« Raj, rozdział siódmy Pochwała luzactwa »

Raj, rozdział ósmy

wycieczki Gammaela

Anioł Gammael wszedł. Nie, wpłynął. Był nieziemsko piękny. Spowity bielą. Aureola lśniła, błękitne oczy wpatrywały się w przestrzeń.  Uśmiechnął się i powitał mnie swoim melodyjnym głosem.

– Czy mogłabym się dowiedzieć, jaką jest obecnie oferta wycieczek na Ziemię?  – zapytałam

Skinął ręką i pojawił się biały fotel – jak kiedyś. I równie białe biurko z białym laptopem. Gammael zasiadł włączył komputer i czekając, aż otworzy się program, spojrzał tym razem bezpośrednio na mnie. Tonęło się w tym błękicie, własną znikomość się czuło w porównaniu do ogromu i przepastności tego spojrzenia. A to przecież zwykły anioł z IX chóru. Za chwilę zerknął przelotnie na monitor – widocznie program się jeszcze nie otworzył. Uśmiechnął się jeszcze raz i zapytał :

– Zapomniałem,  jak się nazywało to piwo?

Ależ oczywiście, co za gapa ze mnie, co za faux pas. Należało zaproponować. Pilot, przycisk, szybkie wybieranie i już :

Piwo Kasztelan Niepasteryzowane schłodzone do 5° C.

Atmosfera, już przedtem niebiańska, stała się jeszcze bardziej cudowna. Światłość (wiekuista?) przenikała przez bursztynowy płyn. Sączyliśmy piwo powoli, na monitorze przesuwały się kolejne sławne z kultu miejsca. Miły głos odczytywał objaśnienia. Gammael czasem wtrącał jakąś uwagę, czasami ja miałam jakieś pytanie. Ponieważ piwo wysączyliśmy, wybrałam na pilocie jeszcze jedną kolejkę.

Oglądaliśmy katedry, bazyliki, kościoły i klasztory najpierw europejskie, potem poza Europą.  Zarówno katolickie różnych obrządków, jak i prawosławne. Ponieważ piwo wysączyliśmy, znowu wybrałam po jednym.

Na monitorze oglądaliśmy katedrę  w Mcchecie* na Kaukazie, i klasztor pod Kazbekiem** potem przeskoczyliśmy nad góry Pamiru, już nie szukając miejsc kultu a jedynie pięknych widoków, a ponieważ  piwo wysączyliśmy,  wybrałam kolejny raz.

Przesuwaliśmy się po Grzbiecie Akademii Nauk na Szczyt Ismaila Samaniego*** – 7495 m, który dawniej, w latach od 1932 do 1962 znany był jako Pik Stalina. Ponieważ i to piwo wysączyliśmy, wybrałam kolejny raz.

Skręciliśmy nad Karakorum, smukły Laila Peak**** zafalował niebezpiecznie, nie byłam pewna, czy ta strzelista iglica to na  pewno Laila a nie Cerro Torre. Chyba nie uszłoby  mojej uwagi przeskoczenie trzech czwartych Azji i całego Pacyfiku?  Czy może podczas wybierania na pilocie kolejnego piwa aż tak się zagapiłam?  Gammael tymczasem snuł jakąś opowieść o pojedynku z demonem, jaki stoczył gdzieś w tej okolicy, całkiem niedawno, bo tak jakoś około starszego trzeciorzędu w czasie  orogenezy alpejskiej*****.

Ponieważ piwo wysączyliśmy, no nie, wystarczy. Poprosiłam, żeby dalszy przegląd odłożyć na jutro. Zgodził się ze mną, skinieniem ręki zwinął biurko, komputer i fotel, pożegnał się i wyszedł.  Usadowiłam się wygodnie, i już miałam zasnąć, kiedy zajrzał powtórnie

–  Przeppraszam, zapomniwłem się pożewgnać – Do zobawczenia – i zniknął.

Przypisy

*http:/home/u194284526/domains/madagaskar08.pl/public_html/pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Plik:Sweti_Cchoweli.JPG&filetimestamp=20100215162826

**http:/home/u194284526/domains/madagaskar08.pl/public_html/pl.wikipedia.org/w/index.php?title=Plik:Tsminda_Sameba02.jpg&filetimestamp=20080105224056

***http:/home/u194284526/domains/madagaskar08.pl/public_html/c0278592.cdn.cloudfiles.rackspacecloud.com/original/122564.jpg

****http:/home/u194284526/domains/madagaskar08.pl/public_html/de.wikipedia.org/wiki/Datei:Laila_Peak-2.jpg

*****Opowiadanie Gammaela:

–Wtedy wszystko było nowe i ładne. Te góry były dwakroć wyższe. Wicher pędził nad nimi i rozwiewał śnieg na szczytach z jednej strony obnażając litą skałę, z drugiej strony ubijając fantastyczne nawisy. Stałem, nieporuszony na tamtym szczycie, o tam, szaty łopotały za mną jak flaga, młode słońce lśniło na klindze miecza. Demon szedł, skacząc po górach*, z tej strony. Każdy krok jego żelaznej stopy kruszył skaliste zbocze w piarg, który z ogłuszającym hukiem staczał się w przepaść. Zbliżał się szybko. Ale ja się nie uląkłem. Wywinąłem nad głową młynka moim świetlistym mieczem, aż świsnęło i runąłem na niego. Nie zdołał się osłonić. Padł, przerąbany na pół. Mój miecz był piękny i święty. Zwał się Durendal. Potem dostał się w łapy jakiegoś dyletanta, który go połamał.

*Przypis do przypisu. Jestem bardzo umiarkowaną miłośniczką prozy Andrzejewskiego, ale ten tytuł mi pasował do czynności wykonywanych przez demona.

Comments are closed.