Profesor Kowalski znów miał kiepski dzień. Po całym dniu pracy (wbijanie matematyki w coraz tępsze łby nużyło go już nieznośnie!), długim czasie zmarnowanym w sklepowej kolejce na rozważania ile czego trzeba, a ile można kupić nie naruszając domowego budżetu, dotarł wreszcie do domu. Zamarzył o szklance gorącej herbaty, jego zwykłym remedium na codzienne troski, ale i to nie było mu dane. Czajnik był pusty, zaś kran wydawał z siebie jedynie jakieś charkoty i świsty – wody ani kropli. Znów trzeba było prosić o pomoc pana Henia.
Pan Henio, zaprzyjaźniony hydraulik – nie na tyle wszakże, aby zawahać się przed zrobieniem kolejnej wyrwy w profesorskim budżecie, przyszedł prędko i z robotą uwinął się prędko. Zainkasowawszy swoją stówkę, dał się zaprosić na herbatę i z kiepsko ukrywanym poczuciem wyższości słuchał utyskiwań profesora.
– Bo widzi pan, panie Heniu, to przecież jest zupełnie absurdalne. Ukończyłem wzorowo bardzo trudne studia, cała swoją energię poświęcam na kształcenie młodych – wszak to przyszłość naszej Ojczyzny! – a pan za 10 minut swojej pracy bierze tyle, ile ja przez cały dzień nie zarobię…
– Profesorze, sprawa jest prosta. Rzuć pan w diabły te swoje tytuły, studia… Wprowadzę pana do cechu, po pół roku będziesz pan pracował i zarabiał tak jak ja. Tylko… lepiej niech się pan do wykształcenia nie przyznaje – poda pan „niepełne podstawowe”, to nie będą na pana wilkiem patrzyć…
Profesora oburzyła zrazu ta propozycja, ale rok (i kilka awarii w łazience) później postanowił przyjąć ofertę pana Henia. I tak zaczęło się dla profesora spokojne, niemęczące życie na poziomie wyższym niż dotąd – pospłacał długi, miał wreszcie czas poczytać coś lekkiego, zaczął nawet chadzać na piwo z kolegami z pracy.
Po jakimś czasie zarząd cechu zauważył, że duży procent członków o niepełnym podstawowym wykształceniu źle świadczy o Cechu Wirtuozów Rury i Sztamajzy, i po krótkich naradach zorganizował obowiązkowe dokształcanie. Takim sposobem profesor, o! pardon, majster Kowalski wrócił do szkolnej ławy, na zdecydowanie wygodniejszą jednak pozycję. Jak przypuszczacie, nudził się jak mops. Szybko nauczył się tonąć w rozmyślaniach, równie szybko rozmyślania te przechodziły w drzemkę. I razu pewnego z takiej właśnie drzemki wyrwał go głos:
– Kowalski, do tablicy! Spać możecie w domu! Proszę podać wzór na pole koła.
Czy przyczyną było rozespanie, czy kilka lat oderwania od zawodu, dość że profesor spanikował. Przypomnieć sobie prosty wzór było niepodobieństwem! Ale trzeba sobie radzić! Zasłaniając plecami fragment tablicy, szybko wyprowadził wzór, obliczył stosowną całkę, odczytał wynik: minus pi er kwadrat! Panika sięgnęła szczytu! Szybko zmazał, nie zważając na narastający szmer z sali przeliczył całkę ponownie: minus pi er kwadrat! Ogarnęło go poczucie klęski. Obrócił się powoli w stronę sali i dopiero wtedy zaczęła do niego docierać treść, skandowana ukradkiem równym chórem z prawie wszystkich ławek, przez zwinięte w trąbki dłonie:
– …zmień-gra-ni-ce-cał-ko-wa-nia!!!…zmień-gra-ni-ce-cał-ko-wa-nia!!!…ZMIEŃ-GRA-NI-CE-CAŁ-KO-WA-NIA!!!