Kiedyś Objawienie Pańskie wyglądało inaczej.
Na ten dzień czekało się z utęsknieniem, bo wszystko z nim związane od pierwszej minuty było niezwykłe.
Poprzedniego wieczora szło się do siebie bez ociągania, wskakiwało do łóżka i gasiło lampkę. Wsłuchiwało się w odgłosy dochodzące z głębi mieszkania i nie mogło się zasnąć. Wymykało się więc cichutko z pościeli i podchodziło do okna. Patrzyło się na rozświetlony śnieżnym blaskiem świat i przykładało rękę do szyby, na której mróz wyczarowywał weneckie hafty. Przyglądało się baletowi płatków wirujących w ciepło-oranżowym świetle ulicznych latarni. Odgadywało się ziąb czający się tuż za szkłem i uprzytamniało podobieństwo między zalegającym na zewnętrznym parapecie puchem a własną, mięciutką poduszką. Kołysało się w rytm gwiżdżącego wiatru i ziewało rozdzierająco. Czuło się ciężar powiek i ostatkiem sił wracało pod kołderkę…
Kiedy ponownie otwierało się oczy, miało się wrażenie, że przyłożyło się zaledwie przed chwilą. Zerkało się w okno, za którym nadal królowała noc.
Słuchało się ciepłego głosu Mamy i opieszale opuszczało rozbujane snem łóżko. Myło się i ubierało. Zjadało się lekkie śniadanie i dopiero podczas posiłku uświadamiało się sobie, że nadszedł ten wyczekiwany od roku dzień.
Nagle nabierało się wigoru i już nie mogło doczekać się wyjścia na zewnątrz…
Z ciemnej sionki zstępowało się wprost w labirynt wąskich ścieżynek, przyprószonych lepkim, wciąż sypiącym śniegiem.
Wsiadało się do samochodu i ze wzgardą odsuwało przygotowane poduszki i koce, ponieważ miało się niezachwianą pewność, że nie zaśnie się całą drogę. Przylepiało się nos do zimnej samochodowej szyby i czekało na pokasływania silnika. Pełną piersią wdychało się zapach ciepłego kurzu wydobywającego się z kratek ogrzewania i próbowało opanować kichanie. Odciskało się na zaparowanej tafli swoje dłonie, smarowało palcami esy-floresy i machało otynkowanej ścianie bramy, którą wyjeżdżało się na ulicę…
Czuło się dziwny dreszczyk, gdy przejeżdżało się przez uśpione miasto. Ze zdziwieniem wgapiało się w umykające kamieniczki, które w nocnym oświetleniu wyglądały zaskakująco obco. Obserwowało się tańczące na fasadach cienie, zniekształcone kurzawą wystawowe okna i nietknięte ludzką stopą chodniki. Po chwili przestawało się słyszeć szum silnika i doznawało wrażenia, że płynie się w nieznaną dal czarodziejskim wehikułem. Przenosiło się wzrok na przednią szybę i patrzyło, jak atakują ją świetliste spiralki. Odwracało się głowę i próbowało podpatrzeć, dokąd podążają fosforyzujące zygzaki. A potem nagle miasto gasło i wjeżdżało się w ciemność…
Dopiero wtedy zdejmowało się kurtkę i sadowiło wygodniej. Czekało się, aż wzrok przywyknie do mroku i będzie można powrócić do kontemplowania niezwykłego widowiska.
Powoli zaczynało się rozróżniać kontury mijanych drzew. Początkowo widziało się tylko czerń ściany przetykanej z rzadka jaśniejszymi, pionowymi pasmami. Z czasem rozpoznawało się fluoryzujące pnie wierzb i brzóz.
Dostrzegało się szachownicę śródleśnych skarp i lodowy szlaban ciągnący się wzdłuż szosy.
Wpatrywało się w połyskującą w świetle reflektorów białą nawierzchnię i wyobrażało sobie, że leci się Mleczną Drogą, omijając meteorytowy krusz i niemal czuło się muśnięcia gwiezdnego pyłu…
W końcu podkładało się pod głowę wzgardzoną poduszkę, okrywało puszystym pledem i przymykało oczy. Poddawało się rytmowi lotu i zapadało w krótsze i dłuższe drzemki.
Najczęściej przecykało się, gdy światła napotkanych miejscowości rozzłacały noc. Omiatało się rozespane domy i dalej śniło swój sen o kosmicznej podróży. Wsłuchiwało się w szum z rzadka mijanych pojazdów i mrużyło przymknięte powieki.
Pozwalało się ciału kołysać i traciło kontakt z rzeczywistością…
Kiedy ponownie otwierało się oczy, świat za szybą już się nieznacznie rozbłękitniał. Uszy porażała cisza, mącona od czasu do czasu dalekim szczeknięciem, po którym poznawało się, że podróż dobiegła końca. Patrzyło się nieprzytomnie i czym prędzej chowało głowę pod koc, żeby skryć się przed strumieniem mroźnego powietrza z otwieranych właśnie, tatusiowych drzwiczek. Marudziło się jeszcze parę minut, by ulec jednak w końcu dochodzącym z zewnątrz głosom. Wyściubiało się ostrożnie nos spod przykrycia i szukało po omacku ubrań…
Niemrawo naciągało się buty i kurtkę, nasadzało na głowę czapkę i, nie zawracając sobie głowy czymś tak nieważnym jak zapinanie czy zawiązywanie, wyskakiwało się z samochodu prosto w górkę odgarniętego śniegu. Oczywiście wpadało się w nią i natychmiast – przewracało. Może i tam nawet czasem coś się sobie stłukło, ale dzielnie gramoliło się na wierzch i, ile sił w nogach, biegło ku majaczącym w dali postaciom. Rozpościerało się ramiona i z impetem wpadało w mięciutki brzuszek kogoś, kogo nazywało się Baboczką, chociaż doskonale wiedziało się, że to słowo wcale nie oznacza babci lecz – motylka. Wtulało się w szorstki kremowy sweter i wdychało specyficzną woń gręplowanej wełny. Czuło się na swoich ramionach silne ręce i słyszało wyśpiewywane radosnym głosem powitanie…
Już od drzwi tonęło się w zapachu suszącej się w rogach oszklonej werandy bazylii i dwukolorowych wianków cebuli. Wchodziło się głębiej i rozkoszowało drożdżowym ciepłem kuchni. Zrzucało się wierzchnie okrycie i wspinało na cieplutki, kuchenny przypiecek. Mościło się na przygotowanych poduszkach i z przyjemnością przyglądało nieśpiesznej krzątaninie dorosłych. Patrzyło się w rozradowaną twarz Baboczki i cieszyło, że będzie można spędzić z nią trochę czasu.
Dostawało się gorącą gorzką herbatę i kawał drożżewoj buły i dopiero wtedy nabierało się pewności, że długa droga wcale nie była mirażem.
Po skończonym poczęstunku układało się wygodniej, przypatrując się pijącym herbatę rodzicom i – przestrzegającej tego dnia ścisłego postu – Baboczce…
Tęskniło się za tą kuchenną krzątaniną – tak inną od domowej, a jednak – podobną. I za pogodną obecnością Baboczki, która natychmiast po skromnym poczęstunku dreptała w klietoczku i zjawiała się z michą pszenicy. Patrzyło się, jak skrapia ziarno wodą, przesypuje je do lnianego worka i kładzie na podłodze. Kibicowało się Tacie, obtłukującemu drewnianym drągiem pszenicę i Mamie, rozwiązującej co parę minut worek i zwilżającej zawartość. Czekało się na Baboczkę, która przesypywała całość na wielkie sito i przepłukiwała ją, by oddzielić ziarnka od oderwanych twardych łusek.
Łowiło się kwaskowaty zapach gotującej się pszenicy i ucieranego w donicy maku. Patrzyło, jak Baboczka łączy je z podgrzanym miodem i pokruszonymi orzechami, jak wrzuca napęczniałe w ulepku rodzynki i uciera wszystko z miałką waniliową korą.
Zazwyczaj w tym momencie miało się dosyć wylegiwania, zeskakiwało się więc z pieca i towarzyszyło Baboczce w wyniesieniu socziła do chłodnej piwniczki…
Nie mogło się, oczywiście, opuścić przygotowywania żadnej potrawy.
Zaglądało się do wielkiego gara, z którego unosił się burgundowy aromat zalanych wcześniej wodą, gotujących się, suszonych borowików.
Plątało się między Mamą a Baboczką i przeszkadzało w lepieniu pierogów z grzybami. Podnosiło się pokrywę innego gara, z którego buchała grzybowo-kapuściana para. Zgłaszało się chęć pomocy w doprawianiu kartoflanego farszu sercowatym kminkiem i suszonym koprem, oraz zawijaniu go w liście kapusty. Asystowało się przy gotowaniu gołąbków w słonym wywarze i zapiekaniu na wielkiej blasze w chlebowym piecu. Uwielbiało się pomagać w okładaniu ich grubą warstwą kapuścianych liści i sprawdzaniu, czy już doszły…
Ze średnim zainteresowaniem śledziło się robienie drożdżowego ciasta na racuchy, ale ochoczo układało się je w piecu i pilnowało, by się nie spaliły. Wyczekiwało się, by podwoiły swoją objętość i rozzłociły smakowicie na blasze i alarmowało dorosłych.
Chętnie podglądało się gotowanie warzywnego wywaru na uszeńkę z knelkami. Uwielbiało się patrzeć, jak ze zmielonych ugotowanych warzyw i filetów rybnych powstaje lśniąca, pachnąca biełym pierczikom i czosnkiem masa, z której Baboczka formowała maleńkie pulpeciki i wrzucała do wrzącego wywaru. Pomagało się później wyławiać je ogromną łyżką cedzakową i wdychało aromat bulionu…
Z wielkim upodobaniem towarzyszyło się też w przygotowywaniu koliadniczków – niewielkich pierożków z drożdżowego ciasta. Nie tyle może interesowało się ciastem, co – farszem. Nigdzie indziej nie jadło się pierożków nadziewanych słodką gruszkowo-makową masą. Najbardziej zachwycało się, pachnącą wanilią i cytryną, szklistą gruszkową konfiturą, którą mieszało się z utartym i osłodzonym makiem i układało na wyciętych krążkach. Dalszą część znało się z wypiekania kulebiaków, więc porzucało się zdradziecko Baboczkę i biegło do drewnianej półeczki, na której stał wielki słój z owsianym zakwasem na żytnim chlebie…
Wodziło się wzrokiem za drobniutkimi bąbelkami, które odrywały się od ziaren owsa i cieszyło, że bańka jest przykryta, ponieważ nie znosiło się zapachu fermentującego chleba. Czekało się, aż Baboczka zabierze się za przecedzanie trójwarstwowej zawiesiny, a w międzyczasie robiło się z miodu i wody sytę, którą dodawało się do wytrąconej owsianej skrobi. Nie miało się przekonania do specyficznego smaku kisielnicy i jej ostrego zapachu, ale kochało się gęsty, żurawinowy sok, który był niezbędnym dodatkiem do owsianego kisielu…
Resztę potraw uważało się za banalne – ani smażone w naleśnikowym cieście grzyby, ani ryba, ani nawet pachnący goździkami szczułok z suszonych owoców – nie były w stanie zainteresować na długo. Miało się przecież wciąż jeszcze w pamięci własną, przygotowywaną w domu Wigilię. Odchodziło się więc od stołu i z radością wracało na cieplutki piec. Mościło się na poduchach, okrywało kocem i chociaż bardzo nie chciało się zasnąć – w końcu zawsze zapadało się w drzemkę…
Kiedy ponownie otwierało się oczy, w kuchni panowała cisza. Zsuwało się z kaflowej półki i dreptało do pokoju. Zawsze z jednakowym zachwytem patrzyło się na pomalowane na błękitno ściany, na których czyjaś dłoń wymalowała tuż pod sufitem poprzeczny szlaczek z gałązek kwitnącej jabłoni. Głaskało się ten chłodny błękit i przenosiło wzrok na choinkę – zgrabny, zielony świerczek, ustrojony plecionymi ozdobami ze słomy, czerwonymi rajskimi jabłuszkami i cukierkami w błyszczących papierkach. Podziwiało się przeźroczyste, szklane bombki i przepiękną, siedmioramienną gwiazdę, królującą na czubku drzewka. Zerkało się na mrugające orzechy, zawinięte w sreberka i złotka i nie mogło doczekać chwili, gdy choinka rozjarzy się blaskiem cieniutkich woskowych świeczuszek i zimnych ogni…
Siadało się między Baboczką a Mamusią i przysłuchiwało rozmowie. Opierało się o Mamę i chłonęło spokojną radość emanującą z przycupniętych komódek i kaflowego pieca.
Uwielbiało się słuchać Baboczki, wypowiadanych przez nią, tchnących tajemniczym urokiem słów, przywodzących na myśl prastare zaklęcia. Zapadało się w miękkość spółgłosek i przeciągnięte sylaby, które brzmiały jak nucona cichutko do niezwykłej melodii pieśń…
Rozglądało się po pokoju, zerkając na stojącą w rogu pieriepielicę i bardzo chciało się, żeby do osypanych ze snopka ziarenek zakradła się jakaś głodna myszka. Z niecierpliwością rzucało się spojrzenia w kierunku porcelanowego zegara. Kiedy wydzwaniał swoje divertimento, wstawało się i szło za Baboczką do sypialni, by przynieść trzeszczący krochmalem, biały pieriebor. Rozściełało się go na stole, głaszcząc misternie haftowane w rogach gałązki świerczyny przeplecione głagolicowymi runami. Pod obrus wkładało się sianko, w którym między szmaragdowymi ździebełkami granatowiły się zasuszone koszyczki wasilijek, pachniały miodem fioletowe synoczki i pomarszczone płatki żółtych knotniczek…
Potem patrzyło się na Tatusia, który na specjalnej, drewnianej podpórce ustawiał maleńką, prostokątną ikonę. Uwielbiało się wdychać zapach starej deski i wpatrywać w podłużne, ascetyczne twarze z pięknymi, prostymi nosami, w surowe usta i z łagodnością popatrujące oczy. Zachwycało się brązową suknią Matki Bożej, jej pofałdowanym czepcem i falbaniastą koszulką małego Jezuska. Kiedy stawało się naprzeciw obrazu, doświadczało się uczucia wszechogarniającego spokoju, a gdy dotykało się delikatnie powierzchni – czuło się lekkość i radość, ale także – trudną do opisania żałość…
Obok ikony stawiało się gliniany kubek bez uszka, do którego wsypywało się ziarna pszenicy i wstawiało bardzo cienką i długą świecę. Zawsze miało się z nią kłopoty, ponieważ była woskowa i wyginała się w ciepłych dłoniach. Na rogach stołu umieszczało się po główce czerwonawego jędrnego czosnku, by przez cały rok dopisywało zdrowie. Przynosiło się w porcelanowej miseczce miód, który miał zapewnić sładosć i szczastje, sól w kieliszku, symbolizującą wszelką obfitość, oraz – chleb, domyślając życzenie, by nigdy go nie zabrakło.
Na centralnym miejscu stawiało się socziło – przyrządzoną wcześniej kutię – żeby podziękować Bogu za pomyślność w poprzednim roku. Dopiero później rozmieszczało się pozostałe dania. Z zachwytem dotykało się białej porcelany, będącej niezwykłym tłem dla potraw, których musiało być dwanaście. Pilnowało się także, by na stole nie zabrakło nakrycia dla pożądanego, bo zwiastującego pomyślność – zbłąkanego gościa…
Kiedy wreszcie wypatrzyło się Pierwszą Gwiazdkę, szło się do stołu i stawało przy swoim krześle. Gdy zapłonęła świeczka, wysłuchiwało się krótkiej modlitwy i pieśni, nazywanej przez Baboczkę troparom w cześć Christu. Następnie dzieliło się przyniesioną wcześniej z cerkwi, pokrojoną w kosteczkę, maleńką i zupełnie niesłoną prosforą – okrągłym chlebkiem z pszennej mąki i wody święconej – wypiekaną przez matuszkę i składało sobie nawzajem życzenia.
Kolację zawsze rozpoczynało się od kutii – patrzyło się, jak Baboczka nabiera pierwszą łyżkę potrawy i wyrzuca jej zawartość pod powałę. Liczyło się przylepione ziarenka, bo ich ilość miała decydować o pomyślności nadchodzącego roku…
Nie musiało się przestrzegać kolejności potraw, ale przeważnie zaczynało się od gorących dań, słodkości zostawiając na deser. Podczas kolacji nie rozmawiało się za wiele, nie podnosiło się głosu. Czuło się onieśmielenie, gdy patrzyło się na podsuwającą półmiski i salaterki Baboczkę. Widziało się uśmiech na drżących wargach i błysk szarych oczu.
Po spróbowaniu wszystkich potraw Baboczka intonowała przepiękną koliadkę Spij, Isusie, spij.
Potem śpiewało się Etu nocz swiatuju, Wstawajtie, wstawajtie i wiele innych bożonarodzeniowych pieśni. Słuchało się tych kolęd z biciem serca, prawie nie oddychając, by nie spłoszyć magii chwili…
Po sprzątnięciu ze stołu ubierało się i wychodziło na dwór. Szło się do obórki i częstowało zwierzątka obrusowym sianem. Podtykało się łodyżki puchatym owieczkom, jednocześnie podejrzliwie popatrując na rozłożonego w kącie baranka. Nie miało się do niego zaufania.
Patrzyło się na łaciatą Milieńkę i na wszelki wypadek pozwalało innym nakarmić ją siankiem. Czuło się przed krówkami niczym nieuzasadniony lęk, którego nigdy się, zresztą, nie wyzbyło.
Za to odważnie podchodziło się do gniadej Łoszadki. Ani troszkę nie dziwiło się, że konik może się nazywać po prostu – Konikiem. Gładziło się jego długą grzywę i częstowało chrzęszczącym przysmakiem, wsłuchując w dochodzące z nozdrzy pochrapywanie, w którym chwilami jakby wychwytywało się nawet słowa…
Zaglądało się też do kurek, gąsek i kaczek i przyglądało, jak Baboczka wlewa im do poidła święconą wodę. W tym samym celu odwiedzało się Sobaczkę, która, niestety, nie była smakoszką sianka, ale bardzo chętnie piła święconą wodę i jadła pierogi, przemycane w tajemnicy z wigilijnego stołu.
Po powrocie nurkowało się pod choinkę i rozdzielało prezenty.
Wszystkimi cieszyło się prawie jednakowo, ale jeden szczególnie wzmagał bicie serca. Po rozpakowaniu obracało się na wszystkie strony niezwykle miękki i delikatny płatoczek. Dotykało się pięknej, ręcznie tkanej chusty i wyczuwało każdą kwiatową wypukłość. Przymierzało się ją przed lustrem i ledwo rozpoznawało własną twarz okoloną krasnuszkami. Biegło się do Baboczki i pytało, skąd wiedziała, że różyczki to najpiękniejsze kwiaty…
Delektowało się ciepłem promieniującym od pieca i wdychało zapachy krążące po domu. Patrzyło się na migocące płomyki choinkowych świeczek i słuchało Baboczkowych opowieści…
A potem nagle okazywało się, że już czas, ubierało się więc w pośpiechu i wychodziło na zewnątrz. Stało się przed domem i patrzyło na sypiący śnieg, aż usłyszało się dźwięk kołokolczików i dojrzało podjeżdżający pod ganek okutany tłumoczek, w którym, w blasku osadzonych po bokach pochodni, z trudem rozpoznawało się Baboczkę. Gramoliło się do sań, zakopywało w baranie skóry i słuchało poprychiwania Łoszadki…
Drogę do cerkwi przebywało się z zapartym tchem.
Tuż za bramą skręcało się w Puszczę. Patrząc na okólny gąszcz, miało się wrażenie, że wjeżdża się do niezgłębionego tunelu z poruszającymi się, żyjącymi własnym życiem, miedzianymi ścianami. Spoglądało się na uginające się od śniegu gałęzie i niemal słyszało ich mroźny oddech. Kuliło się przed ukłuciami sypiących z nieba, lodowych igiełek i ścierało z twarzy mokre łezki. Próbowało się przebić wzrokiem czarną równię lasu i dostawało gęsiej skórki, dostrzegając seledynowo jarzące punkciki. Zaciskało się oczy i wsłuchiwało w tamburynowy brzęk dzwonków. Perswadowało się sobie, że w Wigilijną Noc żadne zwierzątko nie może skrzywdzić człowieka i na chwilę zapominało się o strachu. Z kakofonii obcych dźwięków próbowało się wyłowić choć kilka zrozumiałych słów…
Gdy wreszcie wyjeżdżało się z Puszczy – oddychało się z ulgą. Z oddali słyszało się muzykę, w której rozpoznawało się dzwonki sań puszczańskich sąsiadów. Od czasu do czasu zjeżdżało się na pobocze i dawało wyprzedzić zdążającemu na Nocne Czuwanie samochodowi.
Rozświetlony budynek cerkwi witało się z radością. Ostrożnie wychodziło się z sań i rozprostowywało nogi. Przyglądało się zmierzającym na nabożeństwo ludziom i wsłuchiwało w śpiewny pogwar. Podsłuchiwało się rozmowy nieznajomych i starało zrozumieć coś z mieszaniny argotu…
Po wejściu do świątyni dawało się porwać tej niesamowitej atmosferze. Mrużyło się oczy przed blaskiem stojących po obu stronach ikonostasu jołoczek. Kroczyło się puszystym kobiercem i wtapiało w krąg wiernych. W powodującym zawroty głowy kadzidlanym dymie wyczuwało się ostrą woń bergamotki i olibanum. Wdychało się zapach wetwerii i sandraku. Oczywiście – nie miało się pojęcia, jak nazywają się komponenty palonego przez batiuszkę ładanu, ale zapamiętało się ten aromat na całe życie…
Po przejściu w głąb stawało się naprzeciw ikony przedstawiającej historię Narodzenia Pańskiego. Mimo, że niewiele wiedziało się o samym przedstawieniu, było się pod wrażeniem kolorystyki i układu postaci. Przyglądało się purpurowym szatom Maryi śpiącej w czymś przypominającym kokon, odwróconej od spoczywającego wyżej Dzieciątka i uchwytywało się nieokreślony smutek malujący się na jej znękanej twarzy. Wodziło się wzrokiem od Józefa do pasterzy i zastanawiało się, czemu Dzieciątkiem bardziej interesują się anioły niż jego mama. Odczuwało się niepokój, wpatrując się w czarną bezdeń i piaskowe tło. Zamierało się w przeczuciu i ledwo słyszało kapłana prowadzącego nabożeństwo…
Szukało się ręki Mamy i ciągnęło ją bliżej wyjścia. Przysiadało się na wąskiej ławeczce, zamykało oczy i pozwalało niskim głosom chóru ukoić niespokojne myśli, wyciszyć dziecinne wątpliwości. Trwało się tak do końca mszy, opartą plecami o ścianę i nie mogło zdecydować, czy wpuścić między te dźwięki chybotliwy blask świec.
Ulegało się przeczuciu, że jakaś nieznana siła pragnie zawładnąć wszystkimi zmysłami i trwożyło się, nie mogąc pojąć jej intencji. Czuło się bezbronną i przeźroczystą, jakby nagle przestało się istnieć. A jednocześnie miało się przeogromne pragnienie, by zrobić… Coś. Nie wiedziało się – co. Nie umiało się tego określić…
Wychodziło się powolutku na zewnątrz, łudząc się, że mroźne powietrze powoli zatrze tamto niesamowite wrażenie. Całą powrotną drogę przemierzało się w dziwacznym otumanieniu, nie zwracając uwagi na iskrzący śnieg, trzaskające mrozem drzewa i ciężki zapach dymiących pochodni. Rejestrowało się wszystko – chłód każdego płatka na policzku, skrzypnięcie każdej bryłki lodu pod płozą, żywiczne krople ognia odrywające się od łagwi – ale było się jakby poza tym, i tylko nie wiedziało się – obok czy może wewnątrz…
Z ulgą witało się szczekanie psa i rżenie Łoszadki. Wyskakiwało się z sań i biegło przez kurhany, zapadając po uda w wilgotną biel. Dopadało się drzwi, łapało lepką klamkę i wślizgiwało w domowy blask. Zatrzymywało się w progu i czekało na bliskich.
Pozwalało się przebrać w piżamę i zanieść do łóżka. Wypijało się gorącą lipową herbatę i nakrywało po uszy pierzynką. Przytulało się do leżącej obok Mamy, zamykało oczy i bez protestu godziło na głaskanie po włosach. Wsłuchiwało w szelest puchu i jeszcze raz, kadr po kadrze, przewijało niedawne zdarzenia, aż zlewały się one w migocący plamkami światła granat, z którego co jakiś czas dochodził radosny półszept: Christos rożdajetsia – sławitie jego…
Witam.
Późno już. Wokół cisza, delektuję się więc nią, choć jeszcze co nieco mam do zrobienia:)
Za parę dni Boże Narodzenie.
Życzę nam wszystkim, byśmy nadchodzące Święta spędzili wśród Osób Kochanych i Kochających, szczęśliwie i radośnie. Oraz – by ta Bożonarodzeniowa Moc dawała nam siłę przez cały następny rok.
Pozdrawiam:)
Leno, pięknie wspominasz dzieciństwo. Właściwie powinienem zaproponować opisywanie w komentarzach własnych wspomnień, ale czy ktoś się odważy?
Witaj, Tetryku:)
Wstawiając ten tekst miałam właśnie nadzieję, że Wyspiarze przyłączą się i też powspominają:)
*A tak w ogóle to – dziękuję. Cieszę się, że Ci się podobało:)
Jestem jeszcze w ogniu przygotowań, więc nieco zaabsorbowana:)
Dzień dobry


Oczywiście oprócz ciast, których mama piekła przynajmniej 8…
Piękne wspomnienia Leno
Ja takich nie mam. Co prawda, tak jak Twoją Baboczkę, w Wigilię obowiązywał nas ścisły post, ale na tym podobieństwa się kończą…
Z potraw wigilijnych pamiętam karpia w galarecie, którego nie znosiłam (za bardzo śmierdział błotem), ale że obowiązywało nas spróbowanie wszystkiego co było na stole, dzióbałam odrobinę z talerza swojej siostry, która tę potrawę uwielbiała… i tak tradycji stawało się zadość
Potraw też musiało być 12 i zawsze było
Tutaj nie przestrzegam tego, bo kto by zjadł tyle różnych potraw? Szczególnie jak teraz jesteśmy w Wigilię tylko we dwoje… nie mam zamiaru się przejadać
Tym bardziej, że nie da się zrobić tylko ociupinę jakiejś potrawy…
Witaj, Miralko:)
Dziękuję.
Też nie lubię karpia i to z podobnych powodów – błotkiem mi jedzie:)
Nas także nie za dużo przy wigilijnym stole, ale przygotowuję zawsze trochę więcej dla ewentualnego zbłąkanego wędrowca:)
Niech będę pierwsza, która złoży Makóweczce najserdeczniejsze życzenia. Niech Ci się wiedzie nie tylko w święta i nie tylko przez cały następny rok… ale zawsze

Wszystkiego najlepszego w dniu imienin, Makóweczko
Mniejsza o kolejność – niech ci się, droga Solenizantko wiedzie jak najlepiej, troski niechaj znikną wraz ze starym rokiem a zdrowie wiernie dopisuje!
Dzień dobry.
Dołączam się i ja, bardzo dużo zdrówka i wszystkiego co najlepsze, Makówko! 🙂
To ja też pod Miralkowymi życzeniami się podpiszę i od siebie dodam: wszelkiej pomyślności, Makówko-Wigilijna Solenizantko:)
Witajcie!
Jeszcze słońce nie wzeszło, a dzieci już marzą o pierwszej gwiazdce… 😉 Choć patrząc teraz na niebo, trudno liczyć na dostrzeżenie innej niż najbliższa.
Dobry wieczór, Tetryku:)
Nie wiem jak to będzie w tym roku z gwiazdkami, bo zapowiadają nam tu mega śnieżycę:)
Witajcie!
Piękne wspomnienia Leno. Nie mam takich, ale może po Wigilii napiszę parę słów moich wspomnień. Teraz jestem całkiem w lesie jeśli chodzi o przygotowania do dzisiejszego dnia.
Bardzo, bardzo dziękuję za życzenia Imieninowe, jesteście kochani.
Dobry wieczór, Makówko:)
Dziękuję i czekam na Twoje wspomnienia:)
Też pracisiuję kuchennie. Aktualnie w mące robię;) I w grzybach z kapustą.
Już po pracy, za chwilę wyjście na szykowanie wieczerzy…
Skowroneczek odwzajemnił życzenia!
Buziaki dla Skowronka!
Pozdrowienia i najlepsze życzenia dla Alli także ode mnie:)
Dzień dobry, Wyspo! 🙂
Moi mili, chciałbym Wam wszystkim życzyć, zdrowych, pogodnych oraz radosnych Świąt Bożego Narodzenia. Niech się Wam, jak najpiękniej darzy, w te i przyszłe dni. Wszystkiego najlepszego! 🙂
Miło Lordzie, że zajrzałeś.
Wszystkiego Najlepszego na te Święta i po nich i przez cały przyszły rok.
Dobry wieczór, Lordzie:)
Cieszę się, że zajrzałeś:)
Tobie również wszelkiej pomyślności.
🙂
Kochani!
Zdrowia! I maksimum radości, ile się da wykrzesać z tego, co nas spotyka! Wesołych Świąt!
Wzajemnie, Tetryku:)
Kochani, z dzieciństwa pamiętam głównie święta w Żywcu, a tam w zasadzie wszystko to samo, co w domu, ale kwaśnica z fasolą to już była wyłączna domena Babci. Poza tym w Żywcu były jeszcze oprócz kaloryferów piece kaflowe, przy których się tak przyjemnie grzało, zwłaszcza po powrocie ze spaceru.
Ponieważ są tu małe dzieci, to zaraz siadamy do Wigilii, jeszcze raz, kochani, najlepszego!
Witaj, Quacku:)
Miło, że zajrzałeś mimo wyjazdowych warunków:)
O, to, to! U Baboczki też były kaflowe piece. I płyta węglowa w kuchni.
Dziękuję i również życzę wszelkiej dobroci i – smacznego:)
Kaflowe piece miałam przez całe moje dzieciństwo i znaczną część dorosłego życia.
Gdy wracałam ze szkoły najpierw musiałam napalić w piecu, aby jako tako było ciepło. Potem piece były już elektryczne.
Piece są urokliwe, zwłaszcza dla tych, którzy nie muszą rąbać drew, przynosić węgla i rozpalać w nich:) Ani wynosić popiołu:)
Wigilijne dobry wieczór, Wyspo:)
Póki co jestem ukuchniona:)
Niektórych potraw nie da się zrobić wcześniej, więc na razie będę tylko zerkać:)
I może zapodawać jakieś drobne doniesienia z frontu:)
Teraz jestem w trakcie lepienia uszek…
Dybra, wracam do garów:)
Dobry wieczór 🙂 Wszystkiego Najlepszego Sympatycznej Solenizantce Ewie , która czasami uważa , że jest MAKÓWKĄ . Zdrówka bez korony dobrym trunkiem !!!
Bardzo, bardzo dziękuję Maksiu!
Bo ja jestem taka Makówka pierwsza grzesznica.
Mak -opium -grzechy -to jakoś pasuje, czyż nie?
Nie jestem mocny w historii, ale zdaje mi się, że jakieś grzesznice już wcześniej występowały…
Nie bądź drobiazgowy Tetryku!
Jakieś tak, ale była wcześniej MAKÓWKA GRZESZNICA?
Klimat Wigilii zamieszał mi trochę i gdzieś zgubiłem moje ulubione ,ale dla Ciebie Makóweczko kwiaty . Toast był , teraz z Życzeniami KWIATY…

Dziękuję.
A ja dołożę wirtualne winko.
Przeceniasz moje kontakty! Nie ze wszystkimi grzesznicami miałem do czynienia!
Ze wszystkimi to nie Tetryku, ale…
Nie śmiem pytać o ilość:)
Nie liczyłem — i tak w większości były nezaetykietowane…
To ja może dołożę swoje świąteczne wspomnienie z dzieciństwa. Nie, nie było ono mistyczne ani pełne magii — jakoś tak się złożyło, że ominęła mnie magiczna wersja rozumienia świata, nie pamiętam takich przeżyć od kiedy sięgam pamięcią. Zatem będzie to opowieść o tym, co się wydarzyło.
Pewnej zimy pojechaliśmy na Święta do moich Babć (ciotek mojego taty), które mieszkały w rozpadającym się dworku na skraju małego miasteczka. Babcie były swoistym zwornikiem różnych gałęzi rodziny, zjechało się nas sporo z różnych stron. I — jak to w trudnych czasach — każdy coś ze sobą przywiózł. Rodzicom udało się zdobyć sporą szynkę do gotowania, która trafiła do stosownego gara, i po należytym obwarzeniu trafiła w misce do zimnej sieni dla wystygnięcia. Zimą sień skutecznie zastępowała lodówkę. Na noc starannie zamknięto drzwi wejściowe ze dworu (jak to na Mazowszu) oraz między kuchnią i sienią.
Rano szynki w misce nie było… Sytuacja jak z „ostatnią paróweczką” – nikt nic nie wie, nikt nic nie widział, jedynie drzwi na zewnątrz stały uchylone — ale przecież dom ogrodzony, pies w budzie przy furtce, furtka zamknięta.
Sytuacja wyjaśniła się po dłuższym czasie, gdy zaobserwowano nietypową gnuśność Nory, owego psa na łańcuchu. Po dłuższej obserwacji i oględzinach okolicy budy znaleziono pół szynki ukryte w głębi budy, obgryzione i zapiaszczone. Wspólnikiem Nory okazała się Saba, pies przyjezdnych krewnych — wychodząca rano młodsza babcia, nieprzyzwyczajona do wielości psów w obejściu, nie domknęła drzwi, a Saba, wypuszczona z drugiej strony domu, wdarła się do sieni i wykradła rarytas, solidarnie dzieląc się łupem z miejscową ochroną…
Rodzinny sąd na zwołanym pośpiesznie posiedzeniu ocenił, że odzyskany fragment szynki nie nadaje się już do spożycia przez ludzi. Za głównego przestępcę uznano Sabę. Sprawiedliwy wyrok postanowił, że zostanie ona skazana na bezowocne oblizywanie się, a całą resztą zapiaszczonej, poszarpanej i oślinionej szynki zostanie nakarmiona Nora — bo cóż było z nią zrobić?
A nam, dwunożnym, pozostała tylko kiełbasa…
A nagroda dla Saby za solidarność?
Fajne wspomnienie:)
Pieskowi trudno się dziwić – pachniało mu na pewno bardziej niż tym dwunogom z małymi nosami:)
Jestem na Wyspie, a tu ruch, towarzystwo rozśpiewane.
Po kolacji wigilijnej poszliśmy z synem na spacer po Parku Duchackim.
Teraz w łóżeczku jestem i pewnie wkrótce też umknę skoro lampka już się świeci.
Dobranoc!
Miłego Świętowania!
Dziś, narodziła się Nadzieja. Dobranoc, Wyspo! 🙂
Wieczór obfitował w wirtualnych Gości, a ostatnia rozmowa zakończyła się całkiem niedawno:)
Tymczasem Wyspa się rozśpiewała kolędowo – posłuchałam sobie na zakończenie miłego dnia.
A teraz powiem grzecznie: dobranoc, Wyspo i chyba trochę pośpię:)
Witam Wyspiarzy!
Witajcie!
Wyspany, objedzony — czyli Święta całą gębą!
Ja jestem wyspana, nieobjedzona i od czwartku boli mnie głowa.
Dzień dobry


Najlepszego ze świętami
Nie lubię takiej pogody na święta… niby to Boże Narodzenie jest zielone, ale tak prawdę mówiąc, to szare, bure i ponure
Co chwilę pada deszcz… ani się gdzieś wybrać. Nie wiadomo co ze sobą zrobić…
A w Stolicy pięknie popadał śnieg , lekki mrozek , wszędzie biało czysto , posprzątane i cały dzień świeciło słoneczko żeby było dobrze widać ten nowy Ład . Brawo przyroda . A Tobie Miralko współczuję ,też nie lubię takie rozmazanej pogody , która każe się modlić o jej poprawę Pozdrowionka świąteczne . Zajrzyj do mnie zobaczysz prawdziwy warszawski śnieg .
Dziękuję Maksiu

U mnie też wylazło to słoneczko, a śniegu jeszcze się napatrzę, bo na pewno i u nas spadnie. Jeszcze nie wiem kiedy, na razie plusowe temperatury, więc nie ma co liczyć
Ale też fakt, że do tego białego aż tak bardzo nie tęsknię… jak sobie przypomnę to codzienne odśnieżanie samochodu, zaspy, które ciężko przejechać, te wszystkie poślizgi…
Wigilię spędzaliśmy tylko we dwoje, a wieczorem syn mnie poinformował, że u jego dziewczyny w pracy, ktoś tam zachorował na covida. Zapytał czy mają przyjść tak jak było umówione. Oczywiście, że nie. Mogliby nam coś przyciągnąć, a tego bym nie chciała. Poprosiłam go tylko, żeby wpadł na moment i chociaż część przygotowanych potraw zabrał. Przecież sami nie zjemy!!! A nie da się tego zamrozić…
Wybralibyśmy się na wycieczkę, ale jak tu iść i robić zdjęcia, skoro pada…
I tak w sumie myślę, że szkoda, że syn nie poinformował nas wcześniej, że nie przyjdą. Nie szykowałabym tego jedzonka jak na pułk wojska i nie sterczałabym w kuchni jak głupia, tym bardziej, że nie znoszę tych zajęć…
Miejmy nadzieję, że udało się młodym nie kupić wirusa z trzeciej ręki. Zdrowia!
Ja też mam nadzieję, że niczego nie załapali. Syn miał tego wirusa już dwa razy, Sarah raz i wydaje mi się, że to wystarczy. Oboje są zaszczepieni… ale to niczego nie zmienia. Nadal mogą nam wirusa przyciągnąć.
Po śniadaniu poszliśmy na mały spacerek po Puszczy Niepołomickiej.
Było szaro, buro (od góry), biało (pod nogami) i lekki mrozik.
Potem obiad, ciasto, kompot + herbata i Wyspa.
Świąteczne dobry wieczór, Wyspo:)
„Jak wianuszek srebrnych puchów,
Co na ziemi spada skroń,
Tłum leciuchnych, białych duchów
Przez błękitną leci toń…
Dobrą wieść
Śpieszy nieść
Tym, co we łzach — tym, co w trudzie
Nocą ciemną śnią o cudzie…
Ach! zbudźcie się, smutni ludzie!
A ty dzwoń,
Wietrze cichy:
Niech mgła blada
Z gwiazd opada,
Niech rozbłysną światów roje,
Jako pełne słońc kielichy,
Co nam ogniem poją duchy!
Niechaj ziemia pchnie swe ruchy
Na gwiaździstych szlaki dróg…”
(„Dwie noce wigilii” – M. Konopnicka)
Dzień należał do tych intensywnych, więc pora chyba „pchnąć swe sny na gwiaździstych szlaki dróg”:)
Dobrej nocki, Wyspo:)
To i ja powiem Dobranoc!
Dobranoc, Wyspo! 🙂
Mroźne dzień dobry!
Witajcie!
Ciekawe, gdzie dzisiaj buszuje Makówka?
Na Chełmie na nartach.
Wiedziałem!
A skąd?
Podsłuchiwałeś wczoraj nasze rozmowy z synem?
Nie wiedziałem gdzie, ale byłem pewien, jak tylko zobaczyłem pogodę, że wybyłaś!
Dzień dobry, Wyspo:)
Krótka przerwa w świętowaniu, więc witam Was nieco przewrotną „Balladą o cudzie” Małgorzaty Hillar:
„W spódnicy
do ziemi samej
szła Matka Boska
w kolorowej chuście
dzieciątko niosła
Chrystusik
różową piętę
z chusty wysunął
A ja
mała święta Bernadetta
nieco większa od zająca
szłam za nimi
Matka Boska
w szarą szmatę
rumianki zbierała
dla syneczka
na chory brzuszek
Nad potokiem
w macierzance
dzieciątko ułożyła
Pieluchę
w potoku prała
na głogu
suszyła
Chrystusik
w macierzance
zloty tyłek
do nieba wystawił
A ja
mała święta Bernadetta
nieco większa od zająca
za głogiem siedziałam
Koło płotu
za stodołą
Matka Boska
kurę czerwoną
złapała
Do chusty
z Chrystusikiem
włożyła
I poszliśmy
oni przodem
ja za nimi
a za nami
świerszczy stado
Pod lasem
gdzie jarzębiny
stało dużo
wielkich wozów
z małymi oknami
Do nich wiodły
srebrne schody
wysoko
Po tych schodach
Matka Boska
do nieba wchodziła
z Chrystusikiem
i kurą czerwoną
A ja
mała święta Bernadetta
nieco większa od zająca
przykucnięta w rowie
czekam
aż znowu na ziemię
zejdzie
Słońce
kładzie mi na oczy
żółte okulary
snu
I ja
mała święta Bernadetta
nieco większa od zająca
mam widzenie
Schodzi z wozów
wiele Matek Boskich
Każda niesie
Chrystusika
i kurę czerwoną”
🙂
Dzień dobry. Jesteśmy z powrotem, jak się ze wszystkim ogarniemy, pewnie wrócę na dobre.
Miło Cię znowu czytać, Quacku:)
Mam nadzieję, że czas na wyjeździe upłynął Wam przyjemnie:)
Helloł, Powróceni! 😉
Ja też już chyba właśnie zakończyłem świętowanie.
Dobry wieczór, Tetryku:)
A my wciąż świętujemy zawzięcie;)
Chwała najwytrwalszym!
Opowiesz jak było? Dzieci dostarczały dużo atrakcji?
No w sumie chyba tak. Ale z wzajemnością, ponieważ jak zwykle przy takich okazjach zostałem lokalnym Gwiazdorem vel Mikołajem (niekoniecznie świętym), więc to ja dostarczyłem atrakcji im
poza tym oczywiście każdy posiłek, ten je to, tamta nie je tego, więc rozmaite kontredanse okołostołowe.
„Święty Mikołaj w niebie siedzi,
I w chwale boskiej jasno świeci;
Lecz mądrą głowę z dawna biedzi,
Z czem ma na ziemię zejść do dzieci,
Do których schodzi on czasami,
Z błogosławieństwem i z darami.
A tam, w tym ślicznym, cudnym raju,
Jest ogrodniczkiem anioł mały;
„Patrz — mówi — Święty Mikołaju,
Rajskie jabłuszka już dojrzały!”…
Święty z uciechy musnął wąsa,
I sam je z rajskich drzew otrząsa.
A gdy już zebrał worek cały,
Tak do świętego Piotra rzecze:
„Muszę do dziatwy śpieszyć małej,
Otwórz mi niebo, zacny człecze,
Bo wiesz, że dziatwa niecierpliwa,
Co dzień mię czeka, co dzień wzywa!”
Otworzył Piotr furteczkę w niebie,
I rzekł: — „Idź bracie w Imię Boże!
Lecz ciepły kożuch weź na siebie,
Bo straszny dzisiaj mróz na dworze”.
Święty się ubrał w futro kunie,
I wprost na ziemię z nieba sunie.
I tu do każdej puka chatki,
Bo mu do każdej znana droga;
I wkoło siebie zbiera dziatki,
Słucha Ojcze nasz, Wierzę w Boga,
I radość z świętych lic mu świeci,
Gdy widzi dobre, grzeczne dzieci.
Lecz niech no jakie dziecko spotka,
Co złe zamiary w sercu chowa;
Wnet jego twarz, zazwyczaj słodka,
Staje się mroczna i surowa,
Dla takich dzieci groźnym bywa,
Aż mu się trzęsie broda siwa!
I chociaż świętą jest osobą,
Choć zwykle dobry i łaskawy,
Takie złe dziecko bierze z sobą,
I niesie w worku do naprawy;
A co tam robi z tem nicpotem,
To lepiej już nie mówić o tem…
Lecz polskie dworki, polskie chatki,
Mieszkaniem są poczciwych ludzi;
Śpijcie więc błogo, drogie dziatki,
Aż was Mikołaj święty zbudzi;
Bo on was wszystkich kocha szczerze,
I dobrych dzieci nie zabierze!”
„Święty Mikołaj” – Wł. Bełza)
😉
Uwielbiam bezpośredniość dydaktyki z owych czasów!
Mówisz – masz, Tetryku:
„Często bywamy winni złemu sami.
„Nie gryź, chłopcze – rzekł ojciec – orzechów zębami”.
Chłopczyk na to: „Nic nie szkodzi”.
A teraz bez zębów chodzi.”
(„Nieposłuszeństwo” – St. Jachowicz)
I w duchu Świąt:
„Brat:
Widzisz, siostruniu, jabłuszko moje?
Chodź, zjemy sobie oboje.
Siostra:
O! dziękuję, moja duszko!
Cóż ja ci dam za jabłuszko!
Brat:
Nic, kochana siostruniu, toby pięknie było,
Żeby jedno drugiemu koniecznie płaciło!
Przyjm, kochana Maryniu, przyjmij i jedz śmiało,
Mnieby samemu nie smakowało.
Z tobą podzielić tak miło!
Oby więcej na świecie takich dzieci było!”
(„Braciszek i siostrzyczka” – tegoż)
🙂
No ba! Jachowicz jest gwiazdą w tej konkurencji!
Podoba mi się Twój tok myślenia, a jeszcze bardziej świąteczna nomenklatura, którą się posłużyłeś, Tetryku:)
Wróciłam.
Zmarznięta, głodna i bardzo zadowolona z rozpoczęcia sezonu narciarskiego.
Już po obiedzie, herbatce z ciastem i …teraz będę leżeć i „robić nic”.
Ewentualnie zaglądać na Wyspę.
Dobry wieczór, Makówko:)
To super, że miło spędziłaś ten dzień:)
My też byliśmy na króciutkim spacerku. Jest lekki mrozek (-7), nie wietrzy, za to prószy drobny śnieg, więc aura idealna do przechadzek:)
Nasz Rudy Wilk zamienił się w Srebrnego, ale już odzyskuje swoją naturalną płomienność:)
Dobry wieczór Leno!
Miło, bardzo miło spędziłam ten dzień. Rodzinnie, bo z synem, ale obojgu taki reset bardzo się przydał.
W czasie jeżdżenia na nartach zapomina się o kłopotach, trzeba się skupić na zjeżdżaniu. Tym bardziej że śnieg był taki hm…mający więcej wspólnego z lodem jak śniegiem.
Bo nie ma to, jak wyzerowwać anatomiczne liczniki w mniej lub bardziej „sprzyjających okolicznościach przyrody”:)
Najlepiej gdy towarzyszy temu ruch.
Każdy ma własne sposoby:)
Lubię ruch, ale bardziej statyczne zajęcie umysłu czymś innym w moim przypadku też działa całkiem dobrze:)
No to i wróciliśmy, syci chwały i rozmaitych dobrych rzeczy, słodyczy i niesłodyczy, jedzenia i wypiteczności, co jak co, ale piwniczkę szwagier ma dobrze zaopatrzoną.
Kochani, umykam rączo w piernaty.
Jednak święta w tyle osób to są męczące.
Dobranoc!
Już po północy, a więc po Świętach.
Normalny tydzień się zaczyna, choć nie całkiem normalny, bo ostatni w tym roku.
„Ptaki niby dzwoneczkami cieszą się kolędą –
Chrystus nam się narodził i nowe dni będą.”
(„Pasterka” – J. Liebert)
I z myślą o tych nadchodzących nowych dniach żegnam się: dobranoc, Wyspo:)
Poświąteczne dzień dobry




Pogoda trochę się ustaliła, więc mimo chmur wybraliśmy się na spacer. Było cudnie
Po tym siedzeniu w domu w piątek i sobotę orzekłam, że jak gdzieś nie wyjdę, to chyba chwyci mnie klaustrofobia
To nie jest u mnie normalne, żeby tak długo siedzieć w domu…
No i w sumie spędziliśmy czas tak jak lubimy… obchodząc Mallard Lake i wdychając w miarę świeże powietrze
Tak jak Makóweczka – lubię ruch. I jest mi obojętne jaki… byle zobaczyć coś ciekawego i pochodzić chociaż trochę
Witajcie!
Dzisiaj świętuję już w pracy 🙂 Święta minęły przyjemnie – głównie spanie i jedzenie
Dzień dobry, po świętach a przed Sylwestrem pracuję w trybie nieco luźniejszym.
Poświąteczne i mroźne dzień dobry!
Luźniejszy tryb pracy polega na tym, że teraz np. jestem już po pracy, a przed przerwą, więc chwilę pobędę
Przedkolacyjkowe dobry wieczór, Wyspo:)
Dobry! Tutaj przed, po i w trakciekolacyjkowe, bo coś trzeba zrobić z zapasami pozostałymi od świąt.

Witaj, Quacku:)
To chyba już tradycja:
23.12:
-Nie rusz, to na święta!
27.12:
-Bierzcie, bo do sylwestra trzeba wszystko pojeść!
🙂
Ba, żeby niektóre rzeczy mogły dotrwać do sylwestra!
Dzisiaj wykończyliśmy sałatkę, reszta w toku!
🙂
Mnie zdarzało się przy okazji wiosennych porządków w zamrażarce odkryć takie na przykład wigilijne łazanki albo pierogi z kapustą i grzybami:)
Kiedyś piekłam też strucle makowe, nie szły, więc wpadłam na pomysł, by robić bułeczki z makiem i to sprawdza się o wiele lepiej – w przeciwieństwie do wielkiej buły, każdy chętnie weźmie kilka sztuk makowego drobiazgu:)
Brzmi wspaniale!
„Ale jak to pierogi z grzybami do wielkanocnego żuru? A białej kiełbaski nie będzie?”;)
Z bułeczkami?
Tak, też jestem zachwycona, że „schodzą”:)
Żur musi być z jajkiem i kiełbasą, nie ma dwóch zdań!
A ziemniaki w kosteczkę ?
A ja właśnie zrobiłam jeszcze z paroma pieczarkami.
Z jajkiem, kiełbasą, ziemniakami i chrzanem do smaku:)
Spokojnych snów, Makówko:)
„Cicho stąpa, gwiezdnymi połyskliwa ćwieki,
Czarna lilia, przysłana z rajskich wirydarzy,
By światu przynieść spokój bladych mniszek twarzy
I skinieniem zapalić niebios mleczne rzeki.”
(„Noc” – K. Zawistowska)
Miłej nocki, Wyspo:)
Witajcie!
Noc powoli ustępuje lekki mrozik trzyma, niech humory dopisują!
Dzień umyka, mrozik da się przeżyć, a i humorek jakby lepszy po wyspacerowaniu kilku świątecznych kalorii:)
Dobry wieczór, Tetryku:)
Dzień dobry! Zima bez zmian, ciekawe, czy i kiedy zacznie się ocieplenie, zapowiadane na Sylwestra.
Witaj, Quacku:)
Mogłoby jeszcze trochę pomrozić. Tylko tyle, by nie trzeba było upychać w lodówce tego, czego w zamrażarce upchnąć się nie da:)
Taak, żeby pomroziło, zanim się tego nie doje!
Bryyyy
Bry!
Wrryyyy!
Bryyyy…kasz sobie, Makóweczko, jak czytałam niżej:)
🙂
Tak. Pobrykałam sobie na nartach i już wróciłam.
Trochę zmarznięta, głodna i z guzem nad okiem (własna narta mnie zaatakowała).
To prawda, to się zdarza, jedno z dzieci kiedyś też tak miało, czubek narty się zmieścił idealnie między krawędzią kasku i goglami!
Nie miałam ubranych gogli, bo wtedy faktycznie by mnie ochroniły. Ale kask oczywiście miałam, ale jakoś to nie pomogło.
„Póki co” oko mogę otworzyć.
A nartę faktycznie chyba podepczę, ale niestety nie zapamiętałam, która to była, bo zaraz zajęłam się przykładaniem śniegu. Zastosować odpowiedzialność zbiorową i za karę podeptać obie?
Tak jest!
Powiedz jej, że jeżeli jeszcze raz to zrobi, to ją podepczesz!
Współczuję, Makówko:(
A jak już się chwalimy, to parę dni przed Wigilią goszcząca u mnie koleżanka pobiła filiżankę i podczas zbierania szkła kilka odłamków wbiło mi się we wskazujący palec prawej ręki. Średnio mi się pracowało z zaizolowanym (bo wciąż krwawił) palcem, ale podołałam:)
A ostatni okruszek udało mi się wydłubać tuż po kolacji Wigilijnej, miał wielkość czubka od igły:)
Biedne dziewczyny! Ale to na pewno już ostatni pech w tym roku!
O tak! My biedne bardzo!
😉
Biedne bardzo, to prawda.
Ostatni? Do końca roku jeszcze trzy dni.
Odezwę się jak wrócę.
Średnio-mroźne dobry wieczór, Wyspo:)
Och, o tej porze to faktycznie już dobry wieczór.
Ale Bożenka pisała, że dzień (wczorajszy, bodajże) już o minutę dłuższy:)
Pomalutku, powolutku, i dojdziemy znów do przyjemnej długości dnia.
To pewne:)
Zapraszam na nowy wpis — wszak zbliża się koniec Agnieszkowego patronowania…
Dziękuję wszystkim za kolejne miło spędzone, świąteczne chwile i mknę na pięterko żegnające panią Agnieszkę:)