« Narodziny tradycji List otwarty do „Głosu Ithilien” »

Lajkonik i świąteczna niepewność

Pan Ignacy Lajkonik szedł spiesznie chodnikiem. Pogoda zachęcała do jak najszybszego udania się w domowe pielesze, co też pan Ignacy zamierzał jak najszybciej uczynić. Było zupełnie nietypowo, jak na przełom grudnia i stycznia – szaro, buro, miejscami zielono, ponieważ zdezorientowanym roślinom wydawało się, że to już przedwiośnie. Dawał się zauważyć całkowity brak śniegu; krążyły plotki, że całą tegoroczną produkcję podkupiły bałwany ze Snowenii, ale panu Lajkonikowi przyczyny takiej sytuacji były w gruncie rzeczy obojętne, a nawet ambiwalentne: z jednej strony cieszył się, że nie musi brodzić w zaspach z brudnej, miejskiej odmiany śniegu, ani też lądować na odwrotnej części ciała po poślizgu na zalodzonej ścieżce, z drugiej – martwił wyglądem krajobrazu. Od pani Moniki dochodziły niewesołe wieści, że taka pogoda nie posłuży oziminom u okolicznych rolnikom, co wydawało się być dodatkowym argumentem za powrotem tradycyjnej zimy – i tylko pogłębiało panalajkonikową ambiwalencję.

Zapadł już wieczór, co dla krajobrazu było raczej korzystne, ale z przechodniami mogło być różnie, zwłaszcza na osiedlu, zamieszkanym przez sfrustrowaną młodzież. Pan Ignacy przemykał od jednej latarni do drugiej, od jednej plamy światła do następnej, kiedy jego uwagę zwrócił starszy pan, siedzący na skraju skwerku, na ławce, położonej dość korzystnie i oświetlanej nie tylko przez uliczne lampy, ale także przez okna z bloku tuż za nią. Owszem, na tej ławeczce widywano już starszych panów, raczących się różnościami, najczęściej w płynie, widywano ich śpiewających, dyskutujących (to nie jest najlepsze słowo) o polityce, ba, nawet śpiących, ale nigdy jeszcze żaden starszy, dystyngowany pan, z tak imponującą brodą, w tużurku i kamizelce nie siedział w siąpiącym styczniowym deszczu, nie wzdychał i nie cmokał niecierpliwie nad czymś, co przypominało duży, oprawny w skórę notes.

Pan Lajkonik podszedł bliżej, nadal zbity z tropu obecnością tak osobliwie zachowującego się dżentelmena, ale jednocześnie ową osobliwością zafascynowany. Stanął tak, żeby widzieć zawartość notesu i zdziwił się po raz kolejny. Chwilę wcześniej snuł bowiem domysły, czym też zajmuje się nobliwy pan, i doszedł do wniosku, że ani chybi jest to zapalony krzyżówkowicz lub rebusista, który doznał ataku natchnienia i postanowił rozwiązać jakąś od dawna absorbującą go łamigłówkę. Tymczasem w notesie nie było widać ani kratek krzyżówki, logogryfu, jolki czy swatki, ani też rebusowych rysunków, a tylko niezrozumiałą plątaninę kresek, słów i symboli. Wspomnijmy od razu dla porządku, że nie miała ona nic wspólnego z tzw. mind map, zwaną po polsku mapą myśli; pan Ignacy wiedział, jak ona powinna wyglądać: nie tak, jak w notesie tajemniczego jegomościa.

Nasz bohater odchrząknął więc grzecznie i odezwał w te słowa: – Szanowny pan raczy wybaczyć ciekawość, ale czy w tak niepięknych okolicznościach przyrody nie szkoda zdrowia, żeby tak siedzieć sub Jove?
Starszy pan uniósł wzrok i popatrzył nieco nieprzytomnym wzrokiem na pana Lajkonika. Dłuższą chwilę zabrało mu ustalenie, że ze strony p. Ignacego nic mu nie zagraża. Kiedy już się o tym upewnił, uśmiechnął się i nie znoszącym sprzeciwu gestem wskazał rozmówcy miejsce na ławce obok siebie. – Ale ja… właściwie to… chodziło mi tylko o to, jak się pan czu… – bąkał pan Lajkonik, aż dobre wychowanie przeważyło nad zdrowym rozsądkiem. – Proszę spojrzeć – starszy pan wskazał jakieś miejsce w plątaninie kresek – tutaj tkwi źródło wszystkich problemów. A jest nim…? – spojrzał pytająco na pana Ignacego – No? Śmiało! – Pająk krzyżak – zaryzykował nasz bohater. Jegomość uśmiechnął się uprzejmie, doceniając poczucie humoru. – Otóż nie, proszę pana, źródłem problemów jest odwieczny zwyczaj dawania sobie prezentów.

Pana Lajkonika zatkało. Popatrzył na lewo, na prawo, za siebie i w górę. W przeważającej większości mieszkań widać było oświetlone choinki, przez lufcik z parteru słychać było kolędy, zdaje się że w wykonaniu chóru zespołu Mazowsze… Bożonarodzeniowy klimat mimo wspomnianego już braku zimy rozkwitał naokoło, niektórym wydawało się, że to Sylwester (z drugiego końca osiedla dochodziły trzaski chińskich fajerwerków), a ludzka życzliwość unosiła się przez uchylone okna. Brodaty dżentelmen dostrzegł snadź to spojrzenie, bowiem podrapał się w łysinę i powiedział z lekka przepraszającym tonem – …a dokładnie mówiąc, związany z tym konflikt interesów i sprzeczność potrzeb. Pan Ignacy otrząsnął się z pierwszego szoku i – autentycznie już zaciekawiony – zapytał:
– Jaka sprzeczność? Byłby pan łaskaw rozwinąć tę myśl?
Ale starszy pan nie potrzebował zachęty i przejętym głosem kontynuował:
– Łaskawy panie, proszę sobie wyobrazić taki przykład: rodzina, mama, tata i dwójka dzieci w wieku przedszkolnym. Jakże łatwo tu o sprzeczność, przecież rodzice ci na pierwszym miejscu swojej listy prezentów, to znaczy – gdyby ją sporządzali, umieściliby „święty spokój”. Natomiast, proszę pana, ich syn, czterolatek, marzy o autentycznym wojskowym werblu. Czy już pan widzi problem?
– Aaa – zamyślił się pan Lajkonik – No tak, ale tutaj jest pewna możliwość…
– No, jaka? Jaka? – podchwycił jego rozmówca.
– Neutralizacja! Prezenty wzajemnie się znoszące! – pan Ignacy wyraźnie zapalił się do tematu – Czyli w pana przykładzie do każdego bębenka dla dziecka dodajemy pistolet dla tatusia!
– No no, młody człowieku! – pogroził palcem starszy pan – Po pierwsze, na broń, w myśl ustawy z 1999 roku, trzeba mieć pozwolenia, a po drugie, proszę nie zakłócać takimi pomysłami atmosfery Świąt!
Całkiem niespeszony pan Ignacy podniósł dłoń w górę w geście zgody, po czym przyznał: – Nie upieram się przy tym pistolecie, może być komplet zatyczek do uszu dla rodziny i sąsiadów…
– To już lepiej – sapnął brodaty jegomość – Czyli neutralizacja, powiada pan… A co zrobić, dajmy na to, z młodzieńcem, który życzy sobie do swojego samochodu halogenów? Oślepiających kierowców jadących z przeciwka? Nie może pan dać ciemnych okularów wszystkim kierowcom, jadącym z przeciwka, tego się przecież nie przewidzi!
– To może zrobić tak…

I tak oto pan Lajkonik ze starszym, niecodziennie ubranym dżentelmenem siedzieli w deszczu, siąpiącym jakby coraz słabiej, i z czerwonymi z przejęcia uszami dyskutowali, jakby tu sprawić, żeby piękny zwyczaj obdarowywania się prezentami przynosił ludziom jak najwięcej radości, a jak najmniej problemów. A im dłużej rozmawiali, tym mocniejsze było wrażenie pana Ignacego, że brodaty starszy człowiek zna się na rozdawaniu prezentów aż za dobrze. Jakby… rozdawał je zawodowo? Ale przecież to nie mógł być… W pewnym momencie spytał więc znienacka:
– A gdzie pan pracuje?
– Ach, od zawsze w tym samym miejscu! – uradował się starszy pan, po czym, napotkawszy czujny wzrok Lajkonika, uściślił – Na uniwersytecie. Ja, proszę pana, kieruję zakładem szczęścia w katedrze etyki, oczywiście w ramach instytutu filozofii stosowanej. Pozwoli pan, że się przedstawię, Bazyli Reński, profesor zwyczajny!

Zanim jednak pan Ignacy mógł przeprowadzić bardziej szczegółowe śledztwo, w świetle latarni pojawił się niewysoki, przystojny młodzieniec. Odświętnie ubrany w nowoczesny garnitur, z czerwonym krawatem w zielone liście ostrokrzewu, na głowie miał szopę włosów, przystrzyżonych według powracającej po raz kolejny mody „na Bitelsa” i zbliżał do ławeczki, jakby doskonale wiedział, dokąd i po co zmierza. Mimo to widok pana Lajkonika zaskoczył go; zwolnił kroku, szerzej otworzył oczy i zawahał się na ułamek sekundy… Po czym, znów zdecydowany, sprężystym truchtem podbiegł do obu siedzących panów i uradował się: – Ach, tu jesteś, wujku! Tam imieniny czekają przecież, a ty tutaj co? Znowu o tej swojej filozofii? Miałeś się tylko przewietrzyć, a teraz CIOCIA (panu Ignacemu zdało się, że młody człowiek wymawia to słowo ze szczególnym naciskiem) już się niepokoi… Bardzo panu dziękuję, że pan dotrzymał wujkowi towarzystwa! Nie zanudził pana, mam nadzieję? To życzymy panu wesołego po świętach i pomyślności w Nowym Roku! Do widzenia panu!

Pan Lajkonik nie zdążył nawet otworzyć ust, kiedy młody człowiek, wziąwszy profesora Bazylego z szacunkiem pod ramię, opuścił osiedlowy skwerek z osobliwą szybkością – i zniknął kędyś pomiędzy blokami. Jedyne, co pozostało panu Ignacemu, to pokiwać głową, pomyśleć melancholijnie, że nie rozwiązał jeszcze z profesorem problemu gwiazdkowych zestawów kosmetyków, popatrzeć na zegarek i z przerażeniem stwierdzić, że jest już solidnie spóźniony na kolację do pani Chandry! Zerwał się więc nasz bohater na równe nogi, już, już miał wystartować do pełnego poczucia winy sprintu, kiedy do jego uszu dotarł delikatny dźwięk dzwoneczków, unoszących się jakby wyżej i wyżej. Zaskoczony, popatrzył w górę, prawie spodziewając się, że zobaczy tam sanie, zaprzężone w renifery, kiedy rozpoznał ten dźwięk. Nie sanie to były jednak, i nawet nie dzwoneczki. To znowu zaczynał padać tradycyjny styczniowy deszcz, dzwoniąc o rynny i blaszane kosze na śmieci. Pan Ignacy pospieszył tam, gdzie za szybami werandy odbijały światło błyszczące czerwone i żółte bombki, zwisające z gałązek bauhinii.
______________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz madagaskar08.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

[+] Zaazulki ;)