Izydo! Piękna pani, twej starannej pieczy
świat zawdzięcza pomyślność i porządek rzeczy,
proszę zatem pokornie: niechaj twa łaskawość
wzmaga mych czytelników życzliwość, ciekawość!
Wszak doznał już raz Zenek ratunku z twej dłoni,
dodaj mi weny, niech się opowieść nie dłuży
bo wszak nas życie często jak i jego nuży –
niedobrze jest gdy autor czas słuchaczy trwoni.
Tak klasycznie, Bogini, wezwaniem twej chwały
zaczynam – teraz pora na poemat cały.
Piątek, pora fajrantu – nic, że prawie ciemno,
pechowa data w lutym straszy nadaremno.
Zenek zna to na pamięć – rano z żony twarzy
bez słów wyczytał wszystko co się dzisiaj zdarzy.
Pierwsze – zakupy! – market przecież jest po drodze,
ulżyć trzeba dźwigania zmęczonej niebodze.
Szybka jednak refleksja porządek odwraca:
wszak trzeba odpoczynku, gdy skończona praca –
sklep czynny będzie długo, bar z piwem już czeka
Niewygodnie gdy towar obstawia człowieka,
a swobodę refleksji bezustannie mami
kontrola obecności siatki z kartoflami…
myśl wolna, dłoń swobodna konieczna jest przecie
by poważnie rozmyślać o życiu i świecie.
Już warunki spełnione: stolik mały, z boku,
na tyle jednak blisko by nie trudzić wzroku
gdy się zechce dziewczynę prosić o powtórkę.
Blask słoneczny ze szklanki, poprzez piany chmurkę
niczym sfera magiczna troski precz przegania,
atmosfera spokoju rozmyślaniom skłania.
Same poważne sprawy: życie, losy tego świata,
własnych losów strategia, przyszłość, gospodarka
bardziej godne mężczyzny niż rachunków data
czy co też jutro w obiad ma trafić do garnka.
Nie zawsze jednak myśli posłusznie się toczą –
po pierwszej euforii odważnej decyzji
zaczęła ukazywać się Zenkowym oczom
dość ponura mieszanka przeszłych – przyszłych wizji.
Lata lecą, osiągnięć jakby nie za wiele,
wciąż wprawdzie ma się pracę – ale nienawistną!
Czyż po to człowiek ciągnie tę męczarnię istną
żeby na wypoczynek brakło mu w niedzielę?
Mieszkanie małe, kredyt do dziś portfel czyści,
stary samochód częściej stoi niż odpala,
rosną wydatki, znikąd nie widać korzyści
i nawet Kryśka coraz bardziej mu przywala…
Kolejne łyki zamiast nieść wytchnienie
i wzmacniać uśmiech na Zenkowej twarzy
wzmagają tylko srogie rozdrażnienie:
bunt wewnętrzny narasta, odmiana się marzy
ciąży narastające poczucie bezsiły.
Czyż nawet piątek wieczór nie może być miły?
Tak siedział pogrążony w myślach swych ponurych
z kolejną szklanką pełną złocistego trunku
nie zwracając uwagi na faceta, który
tkwił obok przy bufecie, jak na posterunku,
spoglądał, głową kiwał, wreszcie wstał od baru
– Cześć – rzucił – jestem Piotrek! Czy przysiąść się mogę?
Zdumiony Zenek omal splunął na podłogę
i potulnie się zgodził – choć nie miał zamiaru.
Piotr niezrażony chłodem wyjaśnia przyczynę
która go nakłoniła do owej przesiadki:
– Czas jakiś obserwują twą zmartwioną minę,
dręczą niepowodzenia i życiowe wpadki…
Znam to przecież tak dobrze! Gdzieś pół roku temu
sam nie mogłem rozwiązać takiegoż problemu.
Lecz już go rozwiązałem, może więc i twoje
problemy mogą zmaleć – jak zmalały moje!
Tembr głosu, szczery uśmiech, sposób zachowania
sprawiły, że wnet Zenek nabrał zaufania
i przy następnej szklance wyłuszczył kolejno
wszystko, co rysowało przyszłość beznadziejną.
Piotr wysłuchał tych żalów, chwilami hamował,
potem swój punkt widzenia wyjaśnił w te słowa:
Widzisz, tym co najbardziej zatruwa nam duszę
jest poczucie skrzywdzenia niezawinionego;
to pretensje do losu pchają mnie do tego
że miast cieszyć się życiem martwić się nim muszę.
Jakieś pół roku temu zmieniłem wyznanie
na islam. No, nie patrz na mnie jak na stracha!
Podstawą swej religii my, mahometanie,
uznajemy poddanie się woli Allaha.
Ze swej strony uznaję każdy kop od życia
zasadny wolą Boga, choć jej nie rozumiem
lecz każdy swój postępek wytłumaczyć umiem:
wszak wobec Przeznaczenia wola moja tycia…
Jedno malutkie słowo: Kismet! daje siłę
by pogodzić się z losem, pogodzić ze sobą;
jak ty spięty i w stresie ja też długo żyłem,
a teraz jestem inną zupełnie osobą!
Zresztą, zrobisz co zechcesz. Nie jestem z Jehowych
By ci kategoryczny nakaz pchać do głowy…
Długo jeszcze gadali, zejmańskim zwyczajem
odliczając po cztery szklanki na godzinę;
by zakończyć dyskusję znaleźli przyczynę
gdy bar zamknął podwoje – przed pierwszym tramwajem.
Zenek, nie przekonany całkiem do idei
powoli, ciężkim krokiem powlókł się do domu,
mija zamknięte sklepy, a w mózgu się klei
wizja – jakże zasadnych! – z ust małżonki gromów.
Jak ten Szkot z anegdoty, który nagłym brakiem
gotówki przyciśnięty ruszył do sąsiada
prosić go o pożyczkę. Po drodze układa
scenariusz taki: sąsiad skąpym jest cwaniakiem,
natychmiast z miny powód wizyty wybada
i zacznie się wykręcać, mówić o pogodzie
o zdrowie małżonki troskliwie zapyta
wszystko, aby uprzejmość stała na przeszkodzie
przejściu do sedna sprawy: daj forsę i kwita!
Tak rozpamiętujący możliwe wykręty
z każdym był krokiem bardziej wściekły, bardziej spięty.
Gdy mu sąsiad otworzył – z spodziewaną miną! –
dokończył głośno dialog w jego głowie brzmiący:
– Mam w d..ie ciebie i twoje pieniądze!
Odwrócił się na pięcie i bez forsy spłynął…
Kryśka w domu wiedziała, czego się spodziewać.
W ostatniej chwili z kiosku coś-tam, coś-tam wzięła
wśród krzątaniny zwykłej to ciężko westchnęła,
to zaklęła, gdy krew ją zaczęła zalewać.
Przyszedł wreszcie drań! Późno – już się kłaść spać miała –
bez zakupów, pachnący wychudłym portfelem.
Lecz nim w płuca powietrza dość dużo nabrała,
zdumiał ją spokój Zenka: stał grzecznie jak cielę,
powtarzał „kismet! kismet!” cichutko pod nosem.
Kryśka nad swym niezdolna zapanować głosem
zatkało ją kompletnie – zniknęła w sypialni.
Zenek, widząc że wygasł pewny punkt zapalny,
pomyślał: widać Allah pośród bogów waży!
Jeszczem się nie nawrócił, a już cud się zdarzył!