Moje doświadczenia z nartami w ośrodkach Francji i Włoch ograniczały się dotąd raczej do miesięcy zimowych. Tak się po prostu składało, że wyjeżdżałem między grudniem i lutym, nie później i – ze względów śniegowych – nie wcześniej. Najczęściej z rodziną, w trakcie ferii zimowych, żeby zagospodarować czas Juniorom. A już na pewno nie w marcu, a tym bardziej w kwietniu. Dlatego tym razem obawiałem się trochę, jak to będzie – czy wystarczy śniegu, co się z nim będzie działo w wysokich, wiosennych temperaturach i czy nasze narciarskie ciuchy nie okażą się zbyt ciepłe. Jak się okazuje, większość tych obaw okazała się niesłuszna.
Słońce odbija się od śniegu na stokach Madonny di Campiglio
Wybraliśmy się na zakończenie sezonu w Val di Sole z jedną z trójmiejskich firm, biurem podróży, działającym przy sklepie narciarskim, co miało – jak się zaraz okaże – pewne przyjemne następstwa. Niedługo przed wyjazdem okazało się, że cała grupa liczy sobie blisko setkę ludzi, których pomieszczono w dwóch autobusach. Pojechaliśmy tradycyjną trasą trójmiejskich narciarzy – drogą nr 6 do Kołbaskowa, a potem przez berliński ring i autostradą nr 9 koło Norymbergi i Monachium, następnie przez Innsbruck i przełęcz Brenner na południe, aż do Mezzolombardo – i stamtąd do Malè, położonego w Dolinie Słońca. Po drodze było coraz cieplej, aż do ostatniego postoju na włoskiej autostradzie, kiedy to temperatura przekroczyła 20 stopni (a może nawet 25?) i zrobiło się całkiem letnio. Przyroda po drodze zachowywała się odpowiednio, drozdy (?) na włoskim parkingu prześcigały się w trelach, na zielonych gałęziach rozkwitały białe i różowe pąki.
Tak wyglądało w okolicach Innsbrucka
Nasza grupa zajęła niemal w całości jeden z hoteli w Malè. Całkiem przyzwoity obiekt dysponował – co oczywiste – restauracją, sporą salą wspólną z kominkiem i kilkunastoma kanapami, niewielkim spa z sauną i jacuzzi, a także wielkim tarasem, na którym przyjemnie łapało się promienie zachodzącego słońca, popijając lokalnego drinka pt. Aperol Spritz. Codziennie rano od 7:30 podawano śniadanie, o 8:30 stawialiśmy się na zbiórce przy autokarach, żeby najdalej godzinę później zjeżdżać już na nartach. Najczęściej jeździliśmy na stokach Madonny di Campiglio, zaczynając już to w Daolasie, już to na parkingu w pobliżu klubu golfowego Campo Carlo Magno (brzmi lepiej niż wygląda o tej porze roku, ale dla narciarzy lokalizacja jest doprawdy dogodna). Jeździliśmy więc na stokach Folgaridy, Marillevy, Pradalago, Monte Spinale, Groste i 5 Laghi (4 ostatnie składają się w sumie na tereny narciarskie Madonny di Campiglio). Raz pojechaliśmy także na przełęcz Tonale, dzięki czemu mielismy okazję pojeździć na lodowcu Presena, z wysokości tuż powyżej 3000 m npm. Pewnego dnia, jedynego pochmurnego, wybraliśmy się także z Madonny do Pinzolo, gdzie kursuje około czterokilometrowa kolej linowa. Szkoda, że akurat wtedy pogoda nie dopisała. Aha, jeździliśmy w małej, sześcioosobowej grupie z dwoma małżeństwami, które prezentowały zbliżone umiejętności.
Widok z Groste w kierunku Monte Spinale i innych lokalnych gór.
Powrót ze stoków zaczynał się zazwyczaj około 16:30, w hotelu byliśmy w okolicach 17:30, szybka toaleta po nartach, czasem wyprawa do sklepu po małe conieco, czasem spacer i już o 19:30 podawano OBFITĄ obiadokolację – przystawki na zasadzie szwedzkiego stołu, pierwsze danie (makarony itp.), drugie danie, deser, litości! Wieczory po kolacji spędzaliśmy w podgrupach na miłej konwersacji lub przeglądaniu zdjęć z całego dnia. Ważnym elementem było również spotkanie w celu wypożyczenia nart testowych – jako się już rzekło, nasze biuro podróży wypączkowało ze sklepu narciarskiego, w związku z czym mieliśmy do dyspozycji kilkadzieścia par nart testowych, w większości modele, które dopiero pojawią się w przyszłym sezonie. Skorzystałem z tej możliwości ku swojemu wielkiemu ukontentowaniu, skorzystał również Najjunior – ku satysfakcji jeszcze większej, bo też i pozwalały mu one na wyczyny wprost niebywałe (nie mylić z ostatnim dniem, wtedy jeździł na własnych nartach!). Narty testowe, wybrane po konsultacji z naszym serwismenem, okazały się świetne – stabilne, pozwalające na szybsze skręty z zachowaniem prędkości, z krawędziami trzymającymi się śniegu jak zaczarowane.
Testowe Fischery Najjuniora na sztruksie w Tonale
Na stokach można było napatrzeć się różności. Przede wszystkim przepięknych widoków krajoznawczych – jak skały pasma Brenta, w których wyobraźnia kazała dopatrywać się cyklopowych zamków, czy też późny, kwietniowy śnieg, czasem oklapły, układający się w fantastyczne kształty, czasem rdzawy, chyba od pyłku iglaków, czasem pokryty zlodzoną skorupą, odbijającą słoneczne promienie jak lukier. Były jednak i twory sztuczne – fantastyczne skocznie i poręcze w snowparku, na których snowboardziści wyczyniali przeróżne akrobacje. Pod stokiem na parkingu dostrzegłem zaś terenowego Nissana, któremu koła wymieniono na trójkątne gąsienice, żeby mógł jeździć po śniegu. Dawno zniknęły natomiast sople i lodowe rzeźby (ponoć były), bo to już nie pora na lód, na szczęście jak najbardziej na śnieg. Rano wciąż jeszcze na większych wysokościach zdarzał się uczciwy, a czasem nawet zlodzony sztruks, który około południa przybierał po wierzchu formę lekko pylistą, w której tak doskonale się zacina przy skrętach, a około godziny 14:00-15:00 niestety zaczynał przyjmować konsystencję tępej zupy, momentami wręcz hamującej narty – i o szczęściu mógł mówić ten, komu hamowały obie po równo. Sytuacja, w której jedna narta jedzie, a druga hamuje, jest, hmm, dość rozrywkowa.
Nissan na gąsienicach
Nadszedł wreszcie ostatni dzień. Słońce trzymało się dzielnie na niebie, by jednak w okolicach 14:30 ustąpić przed wałem chmur, nadciągających z południowego zachodu. Pogoda zmieniała się dość szybko, więc po krótkiej rozmowie postanowiliśmy zjechać z Najjuniorem do autobusu. Niebieska, dość łatwa trasa wyglądała w dużym skrócie następująco: stromo, płasko, stromo. Najjunior jechał jakieś 20-30 metrów przede mną, kiedy słońce definitywnie zaszło za chmury i widoczność na stoku zmieniła się diametralnie. Najjunior po odcinku „płasko” zaczął się rozpędzać na kolejnym „stromo”, ale zanim wzrok przyzwyczaił mu się do braku słońca, najechał na muldę śniegu o konsystencji „zupa”. Nie dość, że rozjechały mu się narty, to jeszcze lewa zahaczyła o zaspę, ograniczającą trasę z lewej strony. Przemieliło go i wypluło, narty na szczęście się wypięły, ale fiknął takiego kozła, że ręka nie wytrzymała. Podniósł się, krzywiąc strasznie i jęcząc z bólu – i już wiedzieliśmy, że jest po zabawie. Najjunior dał radę zjechać na dół, gdzie załapaliśmy się na ambulans i do szpitala.
Triumf Najjuniora na 3000 m npm (jeszcze niepołamanego)
W Madonnie trafiliśmy do specjalistycznej kliniki traumatologii narciarskiej. Tam bolącą rękę prześwietlono, orzeczono pojedyncze złamanie kości promieniowej (poprawka z ostatniej chwili od polskiego chirurga: nie promieniowej, tylko tej drugiej, łokciowej; chyba Włosi coś pomykiecili z terminami albo tłumaczeniem) bez przemieszczenia, rękę wpakowano w piankową foremkę i usztywniono bandażem, rezygnując nawet z gipsu. Na szczęście nasza grupa znalazła się w potrzebie i zaczekała z autokarem na parkingu, dzięki czemu ominęła nas dwudziestopięciokilometrowa jazda taksówką ze szpitala do hotelu. Najjunior dostał lekarstwa przeciwbólowe i radził sobie dzielnie, mimo nocnego powrotu autobusem, a wczoraj już nie potrzebował żadnych proszków, co świadczyłoby o tym, że wszystko jest na najlepszej drodze.
Widok z Monte Spinale w kierunku Groste (odwrotnie niż na trzecim zdjęciu)
Podsumowując: pojechaliśmy w bardzo fajnym towarzystwie, do przyzwoitego hotelu. Pogodę mieliśmy rewelacyjną przez pięć dni z sześciu, śniegu było mnóstwo, a testowe narty okazały się objawieniem. Jedzenie muszę zapisać po stronie plusów (ilość i jakość), ale i minusów (przybrałem znów na wadze…). Przyroda, niestety na zdjęciach jej mało, dopisała, co prawda głównie w postaci bujnie kwitnących roślin. Żałuję tylko jednego, że nie mieliśmy więcej czasu na zwiedzanie, nawet „naszego” miasta, bo kościółek wyglądał zachęcająco. Może następnym razem? Bo czuję, że z tą ekipą warto!
Przyroda w Malè, w tle wieża lokalnego kościoła
Dzień dobry. No i tak to wyglądało w pewnym skrócie. Jakby ktoś miał pytania, chętnie rozwinę to i owo!
Dzień dobry 🙂 W skrócie? 🙂 Dopiero skończyłem egzotykę Mirelki i czasu mi zbrakło chwilowo, na ten chudziutki skrót 🙂 🙂
Noo, prawie połowa to zdjęcia…
W porównaniu z moimi galeriami, to tak jakbyś wcale tych zdjęć nie dawał
A szkoda, bo są cudne 
Dlatego jeszcze trochę zdjęć w komentarzach. Ale te cudne są też podobierane, na dłuższą metę to one są raczej nudne – biało, śnieg, skały, czasem bar na stoku. Oglądający szybko się nudzi, bo co mu za różnica, czy to Folgarida, Madonna di Campiglio czy Passo Tonale. O, taki Nissan to jest ciekawostka, widziałem jeszcze Fiata Pandę (albo 500?) z podobnym ustrojstwem zamiast kół, ale już nie zdążyłem sfotografować.
Dzień dobry !
Witam się pośpiesznie i pędzę na fikołki. Pytania będą… na pewno. 
Ładnie to zrobiłes Kwaku – tutaj sami zdolni ludzie zamieszkują 🙂
Hm, dziękuję, mimo że to robota „na piechotę”, nie tak, jak galerie Mirelki.
Brawo, Podróżniku!
Bardzo sympatyczna relacja. Czasem żałuję, że nie jeżdżę na nartach…
Przy okazji witam wszystkich (ukradkiem, rzecz jasna 😉
Dzień dobry. Nie jeżdżąc na nartach, unikasz ryzyka jakże wielu upadków i wypadków… Natomiast co do widoków, to sądzę, że przy Twoich pieszych wycieczkach masz nawet więcej okazji do podziwiania pięknych pejzaży, co narciarz. Jedyna kwestia, że po głębokim śniegu jednak wygodniej jest na nartach niż na butach. No chyba że się założy rakiety śnieżne.
Dzień dobry
Wyprawa zaiste ciekawa,co mnie urzekło to piękne widoki,których miałem niedosyt w samej relacji ale po uzupełnieniu w komentarzach można rzec iż jestem kontent.Mimo iż sam z narciarstwem nie mam nic wspólnego to górskie krajobrazy uwielbiam.Cieszę się Kwaku z Twego udanego wyjazdu bo nawet mimo incydentu z Najjuniorem,myślę iż takowy właśnie był. Ręka się zrośnie,w takim wieku to migiem a wspomnienia te in plus pozostaną na zawsze>Nic tylko czekać na kolejną relację z górskich wojaży okraszoną jak największą fotogalerią
A dziękuję. Tak, myślę, że Najjunior się wiele nauczył nt. ostrożności na stoku i w przyszłości bardziej będzie zwracał uwagę na warunki. następna podróż… Zobaczymy, kiedy.
Dzień dobry


Piękna relacja Mistrzu Q
Czułam się jak na nartach, chociaż nie jeżdżę
Do tego, żeby czuć się jak na nartach, to w sumie jeszcze paru rzeczy brakuje: wiatru na twarzy przy zjeździe, szumu nart na śniegu, zapachu lasu i śniegu (pachniało jakoś tak słono, trochę jak w zimie nad morzem?), a nade wszystko – uczucia ulgi i lekkości, kiedy się na koniec jeżdżenia zmienia buty narciarskie na zwykłe. Niezależnie od tego, jak by się fajnie jeździło, to ulga jest zawsze nieopisana!
Zdarzyło mi się w młodości zjeżdżać, także jako takie pojęcie mam, chociaż narciarz ze mnie jak z koziej… trąba
Co prawda nie udało mi się padać na stoku, ale też i mój zjazd nie był elegancki
Jak się nie umie, to się jeździ jak umie
Tym bardziej, że było to na zgrupowaniu koszykarzy przed mistrzostwami Polski, a nie jakieś szkolenie narciarskie i nikt nas nie uczył jak to się robi 
A, to w takim razie mniej więcej wiesz, co sobie trzeba dopowiedzieć do tych zdjęć, albo „dowyobrazić” 🙂
I na pewno żadna relacja, czy zdjęcia nie oddadzą atmosfery wyjazdu, wszystkich zapachów, odgłosów i wrażeń… Wiem coś o tym, bo i moje relacje są o to uboższe. Nie ma jeszcze takiej możliwości, żeby to wszystko przekazać… a szkoda…
Taak, co prawda różni autorzy SF (w tym i Lem, chociaż na pewno z przymrużeniem oka) wymyślali media, które posiadały przystawkę węchową czy też dotykową, ale jakoś nigdy nikt się nie palił do tych pomysłów. Najbliżej ideału wydawali się być twórcy filmu „Burza mózgów” z 1983, którzy postulowali podłączanie się wprost do odpowiednich ośrodków mózgu.
Muszę lecieć do pracy, niestety

Miłego… Wam
Zupełnie od czapy – pytanie od znajomego z Facebooka:
Czy osoba zatrudniająca piekarza jest chleboDAWCĄ, czy chleboBIORCĄ?
Z czystej logiki wynikałoby iż jest on pierwszym jak i drugim.Biorąc pod uwagę zarówno kontekst finansowy jak i ten czysto materialny w postaci chleba,choć tu już zależy od jednostki.A być może owe pytanie jest bardziej złożone niż mi się wydaje,,,
Otóż zgodziłbym się z tym rozumowaniem, ale podobnie czysta logika podpowiadałaby, że w takim razie piekarz jest w tej sytuacji instancją zbędną; skoro chlebodawca staje się również chlebobiorcą, dlaczego nie oszczędzić czasu i energii, pomijając sam proces dawania i brania?
Quacku, ignorujesz ważny aspekt działalności piekarza, jakim jest wartość dodana… 😉
Brawo Ukrstku !
Znaczy sugerujesz, że namawiam do przestępstwa podatkowego, polegającego na pominięciu usługi podlegającej podatkowi VAT? 😉
Mistrz Tetryk błysnął wiedzą ekonomiczną, a Ty sugerujesz podżeganie do przestępczości podatkowej ?
No ja się pytam, czy to mie się sugeruje podżeganie!
Sugeruję poprawkę w obliczeniach, niezależnie od tematyki podatków 🙂
Piekarz daje chlebek sobie i swojej rodzinie i swojemu pryncypałowi, od którego dostaje za to na „coś do chlebka”. Możemy więc pryncypała nazywać – w tym kontekście – dochlebcą.
Ooo, dochlebca. Piękne słowo, tym bardziej, że nie ma nic wspólnego z POchlebcą.
Odpowiedź,którą dałem wydaje mi się odpowiedzią kompletną na owe pytanie,może ona stanowić fundament do dalszych dywagacji nad tym zagadnieniem,kierunkiem który obrałeś Kwaku jest sensowność mojej wypowiedzi,aby tą drogą podąć należało by pytanie rozszerzyć. Idąc więc dalej,oczywiście iż można by było uprościć owe,że tak to nazwę równianie wyjmując zeń jedną z wiadomych,wtedy to sam zatrudniający stałby się owym piekarzem. Lecz czy wszystkie uproszczenia są dobrym kierunkiem ? W pewnym momencie mogłoby się okazać iż chleboDAWCY nie są wstanie odpowiedzieć na popyt chleboBIORCÓW i doszło by do tego iż wszyscy musimy zostać owymi piekarzami.Jak widać wypięcie jednego ogniwa (wiadoma w równaniu) mogło by zaburzyć funkcjonowanie całego łańcucha,który był przez wiele lat budowany po to by sprostać naszym wymaganiom. Wniosek z tego taki,że nie należy wszystkiego upraszczać bo nie wszystko co proste przynosi dobre skutki.To takie moje swobodne i strasznie uproszczone rozważania wszak one nie mają wpływu na to co dzieje się wokół nas i nie ujmują nikomu żadnej wartości dodanej 🙂 dlatego sobie na nie pozwalam.Druga strona medalu, gdyby nie możliwość uproszczeń moja „klepanina” trwała by do rana…
Rzeczywiście – skomplikowałes to przednio… a tymczasem PRACA piekarza, czyli owa wartość dodana, sprawia, że jego zatrudniający jest chlebodawcą, a obaj są chlebobiorcami 🙂
Dobry wieczór
Toż to wiedźminko powiedziałem wcześniej odpowiadając na pytanie,potem troszeczkę poszedłem dalej doszukując się jego sensowności a że ja lubię na okrętkę to czasem wychodzi jak wychodzi 
Niewątpliwie masz ” gadane”….
Matko Bosko ja tu „filozuje” a Wy o podatkach….
Nic,mam z nimi do czynienia lecz dysputy nad nimi nie zamierzam prowadzić,za dużo mnie to kosztuje
Dołączę do Ciebie Wyimaginowany. Podatki są mi niezwykle niemiłe i dużo mnie kosztują. Dziś właśnie wysyłałam, a do 15 kwietnia muszę wysłać kolejne
Nie mówiąc już o tym, że są wszechobecne. Jeszcze trochę i będziemy płacić podatek od oddychania… ale to chyba wszędzie jest podobnie 
Popatrzyłam na czuby nart testowych i westchnęłam sobie….. Kwaku, co oprócz Fischerów dali Wam do testowania?
Zapach śniegu i radość zjazdu mam ” w rozumie”…. tego się nie zapomina :)A muldy ? to przez jedna taką na Klinie w Bukowinie przestałam jeździć na nartach….. 🙁 Najjunior, mimo bółu, wyszedł z opresji obronną ręką….
Rozumiem, że miałaś poważniejszą kontuzję? 🙁 a szkoda… W ogóle to zabieraliśmy z Twoich okolic jedną instruktorkę, panią Celinę.
Szkoda…. trochę też i moja wina, bo nie przyłożyłam się do przełamania lęku ….
Rozumiem. To tak jak ja z samochodem.
Wiedźmo, zerknij na gg… 🙂
Nie mogę….. nie mam zainstalowanego. 🙁 To jest skutek zmiany kompa ….
Tylko mail mi chwilowo pozostał:)
OK 🙂
Łistonosz nie dotarł….. 🙁
Zapił po drodze, czy co?
Dzień dobry.. Mistrzowska relacja, rzecz jasna


Lubię śnieg gdy z nim nie muszę walczyć! I tak powinno być! Niech służy przyjemnej rozrywce i leży tam gdzie jego miejsce, tzn. wysoko w górach!! Dobra, w niższych partiach też, ale nie w dolinach
Lubię góry. Kiedyś nie wyobrażałam sobie mieszkać na nudnym terenie płaskim. Nawet jak wyjeżdżałam w takowe miejsca, to z radością wracałam w te moje górki i pagórki
Z wiekiem się nieco zmieniło.. ale to wcale nie znaczy, że gór nie lubię.. Ja je tylko mniej przydeptuję 😀
Mistrzu wspomniałeś o Insbrucku i se poleciałam pooglądać zdjęcia w wujku G, bo mnie tęsknota ogarnęła. Śliczne miasto. Tyrol w ogóle jest przepiękny i to niezależnie od pory roku.
Jazda na nartach jest niesamowitą frajda, ale już nie dla mnie.. Hi,hi.. chyba mi 'jabłuszko” jedynie zostało i to z niezbyt wysokiego stoku
Moje dziecko nie załapało narciarskiego bakcyla, za to pięknie na łyżwach jeździło, a teraz… tylko rolki i rower. Dobre i to 😀
Dzień dobry. Ja TEŻ lubię śnieg w górach, nie niżej. Sytuacja idealna jest taka, kiedy teren zaśnieżony zaczyna się jak najpóźniej, a 99% drogi na narty (samochodem) upływa po suchej, czarnej jezdni. Oczywiście przy wyjeździe autokarowym jest to mniej istotne, ale jednak.
Przez Innsbruck tylkośmy przejeżdżali, a dokładnie to obok, autostradą, natomiast w drodze powrotnej udało nam się zauważyć górną część skoczni, tej od Turnieju Czterech Skoczni.
Jeżeli dziecko nie załapało narciarskiego bakcyla, to z pewnością nie generuje tyle kosztów (sprzęt, wyjazdy, ew. skipassy na miejscu), więc nie ma tego złego…
Oj tak… narciarstwo zrobiło się kosztowne… Ale i bajeranckie rowery też. Taki Peugeot to skromne 30 tysięcy…:)
Oranyboskie. Dziecko jeździ na takim sprzęcie? Powiedzmy, z ramą węglową i innymi takimi?
Całkiem dorosłe dziecko:)
Mam pytanie do Mistrza Ukratka 😉 Jak to się dzieje, że wczoraj w domu, łącze internetowe niby jest, ale wszystkie strony w przeglądarce niedostępne. Skype kręci i pokazuje brak łączności.
Dziękuję 😀
A po czym poznać, że niby jest? jakaś usługa działa? Jeżeli masz w domu router, to czy możesz otworzyć jego adres w przeglądarce?
Bo jak najadę myszką na ikonkę netu, to pokazuje się napis „połączenie sieci bezprzewodowej Livebox (…) szybkość 130 Mb/s, siła sygnału: znakomita. Stan: połączono „. Adres też się nie otwierał.
Dzisiaj już w porządku 🙂
Ostatnio w takim samej sytuacji zadzwoniłam na infolinię… i… rozmowa kosztowała mnie 60 zeta 😀
Dzień dobry! Dzisiaj zdaje się wczorajsze deszcze przesunęły się na południe Polski, a u nas zaczyna świecić słońce (ciekawe, jak długo). Poza tym jeszcze nocami śni mi się zjeżdżanie, na szczęście bez następstw.
Dzień dobry 🙂 Przeczytałem, obejrzałem, zazdraszczam 🙂
A jeździsz? Bo wiesz, trasa zawsze leci przez Szczecin, więc gdyby…
Jeżdżę, zazwyczaj wybierałem Austrię, ale od 3 lat nie mogę się wyrwać w tym roku dałem się namówić z oporami na weekend w Karpaczu, ostatecznie nie pojechałem, co zresztą wyszło mi na dobre, bo znajomi wrócili wściekli, jako, że dało się uprawiać przy tej aurze jedynie narty wodne 🙂 🙂
Popołudniami w Madonnie też już bywało ciężko w tej „zupie”, a pod koniec MIEJSCAMI nawet zaczynały u dołu stoków różne pojedyncze rzeczy wystawać, więc trzeba było pod narty patrzeć… Ale nieprzesadnie.
Dzień dobry ! Zajrzałam do Bobika. ugrzęzłam na dłużej…. Bobikowe teksty zawsze mnie cieszyły 🙂
A….. od zachodu to idzie i chwilowo będzie dość pochmurno, ale wiatr ucichł…. i dobrze, bo w porywach był całkiem ostry i zimny
Dzień dobry
Na dziś zapowiadają 17C, na jutro 19C, a w sobotę 23C!!! Co prawda na następny tydzień przymrozki, ale może ich nie będzie 
A u mnie w końcu ciepło
No to, jak mawiają młodsi, kongratki. Przymrozki mają to do siebie, że są lokalne i przyziemne. Czasem na ziemi bywa szron, a czujnik temperatury w lusterku samochodu (mieliśmy tak w poprzednim aucie) pokazuje zero albo plus.
Dzień dobry 🙂 Przeczytałam, popodziwiałam, każdemu wedle potrzeb :). Trochę mi się ten weekendowy wyjazd przedłużył, ale i tak byłam dzielna, bo oparłam się namowom, do pozostania dłużej. Teraz to tylko „home, sweet home”. Niestety kwiatki z tęsknoty (chyba) za mną pospuszczały listki, mam nadzieję, że je odratuję. Jak już się na dobre zadomowię, to postaram się wpaść tutaj. Tymczasem, miłego popołudnia życzę
Witaj, Tosiu! Roślinkom zapowiedz, że jak łebków w trymiga nie podniosą, to wyjedziesz na dłużej!
Skowroneczka w pracy widać przyblokowali, mam nadzieję że w domu dogada się z dostępem do sieci…
U mnie czasem też się tak zadziewa, ale wystarczy wtedy wysiąść i wsiąść – zrestartować router od strony wtyczki.
Bywa, że pomaga.. Jeśli nie ma jakiejś awarii typu – koparka 😀
A przyblokowało województwo… Wrrrr
Znowu nam „ułatwiają” pracę.
Jak n 5 online, to strasznie tu cicho o zmierzchu…
Cały czas czekam na pytania, wątpliwości, życzenia…
Jako się rzekło, nie szusuję – stąd dla mnie cała ta wyprawa to egzotyka 🙂
Ano właśnie. Jest różnica między wyprawą pieszą (np. po górach) a jeżdżeniem na nartach (po tych samych górach). Kiedy planujesz chodzenie, to zazwyczaj z punktu A do punktu B – dzisiaj z przystanku do schroniska, jutro ze schroniska do stacji kolejowej albo przystanku PKS czy coś takiego. Natomiast na nartach jeździ się szybciej i można sobie powtarzać daną trasę tyle razy, na ile czasu starczy, a raczej trudno wyobrazić sobie pieszego turystę, który chodzi szlakiem w kółko (chyba że zabłądził albo zgubił coś ważnego). Dlatego np. jeżdżąc po Tonale najpierw wybraliśmy się na Przełęcz Przemytników i tam zjechaliśmy parę razy z obu dostępnych tras, następnie wróciliśmy na dół i przedostaliśmy się – na zmianę wjeżdżając krzesłem i trawersując stoki ku następnym wyciągom – na trasy pod Cima Bleis na drugim końcu przełęczy. Potem znów zjechaliśmy na dół, wypiąwszy narty przeszliśmy na przeciwną stronę drogi, wjechaliśmy kolejnymi wyciągami na lodowiec Presena i jeździliśmy z kolei tam, po czym zjechaliśmy stamtąd znów na dół doliny i do końca dnia jeździliśmy już po prostych, krótkich stoczkach. W ogóle zjechałem wcześniej, żeby jeszcze zdążyć na zakupy w lokalnym sklepiku, ale to już szczegół. Pod pewnymi względami więc też przesuwałem się – ze wschodu na zachód po północnej stronie przełęczy, a następnie po południowej, natomiast na pewno inaczej niż piechur.
Kwaku…. to naprawdę są nieporównywalne rzeczy… sam pomysł ganiania pieszego turysty w te i nazad może spowodować kolki ze śmiechu 🙂
Wychodzi na to, że tylko Ty Panie Q /no, jeszcze Miś/ lubicie szusować 😀
Ja już zapomniałam jaka to frajda.. A była, bez markowych ciuchów i drogiego sprzętu… 😀
Tak dla porządku – dopiero od jakichś dwóch-trzech lat używam trochę droższego sprzętu i ciuchów (narty przedtem Elan, używane chyba z 10 sezonów, teraz dość dobre Salomony, buty Nordica, przedtem inne też tej marki, ale wszystkie z niskim flexem, spodnie North Face, przedtem noname z Makro, kurtka Campusa na zmianę z kupioną półtora miesiąca temu Killteca, kask – proszę się nie śmiać – ze sklepu Tchibo, ale wygodny jak mało co na mój wielki łeb, reszta raczej poślednia).
A uczyłem się lata temu na dwumetrowych „Wierchach” po ojcu z kandaharami i sznurowanymi butami, potem na krótszych Polsportach z Nowego Targu i bez odzieży już nie to, że markowej, ale w ogóle narciarskiej.
Ja uczyłam się na brata /nazwy nie pamiętam/, który do niskich nie należał, zatem krótkie nie były. Ustawiałam je sobie na wprost, wstawiałam nogi, zapinałam i do przodu.. 😀 A pod górkę to je niosłam 😀
Ha, ja też nosiłem na zaosiedlowej górce. A potem pojechałem do Bukowiny Tatrzańskiej i tam zawarłem znajomość z orczykami łatanymi na śruby i drewniane kotwy. Nawet udało mi się parę razy efektownie wywalić.
… a ” wyrwirączka” Cię ominęła ?
A ominęła, na szczęście. Teraz się przebierny zrobiłem, na orczyki nie wsiadam. Co prawda nie tak przebierny jak szwagier, który już tylko gondolkami jeździ (w Austrii najchętniej), a jak krzesłem, to musi być podgrzewane i/lub z zasuwaną osłoną przeciwśniegową.
Zdarzyło mi się kiedyś do połowy stoku na wyrwijrączce wyjechać… na plecach!
Hmm, jakim cudem jeździłeś na wyrwirączce, jeżeli nie na nartach???
To, ze się nie zaraziłem, nie znaczy, że nigdy nie próbowałem. Tyle, że wtedy narty były u góry 😉
Aaa, to ja pamiętam, że w taki właśnie sposób (z nartami u góry) zjechałem od połowy stoku z kieleckiego Telegrafu.
To się nazywało ” jechać na szagę ” 🙂
albo na krechę 🙂 W tym celował na początku edukacji mój synalek…. zwija l się i wioooo, a mnie skóra cierpła:)
Taa, jak Najjunior zapychał na tych Fischerach, to mnie też skóra cierpła. Ale nic się nie stało aż do ostatniego dnia, chociaż wtedy jechał na swoich (starych Volklach).
Ja zaczynałam od Polsportów – pierwsze plastiki i zamiast kandaharów – markery.A buty ? sznurowane, skórzane, jakaś czerwona kurtka i czarne, wełniane spodnie. I niekoniecznie lubiliśmy górnikóe wyposażonych w znacznie lepsze ciuchy i sprzęt. Często robili sobie fotki w tym ekwipunku i to był ich cały wyczyn narciarski:)
Zazdrościłem córkom znajomych nart z markerami, to było marzenie – wpiąć się na pstryk i wypiąć, naciskając kijkiem. Jeździliśmy kiedyś razem na Świętym Krzyżu na takiej oślej łączce.
.. i wycelować, zeby się wypięły lub nie – zw zależności od dramatyzmu sytuacji 🙂
Dobranoc Kochani i do jutra.. 😀
PS Trzeba zdyscyplinować Wyspiarzy! Zdaje się 😉
A ja zapraszam piętro wyżej – na uczczenie rocznicy…