły, a tych życzę Ci niezmiernie wiele, tak by wystarczyło ich na lata.
Dobry wieczór Lordzie W.
Mam podobnie, bo wczoraj była 8 rocznica śmierci mojej mamy… osoby mi bliskiej, której gotowa byłam nieba przychylić… ale takie życie i nic na to nie poradzimy 




Ja wiem, że Tobie kojarzy się moment sprzed 8 lat… to było tak dawno, a jednak wciąż jest żywe i świeże
Na razie nie mam specjalnych niedogodności, jedynie muszę poruszać się wolno (co jest wbrew mojej naturze) i nie mogę się przemęczać (to mi przypomniał dziś lekarz). Ale po naświetlaniach mogę mieć problemy z pamięcią (biorę nawet od tego tabletki), jak wyjdzie – zobaczymy. Nie wszyscy reagują tak samo, bo przecież każdy z nas jest inny. Onkolog powiedział mi, że część próbki z biopsji pośle do specjalnego laboratorium i jeśli znajdą w niej jakieś tam mutanty (nie zrozumiałam dokładnie o co tu chodzi), to zastosują jakąś nową metodę leczenia immunologicznego, jeśli nie znajdą… trudno
Koleżanka powiedziała mi, że to jakaś nowoczesna i bardzo droga metoda, ale może być skuteczna – też zobaczymy
Na razie nie umieram (a przynajmniej tak mi się wydaje) i nie ma co się smucić. Możecie okazać trochę smutku (aby nie za dużo), gdy odejdę
A na razie cieszmy się tym co mamy, opowiadajmy sobie różne ploteczki i dowcipy, podziwiajmy piękne widoki (w tym różne ptaszki i inne dziwa natury)… po prostu żyjmy
Powtórzę za przedmówcami, Miralko, że to bardzo przykra i smutna wiadomość. Myślę, że Maczek wie, co pisze, więc dołączam do Jej prośby – dbaj o siebie i nie szczędź sobie przyjemności.
🙂
Dziękuję dziewczyny, ale ja na prawdę nie jestem przerażona. Przyjęłam do wiadomości, że jestem chora i to wszystko. Każde z nas może umrzeć w każdej chwili, nawet bez przygotowania. Bożenka z racji różnych schorzeń i wieku, Ty (jak sama mówiłaś) masz bardzo ciężką alergię. Więc też żyjecie „na krawędzi”. Nigdy nic nie wiadomo, komu pierwszemu „zabije dzwon”. A jednak nie myślicie o tym cały czas… żyjecie normalnie – pełnią życia. Ja planuję tak samo. Po co się umartwiać i truć się czymś co jest nieuniknione? Nie lepiej popatrzeć jakie cuda wiosna wyczynia w ogrodzie, w lesie i parkach? Matka Natura zawsze była mi bliska, więc pewnego dnia na dobre się do niej przeniosę
Jesteś niesamowita, Miralko:)
Wychodzi na to, że to Ty nam dodajesz otuchy, a nie my – Tobie:)
Ale to dlatego, że (myślę, że mogę mówić za wszystkich) bardzo się o Ciebie martwimy.
Tak możesz mówić Leno za wszystkich -bardzo się o Miralkę martwimy.
A ona martwi się o męża, dzieci i inne bliskie osoby, aby się nie martwiły i dlatego jest taka dzielna.
Ale to właśnie bardzo pomaga, gdy człowiek w chorobie nie myśli tylko o sobie. Wtedy nie ulega rozpaczy, podchodzi do choroby „zadaniowo”.
Wiem, Makówko, wiem.
Mój Tata obstawił kiedyś głupią młodą lekarkę, która (zamiast wspierać Go w podejściu do choroby) powiedziała Mu, że za dużo dowcipkuje, a w zasadzie to już dwiema nogami jest na tamtym świecie.
Ja zaniemówiłam, ale – nie On.
Wiesz, co jej powiedział?
„Pani doktor, jestem wędkarzem, szedłem na ryby, a złapałem raka. Boję się choroby i chciałbym jeszcze pośmierdzieć na tym świecie, ale jeśli mam odejść, to bez straszenia ponurą miną najbliższych!”
Potem wstał i wyszedł, a ja za nim.
Nowotwór zdiagnozowano u Niego, gdy był koło siedemdziesiątki. Zmarł w wieku stu trzech lat…
Dodam, że do końca był sprawny fizycznie i umysłowo.
Wydaje mi się też, że o okolicznościach Jego śmierci już kiedyś pisałam, więc nie będę się powtarzać:)
Mój ojciec też dowcipkował nawet gdy już wiedział.
I więcej myślał o nas jak o sobie…
To fakt, Makóweczko. Bardziej myślę o tych, których kiedyś będę musiała zostawić, niż o sobie. Mój mąż nigdy w życiu nie zajmował się wieloma sprawami, po prostu ich nie zna. Teraz będzie musiał się ich nauczyć i sama nie wiem jak wiele czasu mi zostało na nauczenie go. Same domowe kwiatki, to nie problem, najwyżej je powyrzuca, jak nie da rady hodować



Ale wszystkie dokumenty, obsługa kont i takie inne ważne sprawy, to już coś znacznie poważniejszego. Jak wspominałam wcześniej – mam ścisły umysł i zamiłowanie do porządku w papierach. Wszystko mam posegregowane i poukładane. Wystarczyły trzy tygodnie, a z tego porządku nic nie zostało… mąż powypisywał czeki i nie zapisał… długo musiałam szukać w książeczce czekowej gdzie, co i jak. Uporządkowałam, ale na jak długo? A jak się ma taki bałagan, łatwo pominąć jakiś rachunek, a potem trzeba płacić kary – szkoda na to kasy
Córka, która mieszka w Denver (Colorado), ma charakter jak ja – twarda jak stonka, nie do zdarcia. Nie tak łatwo ją złamać i chyba jeszcze nikomu się to nie udało. O nią jestem spokojna, bo nawet w trudnych sytuacjach da sobie radę (a przynajmniej tak mi się wydaje). No i najmłodszy – syn… nieodrodne dziecko swego ojca. Słaby psychicznie i delikatny… o niego na prawdę się martwię. I nie to, żeby z każdym głupstwem leciał do mamusi, bo o wielu sprawach mi nie mówi (a ja nie wypytuję). Jest dorosły i ma prawo do własnych decyzji we własnym życiu. Ale wiem, że ma depresję… i to głęboką. Nie bardzo wiemy jak mu pomóc. Nie chcemy za bardzo ingerować w jego życie, ale z drugiej strony, ta depresja go ogranicza, hamuje we wszystkim… obawiam się, że bez farmakologii się nie obejdzie. Bardzo chciałabym to jakoś „wyprostować”, tylko nie bardzo wiem jak
I czy w takiej sytuacji mogę myśleć tylko o sobie, skoro tyle spraw „kręci” się dokoła? Też nie potrafisz… Prawda Makóweczko
Miralko! Nie myśl w kategoriach zostawiania kogokolwiek.
Myśl o sobie, ale i o innych też.
Myślenie o innych motywuje,”no przecież MUSZĘ żyć, bo co oni beze mnie!”. A wtedy jak pisał Tetryk jak ktoś się uprze, że chce żyć to…żyje.
Jak mi powiedzieli, że nie ma dla mnie leczenia to oprócz upartego szukania metod leczenia, potem „walczenia” o termin cybernoża zajęłam się również odszukaniem namiarów na hospicjum paliatywne oraz spisaniem testamentu. Mogłam liczyć tylko na siebie, ale dzięki temu nie miałam czasu na wpadanie w bierną depresję.
Dlatego Twoja postawa mi się podoba. Myśląc o innych pomagasz też sobie.
Ja wiem, że się o mnie martwicie, ale tak jak pisałam wcześniej – nigdy nic nie wiadomo. Ktoś z Was może odejść wcześniej niż ja… na to nie ma rady. Czemu mamy się smucić i myśleć o tym? Nie lepiej się pośmiać, pooglądać różne dziwy, wybryki Matki Natury? To jest przecież takie ciekawe i piękne

Podziwiam Twego Tatę… ten na pewno by zrozumiał co mam na myśli. Po co te smutki, skoro życie jest takie ciężkie, trzeba szukać wytchnienia i spokoju… a gdzie to znaleźć, jak nie na Wyspie?
Śmiejmy się, uśmiechajmy do siebie, radźmy sobie w różnych problemach i nie myślmy o tym co może być przykre i smutne. Każdy w życiu potrzebuje chociaż odrobinę radości – dajmy ją sobie
W takim razie – jak napisał Tetryk – „jeśli pacjent chce żyć, to medycyna jest bezsilna” i tego się trzymajmy:)
Ponieważ postanowiłem z całych sił się nie smucić, to przytoczę ci tylko stare przysłowie medyków:
Jeżeli pacjent chce żyć, to medycyna jest bezsilna!
I to jest to, co lubię słyszeć, Ukratku
Zimno-mokre, pospacerkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Dbrwieczr, tutaj cały dzień nic tylko kapało. Nie to że mżyło, padało czy coś, kapało właśnie, pojedyncze kropelki, strasznie irytujące, ani to sucho, ani mokro.
U nas za to woal z wodnych mini-kropelek, niemal niewyczuwalnych w pierwszej chwili, ale, jak pisałam Bożence, wsiąkających dosłownie wszędzie – w skórę, włosy, ubranie:) I zimno – już tylko trzy na plusie.
Rozmawiałem w zeszłym roku z lekarzem nt. rozmaitych dolegliwości kostno-stawowo-reumatycznych i powiedział, że taka wilgoć to idealne warunki, żeby poczuć się gorzej pod tym względem
Środowisko naturalne sprawia, że mieszkańcy naszych terenów mają nawet kilkukrotnie wyższy czynnik remuatoidalny niż przewiduje norma:)
*samowolnie mi ułamek komentarza opublikowało. więc pozwoliłam sobie dopisać resztę:)
O rany, wiedziałem, że musi być jakiś haczyk w tych wszystkich wspaniałościach przyrodniczych i innych, o jakich piszesz.
🙂
I tak mamy lepiej niż oddalone o 30 km miasteczko-kurort, bo my mieszkamy na żwirze, a oni na osuszonych bagnach:)
Sugerujesz, że te bagna to nie tak do końca osuszone?
Nie wiem, czy to kwestia niedosuszenia, czy może kiepskiej (zbyt płytkiej?) sieci kanalizacyjnej, ale przy każdym deszczu zalewa im piwnice, czego byłam świadkiem.
Mój blok stoi na nie do końca osuszonym miejscu. Tu kiedyś były stawy rybne, potem bagna, a potem postawili blok i …
Przypomniała mi się Kraina Deszczowców z powieści Stanisława Pagaczewskiego (to właściwie odpowiedź i Lenie, i Makówce).
Całe nasze Miasteczko natomiast pobudowano na żwirze.
Kiedy stawiano w okolicy jedną z najnowocześniejszych w owym czasie kopalni żwiru, okazało się, że pobudowano ją w jednym z niewielu miejsc, gdzie tego żwiru nie było, co długie lata wzbudzało wesołość wśród okolicznych mieszkańców…
Czy wtedy kopalnia zamieniła się miejscami z częścią miasteczka?
Poza tym zawsze powtarzam: nie zaczynać bez geologa!
Caramba!
🙂
Nie, Quacku. Zaczęto skupować sąsiadujące z obiektem pola i łąki.
W tym właśnie tkwił problem – w złym rozpoznaniu.
Wybaczcie kochani moją małą dziś aktywność, finiszuję z pewnym projektem i trochę mi czas ucieka…
A ja z kolei zaraz zmykam, bo jutro zaczynam nowy projekt, ten, co to pisałem, że na wysokiego konia wsiadam…
Powodzenia Wam obu. Jednemu z finiszem, drugiemu z całokształtem pracy… trzymam kciuki
A ja chyba za chwilę się pożegnam. Czekam tylko na lampkę.
Dobranoc, Wyspo:)
A ja tylko czekam aż mąż skończy robić chałwę
A robi pyszną, taką sezamową… jak jeszcze doda trochę kakaa, to w ogóle miód w gębie… sama pychotka 


Siedzi z żoną w domu, bo przynajmniej na razie trzeba wozić niemal codziennie na różne badania i zabiegi, nudzi się (podejrzewam, że też jest pracoholikiem) i chyba najchętniej wróciłby do pracy, a nie może. Więc wymyśla różne smakołyki dla żony
Z jednej strony bardzo mnie to cieszy, bo mąż ma zajęcie, ale z drugiej… żona znowu przytyje
I słusznie!
Żona ma przytyć i mieć różne przyjemności.
Ale życie nie może się składać z samych przyjemności, Makóweczko
Z czasem przestalibyśmy je dostrzegać i życie stałoby się nudne…
Teraz chwilowo należą Ci się SAME PRZYJEMNOŚCI.
Jako terapia i lekarstwo.
Taka makówczyna recepta na życie.
Witajcie!
Chyba nam Lena podesłała na południe swój zimny, wodny aerozol… i urodę odcieni szarości…
Mam nadzieję, że przynajmniej u niej owe atrakcje ustąpiły!
Witaj, Tetryku:)
Niestety, i u nas pani Aura wciąż zakatarzona:)
Dziś na uliczkach rozkwitły wiosenne parasole:)
Dzień dobry, za oknem spokój, chmury, ale sucho.
Witaj, Quacku:)
U nas za oknem trochę mokro, trochę wietrznie i trochę mgliście.
Ale najważniejsze, że „w człowieku” słonecznie:)
Pochmurne dzień dobry!
Dzień dobry, Makówko:)
Pochmurno,zimno.Dzis zamiast spacerku babskie plotki.Odezwe się jak wrócę.
Dzień dobry


Jeszcze nie wiem na ile będzie dobry, bo u mnie dochodzi 7 rano i nie wiem jaka będzie pogoda. No i dziś mam pierwszy zabieg radioterapii… nie bardzo wiem jak na niego zareaguję, bo reakcja może być różna
Wierzę, że będzie dobrze
Dzień dobry, Miralko! 🙂
Najważniejsze, by była skuteczna w swym działaniu. Wtedy nawet, pewne niedogodności z samym zabiegiem związane okażą się niczym.My wszyscy tu również wierzymy, że będzie dobrze, dodatkowo trzymamy za to mocno kciuki, pozwolę sobie powtórzyć za Bożenką i Tetrykiem! 🙂
Dzień dobry, Lordzie W.


Dziękuję za wiarę w powodzenie wszelkich kuracji, które chcą na mnie zastosować. Jest nadzieja, że któraś będzie skuteczna
Trzymajcie kciuki i ślijcie mi dobrą energię, bo to na pewno pomaga
Jedyny pewnik…
Oczywiście trzymam kciuki za wybór skutecznej terapii.
Napisz jak się czujesz po.
Pierwszej radioterapii bardzo się bałam, że ktoś coś źle pomierzył i ….
Kolejne to już była bułka z masłem.
Wysyłam dobrą energię i czekam na wieści 🙂
To ja tak krótko, bo przecież nowe, piękne pięterko czeka (nawet do niego zajrzałam)
No i dopiero potem poszliśmy na tę radioterapię. O dziwo. Miałam zamówioną wizytę na 13 i dwie minuty po tym czasie zostałam wezwana 



Byłam dziś na tej pierwszej radioterapii i czuję się po niej bardzo dobrze. Może dlatego, że była to pierwsza? Trwała trochę dłużej (tak mi powiedział lekarz), bo przy okazji zrobili mi zdjęcie rentgenowskie, żeby porównać z poprzednimi i stwierdzić, czy są jakieś zmiany. Nawet dokładnie nie wiem, czy coś stwierdzili. Przy okazji byliśmy u social worker, czyli u kobiety od dotacji i finansowania. Dała nam wcześniej wykaz papierów, których będziemy potrzebowali. Przygotowałam, więc nie było problemu. Potem byliśmy w aptece szpitalnej, bo miałam zaordynowane leki. Onkolog mi to załatwił
Czyli wszystko o czasie… kocham to
Fakt, że jak wstałam z tego łóżka, na którym robili mi ten zabieg, to mało nie padłam, tak zakręciło mi się w głowie. Ale to szybko przeszło. Lekarz nawet proponował, żebym trochę posiedziała, ale nie chciałam. Całość trwała może z pół godziny, a lekarz powiedział mi, że następnym razem będzie szybciej i łatwiej
Oby tak dalej…
To bardzo dobra wiadomość!

To było naświetlanie głowy?
Sama radioterapia jest nieinwazyjnym zabiegiem, nie boli, nic się nie dzieje.
Mnie natomiast po zabiegu bolała głowa, ale czułam się w miarę ok.
Oszczędzaj się jednak w dniu zabiegu, proszę.
Kiedy następna radioterapia?
Radioterapię mam codziennie, czyli dziś druga. Przerwę mam tylko na weekend. Póki czuję się dobrze, chcę załatwić jak najwięcej spraw, ale nie powiem – odpoczywam. Przecież nie mogę się zamęczyć

Po zabiegu nie miałam żadnych bóli, jedynie zakręciło mi się w głowie. To nie tragedia. Tym bardziej, że przecież nigdzie się nie śpieszyliśmy i nigdzie więcej nie musieliśmy być na czas.
Mam przepisane 10 zabiegów, czyli zostało 9. Trochę zejdzie… ale to dobrze, bo przez ten czas zbadają w laboratorium na ile można mi zastosować tę nową metodę leczenia.Może ona coś da? Zobaczymy…
Trzymam kciuki i dziękuję za odpowiedź.
Każdy guz i każdy organizm jest inny.
Ja miałam cybernóż (to jest punktowa radioterapia silną wiązką) w szpitalu. Co drugi dzień. Zaraz po zabiegu podawano mi środek przeciwbólowy w kroplówce.
W tych wolnych od zabiegu dniach wymykałam się ze szpitala, co oczywiście mądre nie było.
Ale Tobie zalecam, abyś była mądra i wypoczywała.
Małżonka miała radioterapię biustu, twierdziła, że jedyne wrażenie po sesji to nadmiarowe ciepło.
Witaj, Lordzie:)
Masz rację – skuteczność jest najważniejsza.
Witaj, Miralko:)
Też całym sercem kibicuję, by zalecane metody okazały się skuteczne.
Trzymaj się:)
Wciąż siąpiące dzień dobry, Wyspo:)
Nim zasiądę do koralikowania (bo się stęskniłam), spytam nieśmiało, czy może przypadkiem dojrzewa już – w kimś, gdzieś, jakieś – nowe, poświąteczne pięterko:)?
No ja się w zasadzie deklarowałem na wielkanocne ptaszki i wcale nie kurczaczki. Wieczorem bym nad tym przysiadł?
Super, Quacku:)
Jestem ciekawa wielkanocnych ptaszków i będzie mi miło, jeśli dasz z nowym pięterkiem radę:)
Dzień dobry, ciężki pierwszy dzień w pracy, zobaczymy, czy uda mi się nabrać tradycyjnego tempa, bo na razie raczej nie. Do końca tygodnia, tego lub następnego, się przekonam. Ale i tak mam spory zapas czasu na to zlecenie, więc może i wolniej się uda…
A na razie na przerwę.
Trzymam kciuki, żeby Ci się udało, Mistrzu Q

Wierzę w Ciebie i wierzę, że Ci się uda to przetłumaczyć w odpowiednim tempie… ze sporym zapasem czasu
Quack na przerwę, a my – na spacerek:)
Quack na przerwę i do budowania pięterka, Lena na spacerek, a Makówka w domu.
Naplotkowana, najedzona, troszeczkę napita, czyli ogólnie zadowolona.
Dziecko pojechało do Stróży, w chatce cztery stopnie, więc ja wolę się grzać w blokowym ciepełku.
Idę zerknąć w zdjęcia ptaszkowe.
Ja myślę, że jeszcze zobaczę, choć wcale to pewne nie jest, bo ukazuje się napis:
Witryna tymczasowo nie może obsłużyć Twojego żądania, ponieważ przekroczyła limit zasobów. Spróbuj ponownie później.
Zwykle to tymczasowe…
Na pocieszenie opowiedziałam Ci bajkę, Makówko:)
Może chociaż ją uda Ci się zobaczyć… 🙂
Udało się i już skomentowałam.
Dziękuję Leno!
Pospacerkowo wracam do koralikowania:)
Było widno do ósmej, mokro do łydek i pomalutku do domu:)
Aż mi się przypomniało, jak jeden kabareciarz (oj, ale nie pamiętam, kto), wygłaszał monolog pełen pretensji do świata, a na końcu pożegnał się tak: „Do widzenia. Do zobaczenia. Do dupy!”.
🙂
Rzeczywiście – było.
Takie Laskowikowe poczucie humoru, więc może ktoś z tych kręgów?
A może Jan Tadeusz Stanisławski? Doprawdy, nie pamiętam.
Idę budować nowe pięterko, bo galeria już gotowa.
I zapraszam chętnych na nowe pięterko, bo już jest.
Dziękuję wszystkim za przemiło spędzone, świąteczne chwile i pędzę na Quackowe ptaszki:)