« Raj, rozdział szósty Raj, rozdział siódmy »

Złota śrubka

Wiele lat temu, w zamożnej rodzinie z dobrych sfer narodził się chłopak. Dzieciak był dorodny, nie za duży i nie za mały, oczywiście od razu stał się oczkiem w głowie kochających rodziców. Szybko też zauważono coś, co go odróżniało od innych dzieci: w pępku miał złotą śrubkę.

Otoczony staranną opieką chłopak rósł, rozwijał się, edukował. Poczucie własnej inności dotarło do niego dość szybko – i jeszcze szybciej stało się nieznośnym brzemieniem. Niestety, żaden zespół lekarzy nawet z najlepszych, najdroższych klinik nie potrafił nic w sprawie śrubki zrobić. Ba, nawet nic na ten temat wyjaśnić nie potrafili!

Mimo poczucia alienacji udało mu się skończyć szkoły, potem studia. Od tej jednak chwili obsesyjna myśl o pozbyciu się śrubki opanowała go niepodzielnie. Zaczął włóczyć się po świecie, szukając pomocy u różnych dziwnych postaci: znachorów, szamanów, nie stroniąc też od oficjalnej medycyny, gdy tylko jakiś kolejny ośrodek obudził w nim nadzieję. I nic!

Lata mijały. Nasz bohater, sfrustrowany i prawie zrezygnowany, trafił wreszcie do odległego klasztoru gdzieś na krańcach Nepalu – i tam trafił na kolejną obietnicę rozwiązania. Kolejną, bo wielu kuracji już próbował, zawsze bezskutecznie. Ten sposób był raczej magiczny, i bardzo trudny – ale był, i jeszcze nie sfalsyfikowany! To wystarczyło, by podjąć próbę realizacji.

Metoda polegała na tym, żeby dokładnie o świcie kończącym najkrótszą czerwcową noc znaleźć się samotnie na pewnej przełęczy. Bagatela! Samotna wędrówka po Tybecie, w dodatku plątanie się w górach po nocy i pod presją kalendarza! Lecz nic nie usprawiedliwiłoby niepodjęcia tej próby. Zapewne dlatego próba została podjęta.

Młodzian był twardy i zdeterminowany, lata włóczęgi zahartowały go dostatecznie. Przygotował się starannie, wyruszył – i przed sobótkową nocą dotarł tuż pod wskazaną przełęcz. Zgodnie ze szczegółowym harmonogramem, przekazanym mu przez mnicha, tuż po północy pokonał ostatnie metry i znalazł się na przełęczy. Wokół otaczały go okazałe skaliste iglice sąsiednich szczytów, porozdzielane głębokimi i wąskimi szczelinami przesmyków. Zgodnie z receptą ułożył się na płaskim szczycie siodła, nogami na wschodnią stronę, i odsłonił brzuch. Złota śrubka blado połyskiwała w powoli blaknących ciemnościach. Zbliżał się świt.

Pierwszy promień słońca pojawił się nagle, przedzierając się wąziutkim przesmykiem między dwoma częściowo przesłaniającymi się szczytami. Dzięki precyzyjnemu ułożeniu naszego bohatera uderzył prosto w śrubkę, która wesoło rozbłysła. I wtedy zadziałała magia! Promień zwinął się nagle w mały śrubokręcik, obrócił się parę razy, śrubka się wykręciła – i zniknęła!

Cóż to była za radość! Młodzieniec zerwał się na równe nogi, zaczął krzyczeć: „Hurrra!!! Hurrraaaaaa!”, wymachiwać rękami jak oszalały, podskakiwać z radości! Po tylu latach udręki wreszcie był taki sam, jak inni!

I wtedy odpadła mu dupa.

 

Comments are closed.