Jak co roku zaplanowaliśmy z córą i zięciem ucieczkę od bieżączki choć na 2 tygodnie. Nie ma wszak lepszego azylu niż niepotrzebujący stałego dostępu do cywilizacji jacht i spory obszar urozmaiconej szuwarami wody. Fakt, że wszechogarniający internet co rok coraz bardziej rozszczelnia granice azylu. Na szczęście sprzęt wciąż jeszcze daje się wyłączać 🙂
Tym razem startowaliśmy z Giżycka. Stanica w Piaskach, z której gościnności korzystaliśmy przez ostatnie 19 lat, zmieniła właściciela i pozbyła się naszych ulubionych ostatnio Sasanek i zaoferowała nam jachty znacznie nowocześniejsze i zarazem znacznie droższe, a tradycja stałego klienta straciła na znaczeniu. Trudno – jachtów na Mazurach jest mnóstwo. Znaleźliśmy tym razem TES-a o dumnej nazwie „Gepard”. Może nie był tak szybki, jak cętkowany drapieżnik, ale nieco szerszy od Sasanki bardzo wygodnie był urządzony. Tak więc za nieco większe pieniądze zyskaliśmy sporo na komforcie.
Jak widać na pierwszym zdjęciu, jeszcze przed dotarciem do Giżycka zatrzymaliśmy się, aby zasmakować mazurskich ryb. „Rybaczówkę” opisywałem w zeszłorocznej relacji, przypomnę więc tylko: jeśli kiedykolwiek będziecie przejeżdżać przez Bogaczewo lub w pobliżu, warto tam zajrzeć i zamówić ryby. Mnóstwo gatunków i sposobów podania: wędzone, smażone, duszone, pieczone w piecu… A wszystkie znakomite.
Ponieważ jacht odbieraliśmy na północnym skraju miasta, na jeziorze Kisajno, zaczęliśmy rejs od jezior północnych. Po dwóch dniach byliśmy już na Święcajtach, gdzie wabił nas kolejny pewny adres dobrej wyżerki. Dopadł nas tam pierwszy deszcz, w którego strugach dopłynęliśmy do pomostu restauracji „Sambor” w Ogonkach. Wkrótce po zacumowaniu przestało padać… Niestety zdarzył się jeszcze jeden nieprzewidziany wypadek: podczas podnoszenia miecza zerwał się fał, czyli służąca do tego lina. Poinformowany o tym właściciel obiecał po południu przyjechać z naprawą. Mieliśmy przed sobą dzień z niesprawnym jachtem…
Po pierwsze więc – na rybki! Podczas posiłku kątem oka zauważyłem, że przez okno wpada niewielki czarny ptaszek (czy inne UFO). Wylądowało toto gdzieś pod krzesłem i nic – cisza i bezruch. Aby upewnić się, że nie mam przywidzeń, odsunąłem krzesło i wiszące na nim wilgotne kurtki. Pod krzesłem w cieniu siedział przestraszony niewielki gacek i zupełnie nie wiedział, co ma zrobić. Po sfotografowaniu wynieśliśmy go na taras, skąd błyskawicznie odleciał w stronę drzew.
Po zjedzeniu solidnej porcji ryb doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu kręcenie się po jeziorze bez możliwości podniesienia miecza. Tuż obok niewielka, leniwa rzeczka umożliwiała wejście na jezioro Stręgiel, na którym jeszcze nigdy nas nie było. Pozostawiliśmy zatem jacht przy pomoście, wynajęliśmy dwa kajaki i ruszyliśmy eksplorować nieznane wody. Jeziorko okazało się wcale ładne, nieco większe niż się spodziewałem – być może któregoś roku popłyniemy tam na nocleg.
Przygoda utwierdziła mnie w przekonaniu, że milej jest ustawiać żagle niż wiosłować. Szczególnie dokuczało mi uniesienie dzioba kajaka, w którym siedziałem sam z tyłu, co sprawiało, iż dość silny wiatr nieustannie mi ten dziób spychał tam, gdzie on chciał, nie zważając na moje preferencje. Ale wystarczyło przyłożyć się do wioseł, ignorując cieknącą z nich za każdym cyklem wodę. Tak więc z mokrymi spodniami, ale w pełni sukcesu wróciliśmy do pomostu Sambora, oddaliśmy kajaki i poszliśmy… no gdzie? Jak myślicie? Oczywiście na rybki!
Wkrótce przyjechał armator ze szkutnikiem, przeciągnęliśmy jacht wzdłuż pomostu na płyciznę, aby w ten sprytny sposób wymusić uniesienie miecza – na szczęście dno było dostatecznie twarde. No i podczas tego przeciągania kolejna niespodzianka – ciągnąc cumę, cofałem się po pomoście i potknąwszy się o pachołka do cumowania, poleciałem do wody w pełnym rynsztunku: w świeżo wysuszonych spodniach, koszuli, i co gorsza, wraz z portfelem i telefonem. W portfelu nic mi nie zmokło, telefon był w bardziej dostępnej przegródce przydupnika. Wyjąłem świeżo naładowaną baterię, wytarłem i odłożyłem do wysuszenia…
Po dość długich usiłowaniach udało się przeprowadzić nową linę i jacht odzyskał sprawność. Wróciliśmy zatem na wysepkę, przy której nocowaliśmy, a następnego dnia ruszyliśmy na południe. Nie znając możliwości powrotu (prognozy na kilka dni zmieniały się codzienne i przez kilka dni mieliśmy perspektywę, że jutro będzie lać!) popłynęliśmy możliwie szybko z powrotem do Giżycka i przez kanał Łuczański przedostaliśmy się na Niegocin. Mój telefon przez kilka prób odmawiał załączenia, wreszcie zadziałał – choć pod ekranem było widać zamglenia, a w oku kamery kilka małych kropli. Zadziałał, to zadziałał – najwyżej nie będzie zdjęć, a wnętrza i tak nie mam czym suszyć. Sprawdziłem, czy coś przyszło, i wyłączywszy jak zwykle odłożyłem na półkę. Po jakimś czasie przypadkiem go dotknąłem – był bardzo ciepły, prawie gorący! Czym prędzej wyjąłem baterię i odłożyłem aparat do wystudzenia. Po paru godzinach „z taką pewną ciekawością”, gdy telefon znów był chłodny i jak się okazało suchy – nawet z kamerki zniknęły widoczne wcześniej krople – włożyłem baterię. Nagły atak gorączki jak się okazało, skutecznie wyleczył smartfona – tylko w baterii pozostało już tylko 4% energii.
Wróćmy jednak do wędrówki. Przy pomyślnych wiatrach (i sprawnym silniku) przepłynęliśmy przez kanały na jezioro Tałty, a potem do Mikołajek. Zrobiliśmy niezbędne zakupy, przekąsiliśmy co-nieco w „Złotej Rybce”, popodziwialiśmy kolejny zdobny kapelusz na pani pobierającej opłaty parkingowe od zmotoryzowanych (ona i jej kapelusze to stały element Mikołajkowskiego lata!) oraz łodzie stojące w obszernym tamtejszym porcie. Między innymi stał przy nabrzeżu największy mazurski żaglowiec, „Chopin”, zarobkujący jako statek restauracyjno-spacerowy. Rzadko zdarza się go widzieć z postawionymi żaglami – ożaglowanie rejowe sprawdza się jedynie przy wiatrach z tyłu lub co najwyżej z boku; oceanicznym pełnorejowcom często bardziej opłacało się opłynąć z wiatrem Antarktydę, niż halsując pod wiatr próbować ominąć Horn… Wieczorem popłynął z gośćmi na Śniardwy i wracając, postawił na chwilę żagle, ale było już zbyt ciemno i daleko, abym mógł zrobić dobre zdjęcie.
Następnego dnia my też poszliśmy na Śniardwy. Przyjemny wiatr pozwolił nam na wizytę w Folwarku Łuknajno (gdzie poznaliśmy Jakuba, Słowaka, który zwiedzał Polskę na piechotę: od domu do Krynicy Morskiej, i już był w drodze powrotnej). Nocowaliśmy w znajomym miejscu na północnym brzegu jeziora (znów nieco popadało – na szczęście już po przybiciu do brzegu). W kolejnym dniu buszowaliśmy po Śniardwach, pięknych, rozległych i prawie pustych, by późnym popołudniem dotrzeć do Głodowa, wioski w której ma swój pensjonat „Gościniec” pan Mirosław Gworek. Restauracja ta i Sambor w Ogonkach to absolutnie dwa najlepsze miejsca na Mazurach do zjedzenia miejscowych ryb. Z całą odpowiedzialnością polecam każdemu! Miejsce niestety nie jest dostępne bezpośrednio z wody – trzeba przejść 2 – 3 km od stanicy w Niedźwiedzim Rogu lub przyjechać samochodem czy innym pojazdem szosowym. Nie dziwicie się zapewne, że po tym posiłku opuściliśmy Śniardwy już po zachodzie słońca…
Pomyślne wiatry pozwoliły nam w miarę szybko wrócić na północ, udaliśmy się więc na jezioro Dobskie, słynne z Wyspy Kormoranów – niewielkiej wysepki na środku jeziora, na której wszystkie drzewa były zajęte przez liczną kolonię tych ptaków. Dawno tam nie byłem, ale dobrze pamiętałem rozwrzeszczany i solidnie obsypany guanem lasek pokrywający wyspę – rezerwat przyrody. Z dużym zdumieniem ujrzałem w tym roku ślady tragedii przywodzącej na myśl los Wyspy Wielkanocnej – na całej wyspie ostały się już tylko trzy rachityczne i bezlistne drzewa, a ptasi tradycjonaliści gnieździli się w krzakach pokrywających wyspę. Bardziej aktywne jednostki przeniosły się na sąsiednią wysepkę, co już było widać po szkieletach niektórych zatrutych odchodami drzew…
Kormoranów nadal było sporo – podczas powrotu w stronę Giżycka coraz to przelatywał w pobliżu uporządkowany patrol; niestety nie byłem im w stanie zrobić dobrej fotografii. A na samym środku zlewiska jezior Kisajna, Dargin i Łabap urządziły sobie piknik – to jest ta ciemna plama na wodzie na przedostatniej fotce. Nie chcieliśmy podpływać bliżej, żeby ich niepotrzebnie nie rozpędzać.
To już był przedostatni dzień… Powoli przepłynęliśmy Kisajnem w pobliże Giżycka (wieczorem znów padało, a potem lało 😉 ), aby w sobotę przed południem oddać jacht, przesiąść się do samochodu i skierować ku domowi. Oczywiście, zahaczając po drodze o pana Gworka…
Nic tym razem nie wspominałem o faunie? Może i lepiej… Powiem tylko: to był sezon dzikich komarów! Moje nogi po dwóch tygodniach wyglądały jak Drezno w 45-tym (po nalotach dywanowych). Wrrr!
Mimo wszystkich tych przeciwności rejs zaliczamy do bardzo udanych i zakończyliśmy go z poczuciem, że był strasznie krótki!
Vox populi, vox Dei – albo, jak się teraz częściej mawia, niech się dzieje wola suwerena
Zapraszam na wspomnienie z rejsu. Zdjęć jest niewiele – przyczyny częściowo wyjaśniam w tekście.
Dzień dobry na nowym pięterku.
Po dniu spędzonym na kajaku przyznaję rację żaglom! 🙂 mimo że przód miałem dociążony, a na rzece wiatr w ogóle nie przeszkadzał.
Co żaglowców, osobliwie rejowych, to święta prawda – np. na Morzu Karaibskim żeglarze, płynąc z okolic Jukatanu na Haiti i dalej na zachód, woleli nadłożyć drogi i popłynąć na północ, na zachód ku Florydzie i dopiero na południe, bo tak się tam układały wiatry.
Czy z zepsutym fałem od miecza nie dałoby się wszakże popływać po jeziorze, na głębokiej wodzie?
Z fragmentu o kormoranach wynika, że w tłumie ludzie nie są od nich wiele mądrzejsi – również potrafią zniszczyć swoje środowisko i przenieść się obok, zostawiając wszystko zas..ne.
Dało by się popływać – pod warunkiem, że nie utknęłoby się gdzieś na mieliźnie. Normalnie w takiej sytuacji podnosi się lekko miecz i spływa, a bez tej możliwości można nawet uszkodzić skrzynię mieczową. Nie wspominając o tym, że naprawcy mieli przyjechać samochodem 😉
Strasznie przez Ciebie zgłodniałam.
Idę lepić pierogi.
Właśnie zjadłem talerz pierogów z wiśniami. Mniam!
U nas poszła micha ruskich.
Tylko ze względu na upał jedna porcja wystarczyła… Chyba pierwszy raz w życiu.
Ale z wiśniami tez bym zrobiła! Jagody w tym roku kosztują majątek. Znaczy u Was to chyba borówki? Vaccinium myrtillus L. Łacina jest w takich przypadkach niezastąpiona…
Och. Ja po ostatniej orgii bobu staram się zachowywać umiarkowanie, ale na hasło micha ruskich trudno mi.
Ruskie nie robią tak dobrze na mózg, jak bób.

Ale ostatecznie Martini Prosecco też nie.
Ruskie robią dobrze na podniebienie!
ABSOLUTNIE!!!
A zwłaszcza domowe!
Ech, jak to brzmi. A jak wygląda!!!
Aaa, zdjęcie na fejsbuczku?
A pewnie!
To ja na spokojnie wieczorem sobie czytnę taką długą notkę. Idę pilnować obiadu (aby młodzież przedwcześnie nie wyżarła co lepszych kąsków..)
A w ogóle to 120 lat temu urodził się mój dziadek, ojciec Tatui, po którym moi synowie imiona noszą, tylko w odwrotnej kolejności. Bo dziadek był Jan Jakub.
Czy to nie odpowiedni powód do świętowania?

Znakomity powód, proszpani!
Lechaim! jak mawiają Starsi Bracia W Wierze
Dzień dobry. Otwarłem w pracy okno i wcale NIE zaczęło napływać chłodniejsze powietrze z zewnątrz…O tej porze???
Dopiero teraz przeczytałem notkę. Konkretna relacja z fajnego wypoczynku. Jak się to mówi szacun.
Uśmiechnąłem się przy opisie pływania kajakiem. Wyobraziłem sobie taki obrazek, że dziób jest podniesiony tak z pół metra ponad poziom wody i pan Tetryk płynie z prędkością motorówki byle szybciej zaliczyć ten punkt pobytu..
Reszta relacji interesująca z tego powodu, że świat jezior i jachtów jest dla mnie całkiem obcy. Nowy. Nie pływałem i raczej nie wybieram się jachtem nigdzie…
Dzień dobry deszczowy 🙂
Taki wypoczynek to ja rozumiem 🙂 I taki zawsze mi się marzy 🙂
Ciągnie mnie, oj ciągnie to takiej morskiej wyprawy 🙂 Niestety strach wygrywa z marzeniami 🙂 A Mazury piękne są, o czym wszystkim wiadomo. I te wschody i zachody słońca
Ukratku, przygody urlopowe chyba Cię bardzo lubią, że tak powiem 🙂 Czy dobrze pamietam? Problem z nogą TEŻ na Mazurach?
Przygody przydarzają się tam, gdzie się bywa!
W górach też zdarzyło mi się parę…
No proszę … 😉
Dzień dobry.

Coś ten upał Gienię rozleniwia…
Herbata gorąca na gorąco raz poproszę.
Kawa raz, poproszę, jak zwykle.
A o co chodzi z tym bananem?
Jem go zwykle na śniadanie, chyba że poprzedniego dnia obżarłem się (np. bobem) i w ogóle nie chce mi się jeść.
Tyle to załapałam. Chodzi mi raczej o koncepcję.
No z mojej strony nie ma żadnej specjalnej koncepcji. Banany mi smakują i pasują do porannego jedzenia. I zdaje się, że dodatnio wpływają na perystaltykę (pardon).
Bo ja ostatnio dużo czytam z powodu Hashimoto takich róznych zaleceń dietetycznych. I gdzieś o jakiś wątek bananowy zahaczyłam, ale go nie zgłębiałam, bo interesowała mnie suplementacja czymś innym. I tak ciekawa jestem, czy istnieje jakaś bananowa dieta?
Chociaż pewnie gdyby istniała, natychmiast okazałoby się, że mam krzyżowo alergię na banany…
Otóż nie mam pojęcia, czy istnieje taka specyficzna dieta. Mnie swego czasu dietetyczka włączyła banany do diety, 1 banan jako przegryzka między bardziej zasadniczymi posiłkami.
O bananowej nie słyszałam. Wiem jednak, że moja dietetyczka ustala dietę na hashimoto. Z informacji uzyskanych od osób korzystających z TEJ diety wynika, że wyniki poprawiły sobie rewelacyjnie 🙂
Ja np. banana jem o 14ej. Banany nie są kwaśne – jak pomyślę o kwaśnych owocach to mi twarz wykrzywia. Koncepcja jest taka aby nie paść z głodu przed obiadem (ok. 16-17)
Natomiast przypomniała mi się ta niesmaczna anegdota [osoby wrażliwe proszone są o nieczytanie] o tym, jak to Jeremy Clarkson przygotowywał się do nagrania lotu dwumiejscowym myśliwcem (bodaj F-14) z lotniskowca. W dniu poprzedzającym nagranie zaczepił pilota i poprosił go o radę, co ma zjeść na śniadanie, bo słyszał, że piloci mają w zwyczaju z takimi pasażerami kręcić akrobacje, doprowadzając pasażera do pawia. Na to pilot:
– Zjedz banana.
– Dlaczego banana? – zapytał zaintrygowany Clarkson.
– Bo w obie strony smakuje tak samo.
Witajcie!
Porno i dusno, jak mawiają starzy górale
Będę uciekał dziś w plener, choć nie jestem pewien czy to dobry pomysł…
Dzień dobry. Koło piątej lało, aż miło, podlewanie kwiatków na balkonie mam z głowy, a teraz słońce. Czyli tak, jak powinno być, deszcz w nocy/ nad ranem, a w dzień pogoda plażowa.
My dostaliśmy rachunek za wodę mniejszy o 300 zł niż rok temu!
Bo nie ma basenu i podlewania ogrodu.
No proszę. Kuma z USA w ramach ekologicznego myślenia i działania zbiera wodę z rynien do beczek i podlewa takową, jeszcze bardziej ograniczając rachunki.
U mnie ze zbieraniem deszczówki byłby problem. Nie mówię, że to niewykonalne, ale duży problem.
Mój mąż od trzech lat robi licznik na wodę ogrodową. I ja tego nawet nie skomentuję.
Polecę klasykiem: jak mężczyzna mówi, że coś zrobi, to zrobi, i nie ma potrzeby przypominania mu o tym co pół roku.
Racja. Święta racja. Oprawić w ramkę i powiesić w sypialni naprzeciw łóżka:-)
Ja to mam tak wyryte w pamięci, że nie muszę niczego wieszać.
WIATR WIEJE!!!
Okna można otworzyć bez groźby poparzenia!
Juhuuu!
Jakbyście chcieli kwiatki pooglądać, to zapraszam do Leniwej Ogrodniczki.
leniwaogrodniczka.blogspot.com
Piękne kolory. Jak to dobrze, że lato nie składa się tylko z upałów, stojącego powietrza i demolujących otoczenie burz!
Też się cieszę! Chociaż w tym roku strasznie zaniedbuję ogródek.
Trudno, niektórych rzeczy nie przeskoczę. Może za rok będzie lepiej? A teraz i tak jest na co popatrzeć.
(ach ta okropna perfekcjonistka głęboko w sercu ukryta)
No więc, jak widać jest całkiem ładnie („Marian, tu jest jakby luksusowo!”). Z czego wniosek, że perfekcjonizm można sobie czasem odpuścić.
Najważniejsze, że nie wszystko przemarzło. I że jest wreszcie patio, które wyznacza ramy. Resztę się zrobi.
Pelargonia, tak na oko.
Może, ale jakaś taka cherlawa. Chyba że te balkonowe specjalnie hodują takie wielkie i reprezentacyjne.
W cieniu rośnie. Ma duże rośliny obok. Wystarczy.
Aha, prze’esz jest jeszcze balkon (takoż dzieło maużonki)! Momęcik.
Bardzo przyjemny dzionek na działce pod Krakowem. Warto było się ruszyć!
Że nadal urlop?
Tak, do końca tygodnia. Trzeba odpocząć przed pracą…
No proszę. Nie padało, bo jakoś chyba na południe od Krakowa przechodziła spora burzyczka?
Nie padało, choć radio wciąż straszyło gradem…
Grad właśnie dobę temu padał w Poznaniu, nie wiem, jak pod Krakowem.
…branoccccc
Spokojnej. Bez komarów.
Dobranoc.
Dzień dobry. Co by tu napisać o pogodzie. Hmm. Będzie ciepło? Będzie.
Dzień dobry.
Leje za oknem. Jak przestanie to będzie tu sauna.
Dzień dobry. Wcale nie leje.
Pożycz sobie okno od Jo!
U mnie już też nie. Za to trwają prace wykończeniowe w kilku domach.
Nie będę od niej nic pożyczał. Potem będę musiał oddawać a idzie mi to opornie
Zapraszam na śniadanie. Albo chociaż na kawę.

Herba pliz raz.
A propos wczorajszej dyskusji nt. Prosecco (częsciowo wypite). Wczoraj wieczorem wytaszczyłem grilla z garażu (już drugi raz w tym roku, hehe). Zrobiliśmy na tym grilu grzanki z masłem czosnkowym i pomidorami. Okazało się, ze ostatecznie można tym dobrze schłodzonym prosekiem popijać te gorące grzanki
Wszystko można.
Kawusja wysoce wskazana. Już zaczynam funkcjonować.
Jak się pisze słowo „conajmniej” – razem czy osobno? Wydawało mi się, że razem…
Witajcie!
Nie chciało się jechać w tropiki, to pogoda sama zadbała o nasze doświadczenia…
Dzień dobry. Wczoraj w nocy nieopatrznie zacząłem czytać najnowszą biografię Lema, autorstwa Wojciecha Orlińskiego. Nie ma gorszej rzeczy, niż zaczynać czytanie książki późno w nocy. Jeszcze stronę… jeszcze dwie… tylko do końca rozdziału… I efekt jest taki, że dzisiaj odczuwam pewien deficyt snu. Łagodnie mówiąc.
A wieczorem przyjeżdżają znajomi, do końca weekendu, więc muszę usunąć trochę kurzu z mieszkania.
Olej ten kurz. Proponuję drzemkę. I ciąg dalszy lektury
Żebyś wiedział, że mam ochotę. Ale wolę jednak odkurzyć, a potem lekturę lub drzemkę…
Mówię Ci, zmęczysz się przy odkurzaniu. Lepiej w kolejności: lektura, drzemka i na końcu odkurzanie jeśli już musisz
Dzień dobry


Jaki piękne pięterko!!!
Aż zazdraszczam takiego pięknego wyjazdu
Dobry. Ja po spływie też. Zamiast wiosłować, musisz tylko wiedzieć, jak nastawić żagiel i samo się płynie!
To brzmi jak „chłop śpi, a w polu mu rośnie”…
Tak właśnie miało zabrzmieć
z poprawką na linki, żagle, miecz, ster, mielizny, wiatr, kursy, innych żeglarzy i ich jednostki…
Coś mi się kiepści komputer
Muszę zagonić synka do roboty, żeby sprawdził. Nie wiem, czy to przypadkiem nie dlatego, że coś tam się zepsuło i nie mieliśmy internetu. Syn naprawił i znowu mamy, ale nadal nie jest jak powinno być. Na ten przykład – nie mogę otworzyć galerii, a co to za oglądanie zdjęć, skoro widać tylko same miniaturki
Zero szczegółów…
Objaw raczej wskazuje, że coś nie tak z jakąś wtyczką (nie fizycznie istniejącą, tylko aplikacją działającą w przeglądarce).
A próbowałaś oglądać w innej przeglądarce?
Ta technika jest nieobliczalna!!! Chciałam pokazać synowi jak to wszystko przestało działać i jak na złość działało bez zarzutu
Otworzyłam bez problemu galerię i nie tylko… Syn mnie tylko zapytał, co ma naprawiać, skoro wszystko działa? Dobrze, że to syn, bo jakoś to przetrawił, przed obcym wyszłabym na idiotkę i panikarę


Chyba przede wszystkim ze względu na syna, któremu te wszystkie zawiłości są kaszką z mleczkiem 

Także chociaż nie wiem co to było, naprawiło się samo
I od razu dodam, że chociaż wiem coś o jakichś wtyczkach i wiem również, że są jakieś inne przeglądarki, to nie mam pojęcia jakbym cokolwiek miała samodzielnie sprawdzić, ani jak taką przeglądarkę zmienić. Po prostu, jeśli chodzi o te wszystkie terminy komputerowe i takie inne, to jestem zieloniutka jak trawka na wiosnę
Grunt, że znowu działa
Pięknie, czytałam wczoraj, zdjęcia oglądałam dzisiaj. Od tego upału doba mi się skurczyła chyba:(
Ty na co dzień jesteś bliżej natury, a ja prawie tylko w urlop! 🙂