« Buraczkowość Józia albo kłamca ukarany. Rok Tuwima. »

Mongolia 1980

Przedmowa na Madagaskarze
Do opublikowania tego wpisu skłoniły mnie (żeby nie powiedzieć, że sprowokowały 😉 ) relacje Zochy z odległych miejsc. „Ja też, ja też!” pomyślałem sobie, jak Osioł ze „Shreka” (chociaż on mówił „Weź mnie! Mnie weź!”).

Skąd się wzięła ta opowieść?

Tak się złożyło, że niemal 40 lat temu Tata Quackie, geolog i specjalista od map, wyjechał na kontrakt do Mongolii z ekspedycją, która miała szukać w stepie szerokim złóż różnych cennych surowców, od rud metali (w tym uranu) aż po węgiel, ropę i gaz. Pracował tam przez cały rok 1980, a latem pojechaliśmy do niego z Mamą Quackie, i pozostaliśmy tam przez parę tygodni (Młodszy Brat Quackie miał wówczas 3 lata i został u żywieckiej Babci). Stosunkowo niedawno Rodzice Q. wpadli na pomysł, żeby spisać wspomnienia z tamtego roku i wyjazdu, również na podstawie listów do siebie nawzajem, a w celu uzupełnienia swojego punktu widzenia o mój, poprosili mnie, żebym przypomniał sobie i zapisał to, co zapamiętałem w wieku 8 lat. 

Z wielu powodów nie mogę przytoczyć tu, na Wyspie, całych wspomnień Mamy Q. (raz że objętość, dwa – że prywatność), mogę jednak opublikować swoją część, dokonując niezbędnych skrótów i anonimizacji, a także [wyjaśniając kursywą i w nawiasach kwadratowych miejsca niejasne] (chociaż pewnie i tak będzie mnóstwo dopisków w komentarzach).
Natomiast nie mogę zaprezentować Wyspiarzom żadnych zdjęć, a to z tego powodu, że Tata Quackie robił niemal wszystko na slajdach, które musiałby zdigitalizować, a ponieważ zabiera się do tego zaledwie od kilku lat, to nie trzeba mu o tym przypominać co pół roku.
Następuje relacja, niemal taka, jaką wysłałem do Mamy Q.

Wstęp
Mogę opisać moje wspomnienia z Mongolii chyba tylko jako serię obrazków, pojedynczych, słabo powiązanych wspomnień – jak koraliki na nitce, o której się wie, ale której nie widać. 
 
Szeremietiewo
[Do Mongolii lecieliśmy z przesiadką w Moskwie, wraz z rodzinami innych geologów z ekspedycji; do Moskwy – samolotem LOT-u, z Moskwy – Aerofłotem. Część podróżników kupiła bilety na całość podróży w biurach LOT-u, a część – od razu w warszawskim punkcie Aerofłotu. Po czym w Moskwie przy wydawaniu kart pokładowych okazało się, że ci, którzy kupowali w polskich liniach, nie mogą być niczego pewni – stąd sytuacja z drugiego akapitu niżej]
 
Czekamy na lotnisku na samolot z Moskwy do Ułan Bator. Nudzę się jak mops, nie pamiętam nawet, czy z okien poczekalni widać lądujące i startujące samoloty, a jeżeli tak, to ile można tego oglądać w wieku ośmiu lat. Dostaję od Mamy jakieś drobne, żeby skorzystać z automatu z wodą sodową (co za atrakcja dla ośmiolatka!), ale nic z tego nie wychodzi, nie pamiętam tylko dlaczego, czy automat nieczynny, jak to w rzeczywistości RWPG bywało, czy też kubek na łańcuchu (to pamiętam!) za wysoko dla ówczesnego mnie.
 
Płacz i zamieszanie przy stoisku, na którym wydaje się karty pokładowe. Babsko za ladą najpierw tylko wrzeszczy „nielzja, nielzja!”, żeby w końcu tonem rozkazującym i łaskawym zawołać „s riebjonkom tiepier!” i kartę wydać. Biegniemy jak szaleni korytarzami do bramki i wpadamy do samolotu jako ostatni. Mama siada na fotelu i zaczyna płakać, facet obok daje jej tabletkę i kubeczek z wodą do popicia.
[Okazało się, że przypadkiem usiedliśmy obok najwłaściwszego człowieka w okolicy, profesora Arona Biełkina, jednego z najlepszych psychiatrów w ZSRR, który leciał wtedy na jakiś kongres bodajże do Pekinu.] 
Lecimy.
[Później Rodzice dowiedzieli się, że w ostatniej chwili na lot zdecydowała się jakaś delegacja Komsomołu radzieckiego do analogicznej organizacji mongolskiej, więc prawie wszystkich, którzy kupowali bilety NIE w Aerofłocie, beztrosko zostawiono na lodzie, żeby zrobić miejsce dla tej delegacji, o której będzie jeszcze niżej.]
 
Lot do Ułan Bator
Z samego lotu pamiętam niewiele, jakieś impresje wschodu, a może zachodu słońca za oknami. No i międzylądowanie w Swierdłowsku a może Irkucku, gdzie wyproszono nas z samolotu (zdaje się standardowa procedura dla bezpieczeństwa pasażerów przy tankowaniu samolotu, ale to wiem dopiero teraz). Ponieważ spałem, to podczas tego wszystkiego byłem nieprzytomny i pamiętam tylko jakiś przeszklony pawilon (poczekalnię albo taras widokowy), gdzie czekaliśmy.
[Po latach dowiedziałem się, że tych międzylądowań było więcej, bo samolot, pasażerski Tu-154, żłopał paliwo jak smok, ale przynajmniej podczas jednego z nich pozostawiono mnie śpiącego pod kocem w samolocie.]
 
Lądowanie w Ułan Bator. Siedzimy w samolocie i czekamy, aż nas wypuszczą, w końcu okazuje się, że musimy zaczekać, aż skończy się oficjalne powitanie jakiejś delegacji [to ci komsomolcy, o których pisałem wyżej]. Kiedy w końcu możemy wyjść, przechodzimy przez kontrolę paszportową i celną. Walizki lądują na do kontroli celnej wielkich drewnianych stołach w pawilonie przypominającym stodołę. Dopiero potem wychodzimy.
 
Ułan Bator
[Polscy geologowie nie mieszkali przez cały czas w stepie, spędzali część roku również w stolicy, gdzie wynajmowano dla nich standardowe mieszkania w wieżowcach, nie wiem, na jakiej zasadzie. W takim mieszkaniu zatrzymaliśmy się po przylocie.]
Biegam po mieszkaniu, przyklejając nos do okien. Naokoło inne blokowiska, a za nimi – po horyzont slumsy – jurtowiska. W kuchni szafki, w których między innymi duże opakowania papierosów Marlboro (dzisiaj powiedziałbym „sztangi”), poza tym czasem zdarzają się ciekawe owady, których nie kojarzę z Polski – szybko biegające, z długimi wąsami.
Na spacerze pytam, dlaczego nie możemy pójść do wesołego miasteczka, z daleka widać wielkie diabelskie koło. – Nieczynne – mówią Rodzice. 
W ramach zwiedzania wchodzimy do kompleksu buddyjskich klasztorów (o nazwie Gandan). Obieram sobie za punkt honoru, żeby zakręcić KAŻDYM młynkiem modlitewnym. Potem wchodzimy do sali, w której siedzą w czworoboku mnisi i się modlą. Słowa modlitwy, mamrotane pod nosem przez starszego kapłana i powtarzane przez resztę wywołują u mnie paroksyzmy śmiechu, więc szybko wychodzimy.
 
Jazda przez step
[Po paru dniach w Ułan Bator Tata Q. musiał wracać do pracy, do obozu w stepie, który znajdował się w środku niczego, mniej więcej tutaj , a my pojechaliśmy razem z nim]
Ładujemy się do „blaszanki” (mikrobus UAZ 452) bladym świtem albo wręcz po nocy. Długa, długa, długa jazda z postojami w kompletnie irracjonalnych miejscach. Błądzenie, kiedy gubimy drogę na rozjeżdżonym szlaku.
[Teraz sprawdziłem na Google Street View, że Mongołowie wyasfaltowali drogi przez step, ale w 1980 były to jaśniejsze, wyjeżdżone koleiny w stepie, rozciągające się czasem na szerokości kilkuset metrów, jeżeli się jechało po niewłaściwej stronie takiego szlaku, łatwo było przegapić rozjazd]
Stajemy przy obo – kopcach kamieni, na których koniecznie trzeba coś zostawić, choćby strzęp etykietki z oranżady. Dojeżdżamy do obozu nocą – potężne wrażenie robi na mnie niebo pełne gwiazd i widziana wtedy chyba po raz pierwszy w pełnej krasie na nie zanieczyszczonym miejskim światłem niebie Droga Mleczna. 
 
Obóz
Zbiorowisko białych jurt [azjatycki namiot z izolacją, solidny jak przenośny domek] na szarozielonym stepie po pierwszym zachłyśnięciu się egzotyką szybko zaczyna się nudzić. Poza oglądaniem radiostacji w naszej jurcie (nic nie rozumiem z napisów rosyjskim alfabetem na obudowie) i ewentualnie obsługującego ją pana radiotelegrafisty [który łączył się z innymi, podobnymi obozami krajów RWPG, działającymi w Mongolii w ramach bratniej pomocy] niewiele tu atrakcji. Magazyn rdzeni niewiele ma dla mnie powabu. [Składał się on z rządków długich, drewnianych skrzynek, zawierających rdzenie, czyli to co po wywierceniu próbnego otworu zostaje we wnętrzu wydrążonego świdra geologicznego.] Tata jeździ w teren i na wiercenia, zbierając dane do map, które potem kreślą w jednym z barakowozów (pracowni). Drugi barakowóz to kuchnia ze stołówką. Wszystko, począwszy od wody do picia i mycia, dowozi się do obozu samochodami (wodę – beczkowozem). 
 
Po paru dniach Mama wysyła mnie w okolice obozu po dziki rabarbar na kompot, w pierwszej chwili dochodzi do nieporozumienia, bo przynoszę pęk liści, które się do niczego nie nadają, dopiero po wyjaśnieniu wracam z łodygami. W obozie są jeszcze psy, ale trochę się ich boję, zwłaszcza największego, białego przywódcy stada, poza tym raczej chodzą one sobie własnymi drogami. 
 
Któregoś dnia wyjeżdżamy na święto gminy do pobliskiej miejscowości, gdzie wreszcie jest coś interesującego – głównie Mongołowie w kolorowych delijach (ale także zapaśnicy w skórzanych uprzężach), na koniach i pieszo. [Słyszałem wtedy, że mali Mongołowie często najpierw uczą się jeździć na koniach, a dopiero potem – chodzić.] Trudno usiąść w jednym miejscu, bo od razu naokoło zbiera się tłumek chichoczących dzieciaków, które w życiu nie widziały blondyna i chcą dotknąć moich włosów. W którymś momencie zostajemy zaproszeni do jurty, gdzie dostajemy ciastka suszone na słońcu i słoną zieloną herbatę. 
 
W obozie są również Mongołowie – lokalni przewodnicy-kierowcy, pomocnicy i tłumacz (kucharz jest Polakiem). Jeden z miejscowych przyjeżdża za którymś razem z rodziną i dziećmi, w tym synem w moim wieku, ale ze względu na barierę językową raczej nie mamy szans się dogadać. Mongolski kolega proponuje mi na migi zapasy, które sromotnie przegrywam, niestety – to dla Mongołów sport narodowy, obok jazdy konnej i łucznictwa, więc trenują to od małego. Nie mam szans na cokolwiek.
 
Wycieczka z przygodami
Któregoś dnia mongolski tłumacz [studiował w Polsce, więc tłumaczy bezpośrednio z mongolskiego na polski i odwrotnie] zaprasza nastoletnią J. W, córkę jednego z polskich geologów, na polowanie, a ona zabiera na nie również mnie (po latach mogę się domyślać, że w charakterze przyzwoitki). Jedziemy daleko w step, ale z polowania nici (być może wcale nie miało go być – a przynajmniej nie na lisy czy wilki, tylko inną zwierzynę). Oglądam z daleka flinty mongolskich myśliwych, jednak nikt się nie spieszy, by ich użyć. Wracamy przed wieczorem, po drodze samochód się psuje (a może to skończyło się paliwo?). Stoimy w środku stepu, znikąd pomocy ni nadziei, aż w końcu nadjeżdża jakiś samochód (ZIŁ-130, jak sądzę), kompletnie obcy ludzie pomagają nam dostać się do obozu. Ponieważ powrót opóźnił się przez awarię, Rodzice i państwo W. czekają na nas zdenerwowani. 
 
Ułan Bator w drodze powrotnej 
Stąd niewiele pamiętam, poza jednym sklepem, w którym za drzwiami piętrzą się kostki suszonej, prasowanej, zielonej herbaty w ilościach hurtowych. Z jakiegoś powodu uznaję, że to nie herbata, tylko argał [koński albo krowi nawóz] do palenia w ogniskach [bo przecież drzewa w stepie nie ma!] (logiczne: skoro na stepie trzeba to zbierać, w mieście można kupić w sklepie i oszczędzić czasu i sił). Upieram się przy swoim, więc śmiechu jest co niemiara.
 
Kolej transsyberyjska 
[Z Mongolii do Polski wracaliśmy pociągiem słynnej kolei transsyberyjskiej oraz transmongolskiej, kursującym na linii Pekin-Moskwa; ponoć cena biletu była całkiem przystępna, mimo że jechało się ładnych parę dni]
Wracamy pociągiem. Cały wagon poza nami niemal pusty, tylko jeden facet parę przedziałów dalej, no i chińska obsługa, której prawie nie widać i nie słychać, czasem tylko sprzątają korytarz i przedziały odkurzaczem. Można u nich dostać wrzątek w termosach, z którego Mama robi herbatę. 
 
Granica mongolsko-radziecka w Nauszkach, do przedziały wpadają celnicy, bardzo nieprzyjemna sytuacja, tym bardziej, że po nocy, a oni koniecznie chcą znaleźć coś nielegalnego. Znajdują jakąś moją książkę z obrazkami z samolotami [angielskie myśliwce, bodajże było to Niebo nad Norfolkiem] i robi się jeszcze gorzej. Po chwili Mama wyjaśnia jednak sytuację.
 
Okna pozamykane na głucho, za nimi krajobraz Syberii – głównie tajga. Jezioro Bajkał – nic specjalnego (dla ośmiolatka). Obiady w wagonie restauracyjnym – któregoś dnia nie jestem w stanie zjeść kotleta z obrzydliwie woniejącej baraniny, z czego scysja przy stole. W którymś z miast na postoju kupujemy cukierki o smaku jabłkowym od baby na peronie, bardzo twarde, więc starczają na dłużej. 
 
Idziemy w odwiedziny do pań W. [matki i córki, tej z wycieczki w stepie], wracających tym samym pociągiem, ale pierwszą klasą. W naszym wagonie/przedziale są 4 łóżka na przedział, u nich – tylko 2, za to naprzeciwko łóżek fotel przy stoliku, pod sufitem wentylator (ma znaczenie przy zamkniętych oknach), a każdy przedział ma osobną, małą łazienkę z prysznicem wyciąganym z umywalki, więc Mama może umyć mi włosy. J. usiłuje nauczyć mnie grać w kierki, z połowicznym sukcesem, łapię reguły tylko do jakiegoś momentu.
 
Moskwa
W oczekiwaniu na przesiadkę ruszamy na spacer po Moskwie. Wielkie, szerokie ulice, gorąco, więc parę razy pijemy wodę sodową z saturatorów. Plac Czerwony i nieprzytomnie kolorowa cerkiew Wasyla Błogosławionego. Największą atrakcją jest jednak dom towarowy GUM ze stoiskiem z zabawkami, gdzie kupujemy dwa miniaturowe pojazdy, jak resorówki Matchbox albo Majorette, ale RWPG-owskiej proweniencji – lekki czołg pływający i bojowy wóz piechoty. Ponieważ to rok igrzysk olimpijskich w Moskwie, na każdym kroku widać pięć kół i maskotkę – misia Miszę.
[Potem wsiedliśmy w pociąg do Warszawy i dojechaliśmy nim szczęśliwie do Polski, jeżeli dobrze pamiętam, z wymianą podwozia ze względu na inny rozstaw szyn w Europie i Rosji. Zakończenie niezbyt porywające, ale tak to wtedy było.]

88 komentarzy

  1. Quackie pisze:

    Och, trochę tego tekstu wyszło. No to jest co czytać, niestety nie ma nic do oglądania (wyjaśniłem w tekście).

  2. makowka 9 pisze:

    Czy Wy też mieliście problem z wejściem na Wyspę?
    Dobranoc

  3. miral59 pisze:

    Chociaż napisane w skrócie (jak mniemam), to wspomnienia są niezwykle ciekawe In Love
    Jak to dziecko zapamiętuje różne rzeczy!!!
    Zmianę osi na granicy doskonale pamiętam. Nie dlatego, że jeździłam tamtędy, ale dlatego, że ode mnie (z Białegostoku) do granicy było blisko i słyszeliśmy nieraz o tym.

  4. Jo. pisze:

    I po spaniu. Dobrze, że jest co poczytać.
    Ech… Ludzie to sobie podróżują…

    A zmianę podwozia pamiętam z jedynej wyprawy do Bułgarii w 1981 roku. Też było ciekawie, choć nie tak egzotycznie.

    • miral59 pisze:

      Tak piszesz, jakbyś nigdy i nigdzie nie była Delighted
      Co prawda Twoje podróże mają spore utrudnienia w postaci Twoich synów, ale trochę Europy z nimi zjeździłaś…
      Pragnę Ci przypomnieć, że są tacy, dla których przejazd 100km od domu, to już wielka wyprawa… osobiście znam takich Happy-Grin

      • Jo. pisze:

        Ja to tylko Włochy i Włochy… Nuda, pani, nuda Wink1

        • miral59 pisze:

          A do tych Włoch to jak? Samolotem? Wink
          O ile mnie pamięć nie myli, to Twoi synowie nie nadają się do lotu, a jedynie w samochodzie można jako tako podróżować… no i o ile pamiętam coś z lekcji geografii, to Polska nie graniczy z Włochami Wink Bo chyba aż tak się w Europie nie zmieniło przez te parę lat, kiedy mnie tam nie ma Wink Overjoy
          A poza tym… hmmm. Komu Włochy to nuda, a komu atrakcja i egzotyka… Wink

    • Quackie pisze:

      Ludzie to sobie PODRÓŻOWALI. Następny wyjazd całą rodziną był w 1989, samochodem po Europie. A potem to już ewentualnie każdy sobie, a Rodzice też tylko do Włoch albo Austrii, plus RAZ do Hiszpanii i Portugalii.

      Oraz, czego już nie napisałem, bo do mojej relacji to się ma nijak: pod koniec mongolskiego kontraktu Tata Q. miał wypadek na środku stepu, pękły mu 2 kręgi szyjne i spędził chyba coś pół roku w gipsie, a potem w szpitalach na rekonwalescencji, w sumie około roku.

      Nie przeszkodziło mu to na szczęście wyjechać na podobny kontrakt jakieś 5 lat później, do Algierii (ale tam był tylko sam, bez nas).

      • miral59 pisze:

        To faktycznie niebezpieczny wypadek. Pęknięte kręgi szyjne, to niebezpieczeństwo wylądowania na wózku (a właściwie w łóżku) z kompletnym bezwładem Amazed Od szyi w dół…
        Co do podróży… jeździłam głównie po Polsce. Co prawda byłam w czasach szkolnych na wycieczce w Dreźnie i okolicach, a także w Koszycach na Słowacji, ale nigdzie dalej się nie wybierałam Pleasure
        Co prawda mama była na szpitalnym kontrakcie w Libii, ale tylko ojciec był u niej z wizytą. My z siostrą, mężate i dzieciate, ciężko było zostawić malutkie dzieci i jechać…
        Teraz sobie odbijam ówczesną niemożność Wink Co prawda też nigdzie daleko nie odjeżdżamy, ale zawsze… Happy-Grin

  5. miral59 pisze:

    A tak w ogóle, to dziś wściekłam się na maksa (i nie mam na myśli naszego Maksa). Wink
    Zakończyłam nareszcie wybieranie zdjęć do albumu. Po przejrzeniu ich przez Margaret i jej akceptacji, postanowiłam przesłać je do wywołania. Zapakowałam te 180 zdjęć, ale jeszcze trzeba było je dostosować do wymogów firmy. Łącznie zajęło mi to ok. 3 godzin… i gdy już kończyłam (zostało mi może ze dwa-trzy zdjęcia), wyłączyli światło The-Incredible-Hulk
    Myślałam, że apopleksja mnie zabije!!! Tyle pracy na marne?!!! Shout
    Oddali nam światło gdzieś tak po dwóch godzinach. Nie rzuciłam się do komputera, bo wrócił mąż z pracy i trzeba było zjeść obiad Delicious
    Po włączeniu usiłowałam wejść na Wyspę, bo się chciałam poskarżyć, ale pojawiał mi się komunikat, że brak jest połączenia Disapproval
    Zła jak osa, zalogowałam się do Walgrens’a, bo tam wysłałam zdjęcia. Były!!! Co prawda musiałam od nowa dostosowywać je do wymogów, ale to już kaszka z mleczkiem Happy-Grin
    Zamówiłam drukowanie i jutro będę mogła odebrać. A potem spróbowałam wejść na Wyspę i jak widać też mi się udało Happy
    Od razu świat wydaje się piękniejszy Happy-Grin

    • miral59 pisze:

      Dodam jeszcze, że najwięcej czasu zajmuje przesyłanie zdjęć. Nie mogą być za „małe”, bo odbitki będą bardzo kiepskiej jakości. A te „duże”, szczególnie jak jest ich tak dużo, idą strasznie wolno. Przesyłając, zdążyłam nastawić obiad i sprzątnąć w kuchni… Delighted

    • Quackie pisze:

      Ja mam jeszcze UPS, taki akumulator, który w razie wyłączenia prądu w sieci zasili komputer przez parę minut, pozwoli zapisać pracę i wyłączyć bezpiecznie kompa. Ale oczywiście na połączenie internetowe to już nie działa. Dobrze, że się wszystko zapisało w chmurze.

      • miral59 pisze:

        U syna na dole też taki akumulator stoi. Nie na wiele on się zda, jeśli robisz coś w sieci. Sad Po prostu ucięło jak nożem…
        Ale już nie narzekam, bo zrobione i to najważniejsze Pleasure

    • Makówka pisze:

      Czyli nie tylko ja trafiłam na ten moment braku połączenia?
      A już myślałam, że miałam jakieś zwidy?

  6. Zoe pisze:

    Dzień dobry. Przeczytam później bo teraz mam w pracy bojowy piątek. PIĄTEK!
    Ps. Mroźno i słonecznie.

  7. Quackie pisze:

    Dzień dobry. Zaraz po północy faktycznie coś się działo, podejrzewam, że konserwacja serwera albo coś.

  8. Zocha pisze:

    Dzień dobry! Cieszę się, że sprowokowałam do podróżnych wspomnień :). Mam nadzieję, że będzie ich więcej – każdy z nas przez lata tu i tam – niekoniecznie daleko, ale zawsze zostają ciekawe wspomnienia.
    Poczytam spokojnie za chwilę. Tutaj, gdzie spędzę jakiś czas, dzień budzi się o bardzo przychylnej godzinie po 8-ej, ale też jasno jest do 19, teraz jest +15 i świeci słońce!
    Pozdrawiam Wyspiarzy z Costa de la Luz – hiszpańskiego południa Hamak

  9. Tetryk56 pisze:

    Witajcie!
    Sen mnie ostatnio szybko goni, więc sporo mi umyka… Zocha widzę wyluzowana (wydelaluzowana?), ja też wziąłem dzień wolnego, żeby załatwić kilka przedpołudniowych spraw – m. inn. opony zimowe. Część już poza mną, więc lecę czytać o Mongolii.

  10. Makówka pisze:

    Witajcie!
    Słonecznie i mroźnie!

  11. Tetryk56 pisze:

    Nasz dostawca hostingu nic nie donosił, ale z innegoi hostingu dostałem 2 dni temu informację o takiej treści:

    W związku z koniecznością wykonania prac technicznych, Twoja usługa hostingowa będzie chwilowo niedostępna, zgodnie z poniższym planem:

    rozpoczęcie prac 2018-11-30 00:00:00
    zakończenie prac 2018-11-30 06:00:00
    czas niedostępności 15-30 min.

    Nie ogłaszałem, nie sądząc iż może to mieć związek również z naszą Wyspą.

  12. Makówka pisze:

    Jak to pisaliście?

    Approve
    Rób jak, uważasz, ale cokolwiek zrobisz, będziesz żałować?

    Teraz odwrotu już nie ma. Andrzejki harcerskie odwołane, Makówka czeka na transport do Ochotnicy.

    Trochę zestresowana -jak będzie wśród obcych ludzi?
    – czy mój organizm będzie grzeczny i nie spłata mi
    psikusa?

    Who-s-the-man

    Jak wrócę już sobie wyobrażam ten chórek „a nie mówiliśmy?”

    • Tetryk56 pisze:

      Będzie dobrze! Pleasure

    • miral59 pisze:

      Udanego wyjazdu!!! Delighted
      Po mnie się nie spodziewaj okrzyku „a nie mówiłam?!”, bo nic nie mówiłam Overjoy

      • Makówka pisze:

        Tak szczerze po nikim nie spodziewam się takiego okrzyku, jedynie takie sobie pomyślenie w duchu.

        Jak ja nienawidzę się pakować. I nie ma to znaczenia czy na jeden dzień, czy na miesiąc!

        Żeby było ciepło, wygodnie i hm „jak lepiej wypadnę?”. Po chwili zostają już tylko dwa pierwsze, bo w grubych barchanach i tak wypadnę, jak wypadnę, a ma być mróz, a dom dopiero będzie się grzał, jak właścicielka z Krakowa przyjedzie!

        ROTFL

    • Quackie pisze:

      Jak już jedziesz, to jedź, baw się i wracaj zdrowo!

  13. makowka 9 pisze:

    Z Nowego Targu pozdrawiam,jeszcze trochę jazdy przed nami.Zimno,biało na zewnątrz, w aucie śpiewy, kawały i już jest wesoło

    • Quackie pisze:

      Rozgrzewająca atmosfera, i słusznie. U nas dzisiaj nominalnie zero stopni, ale parszywy wiatr i od razu robi się dużo zimniej, odczuwalna temperatura na pewno poniżej zera.

  14. Quackie pisze:

    No to fajrant. I jeszcze niekoniecznie przerwa, chociaż w każdej chwili.

  15. max pisze:

    Dom handlowy GUM , o którym wspominasz , położony jest na rogu ulicy biegnącej od Dworca Białoruskiego do Placu Czerwonego . Warto wspomnieć ,że Plac Czerwony położony jest na pochyłej skarpie prowadzącej do rzeki Moskwa i na filmach tej skarpy po prostu nie widać . Ulice w Moskwie , faktycznie są bardzo szerokie na całej powierzchni miasta , czego można moskwiczanom zazdrościć . Są również w Moskwie piękne obiekty mieszkalne ,wykonane całkowicie z drewna i bogato ozdobione zewnętrznie . Warto pojechać i zapoznać się z folklorem tego miasta , w którym jest zwykły wiejski klimat i rozmach wielkiej metropolii … Thinking

    • Quackie pisze:

      Ha, żebym to ja takie szczegóły i ogóły pamiętał sprzed blisko 40 lat! Ale tak, GUM na pewno był (mówisz, że jest?) w narożnym budynku, bo weszliśmy z jednej strony, a wyszliśmy z drugiej.

  16. Quackie pisze:

    Humm. Jednak przerwa.

  17. Tetryk56 pisze:

    Witajcie!
    Właśnie, grudzień! Kto ma pomysł na finał Roku Tuwimowego? Może podpowie nam coś nasza nowa znajoma, Iwona?

    • Jo. pisze:

      Ja myślałam o Lokomotywie… Bo przecież twórczość dla dzieci była istotną częścią tego, co Tuwim pisał… Ale OK, jak mam znowu dostać po uszach, to ustępuję pola i jadę szukac butów dla dziecka.

      Życzę Wam miłej zabawy.

  18. Quackie pisze:

    Dzień dobry. Chciałem, naprawdę chciałem grzecznie iść spać o ludzkiej porze, ale z przeróżnych względów się nie dało. Weary No ale przynajmniej nie zostałem zerwany bladym świtem.

  19. Quackie pisze:

    Jeszcze zakupy bieżące i przedświąteczne i już jestem z powrotem. Na zewnątrz mrozik, chyba trzeba będzie radykalnie zmienić podejście ubraniowe… A do tego słońce na pełną pydę, jak mawia małżonka, więc znów okulary przeciwsłoneczne koniecznie. Cool1

    • Tetryk56 pisze:

      Pydę? U nas się ten (wg idiomu) przedmiot przez „t” pisze, a jego definicji nie będę rozwijał…

      • Quackie pisze:

        Na Kujawach się mówi przez „d” i nie oznacza to przedmiotu, którego definicji nie będziesz rozwijał Wink1 a może zresztą oznaczało, ale kiedyś dawno, teraz wszakże zwrot się zleksykalizował, małżonka używa go swobodnie np. przy swojej mamie, lat 80, i nie ma żadnego bulwersu.

        • Tetryk56 pisze:

          Moja babcia, poczciwości kobieta, w młodości zarabiała na ślub i własne gospodarstwo w Kanadzie (przyszły dziadek zaś w Chicago). Wrócili przed wojną, wybudowali dom, do którego jeździliśmy jako dzieci na wakacje. Kiedy kręcąca się po kuchni dzieciarnia nadmiernie przeszkadzała, babunia przeganiała nas ze szmatą w ręku słowami:
          – Idźże stad, bo jak cię faknę…
          Overjoy

  20. Jo. pisze:

    Zapraszam na zakończenie roku Juliana Tuwima.

  21. Yo la pisze:

    Zbliża się koniec Roku Pańskiego, czas podsumowań, zgłaszam niniejszym mocną kandydaturę do zdania roku. Pańskiego zdania, Panie Kłaku, moim zdaniem. Aż dziw mnie zżera, że to nie ja napisałem: ”… a ponieważ zabiera się do tego od zaledwie kilku lat, to nie trzeba mu przypominać co pół roku”.
    Tuwim Tuwimem, Brzechwa dzieciom, Quackie nam.
    Dobranoc

    • Quackie pisze:

      O! Pięknie dziękuję za dobre zdanie na mój temat i odwzajemniam się jak najlepszym na Pański, nieustająco!

  22. Quackie pisze:

    Mieliśmy gościa, zapowiedzianego na ostatni moment, dobrze że chociaż tyle. To zaraz idę na Tuwima.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

[+] Zaazulki ;)