« Lajkonik i długość dziobu Lajkonik i tajemnica Szeherezada »

Lajkonik i wróżba

Pan Ignacy Lajkonik szedł sobie alejką na skraju osiedla, cały w skowronkach, mimo że była już mocno zaawansowana jesień i większość tych przesympatycznych ptaków dawno odleciała. Alejka wiodła wzdłuż szpaleru topoli, które na jesiennych wyprzedażach zaopatrzyły się w przecenione sukienki z poprzedniego sezonu i teraz żółkły z zazdrości, ponieważ wszystkie wyglądały tak samo. Jedna topola, szczególnie złośliwa, obsypała alejkę kupką mokrych liści, ku której właśnie zmierzał rozanielony pan Ignacy. Jak przystało na rozanielonego, głowę miał wysoko w chmurach, nic więc dziwnego, że nie zauważył pułapki… i w tym momencie prawa noga pojechała daleko do przodu, podczas kiedy lewa niebezpiecznie się ugięła – a pan Lajkonik mimo desperackich wysiłków wylądował z impetem na mokrym asfalcie.

Przez chwilę nie wiedział, gdzie jest i co się z nim dzieje. Kiedy znowu mógł skupić wzrok, zobaczył, że krajobraz naokoło jest taki sam, ale jakby nieco inny. Rozglądał się, zaskoczony, aż wreszcie dostrzegł różnicę: drzewa, liście, płoty, a nawet osiedle w tle błyszczało własnym światłem. Dokładnie w momencie, kiedy to dostrzegł, całe światło, rozproszone zrazu, skupiło się jakby w jednym, jasnym krążku. Krążek ten, przypominający zajączka, jakiego puszczają lusterkiem dowcipne dzieci w oczy nadjeżdżającym kierowcom, drgał i tańczył w jednym miejscu, ale kiedy pan Ignacy nieco ociężale podniósł się z mokrego asfaltu alejki i stanął na nogi – zaczął skakać w miejscu, zupełnie jak pies, który chce zachęcić kogoś do pójścia za sobą.

– Czyżby mały Timmy wpadł do studni? – mruknął do siebie pan Lajkonik, po czym uważnie rozejrzał się, kto to może puszczać zajączka. Jak okiem sięgnąć, nie widział nikogo, więc bardzo się zdziwił. Okna w tych kilku blokach, jakie było widać z alejki, stały ciemne i puste. Tymczasem krążek światła skakał do przodu, a potem wracał do pana Ignacego, który prawie słyszał jego wołanie „Za mną! Za mną!”. Pan Lajkonik wzruszył ramionami i podążył za upartym światełkiem. Wyraźnie się ucieszyło i poprowadziło go wzdłuż alejki, skręcając jednak od razu pomiędzy topole. Szedł pan Ignacy po trawniku, szedł zarośniętą dróżką pomiędzy kałużami, szedł koło kępy brzóz, których nigdy wcześniej nie widział w tym miejscu, aż zaszedł przed chatkę. Dziwna to była chatka, nie żeby od razu na kurzej łapce… ale wydawała się panu Ignacemu jakaś nierzeczywista. Jej drewniane ściany chwilami drgały jak obraz na starym telewizorze, chociaż drzwi wyglądały bardzo solidnie.

Krążek światła wskoczył na klamkę i podskoczył na niej kilka razy. Pan Lajkonik posłusznie wyciągnął dłoń i nacisnął starą, spatynowaną rączkę z kutego żelaza. W tej chwili poczuł, jakby pod nim wystartował ruchomy chodnik, i sam nie wiedząc, kiedy, znalazł się we wnętrzu chatki. Wyglądało ono przytulnie, a pod ścianami i na półkach piętrzyło się pełno przedziwnych rekwizytów. W przyćmionym świetle małej nocnej lampki pan Ignacy mógł dostrzec między innymi afrykańskie maski z kokosów i mahoniu, czarną kulę bilardową wielkości piłki do siatkówki, czy też małego, srebrnego słonika, stojącego na niedużej komódce. Pod ścianą siedział bardzo elegancki, żywy szczur, z cylindrem na głowie, patrzący na pana Ignacego z godnością przez monokl. Nieco dalej, wśród cieni widniało coś, co wyglądało jak głowa wyścigowego konia, przybrana laurowym wieńcem. Obok, na półce, leżała butelka, która kryła we wnętrzu – na ile pan Lajkonik mógł dojrzeć – bardzo starannie wykonany model żaglowca.

Wszystko to powoli odjeżdżało w tył, a pan Ignacy przesuwał się ku centralnemu punktowi chatki, którym wydawał się być rozłożysty pluszowy fotel z bogato rzeźbionymi podłokietnikami, stojący przy niskim, okrągłym stole. Za stołem siedziała nieduża postać, zakutana w ciemny płaszcz, na głowie miała ciemny kapelusz, a na nosie – okulary, zza których błyskały mądre oczy. – Pani jest… czarownicą? – zapytał nieco zdezorientowany Lajkonik.
– Nie, szanowny panie Ignacy, wiedźmą – powiedziała uroczyście wiedźma.
– O, widzę, że pani mnie zna?!? – zdziwił się jeszcze bardziej szanowny pan.
– Proszę pana – uśmiechnęła się wiedźma nieco pobłażliwie – czy zastanawiał się pan kiedykolwiek, skąd się wzięło słowo „wiedźma”? Otóż pochodzi ono od słowa „wiedzieć”. Wiem o panu wszystko, czego potrzebuję.
Pan Lajkonik zastanowił się chwilę – A jak to się ma do ochrony danych osobowych?
Wiedźma lekko się skrzywiła – Proszę mi wierzyć, że mam wszelkie uprawnienia w tym względzie. Ale nie po to pana tutaj zaprosiłam. Zdecydowałam się mianowicie przygotować pana na to, co się panu niedługo zdarzy. Chciałby pan przecież wiedzieć?
Pan Ignacy szeroko otworzył oczy – A wie pani, że niekoniecznie… Ale skoro już u pani jestem, to słucham. Jak to w ogóle możliwe?

Wiedźma tymczasem przechyliła się w bok i z widocznym wysiłkiem wyciągnęła skądsiś dużą kryształową kulę, zanim pan Lajkonik zdążył zareagować, zerwać się z fotela i pomóc kobiecie dźwigać ciężki przedmiot. Ustawiła ją na stole, przetarła bawełnianą szmatką i kliknęła dwa razy podłączoną do niej myszką. – To komputer? – upewnił się pan Ignacy – Cóż za oryginalna obudowa…
– Nie – odparła sucho wiedźma – to oryginalna kula do wróżb, model czeski na niemieckich kryształach, późny Rudolf II, początek siedemnastego wieku. Mysz to tylko drobne ułatwienie –
i pan Lajkonik siedział już cicho. A wiedźma zaczekała, aż kula połączy się z położoną w arystotelejskiej kwintesencji siecią, zwaną stąd właśnie Eternetem i zaczęła wróżyć:
– Widzę pana… W sztuczkowym ubraniu, śpiewającego kuplety z „Kabaretu Starszych Panów”… A nie, przepraszam, to zakłócenia, prawdopodobnie od herbaty z sokiem malinowym… Proszę jej tyle nie pić… No dobrze, widzę pana za szkłem… To portret prezydenta? Nie, to jakaś ściana ze szkła… Widać gałąź… To jakaś weranda?
– Oranżeria! – wyrwał się pan Ignacy – To znaczy, że jednak ją zbudują? To świetnie!
– Nie przeszkadzać! – zgromiła go wiedźma – No i masz, cała wizja przepadła. Moment, a to co?
Z boku kuli wysunęła się podłużna paczka. Wiedźma nieufnie podniosła ją do światła, po czym rozpromieniła się. – No proszę, spontaniczna materializacja! To do pana! Proszę to rozpakować za dwadzieścia cztery godziny, a teraz już do widzenia!

Pan Lajkonik wziął od niej paczkę, popatrzył z niedowierzaniem na gruby szary papier, na którym widniało jego imię i nazwisko, nie napisane, ale jakby wypalone za pomocą słońca i lupy. Kiedy podniósł wzrok, chcąc zapytać, co dalej, aż achnął. Siedział na kupie mokrych liści, w alejce nieopodal osiedla! Już, już miał się bez przekonania zaśmiać z własnych urojeń, kiedy jego wzrok napotkał trzymaną w ręku paczkę. Pan Ignacy Lajkonik bez słowa wstał i podążył dobrze znaną dróżką w kierunku bloków.

Zadzwonił do drzwi pani Chandry z myślą, że od razu opowie jej o tym, co go spotkało w topolowej alejce (no właśnie, czy tam go to spotkało? Czy gdzieś indziej?), ale kiedy otworzyła mu drzwi, wiedział już, że coś jest nie tak. Chandra była niezwykle – jak na siebie – blada i milcząca, wszedł więc i usiadł, oczekując raczej niemiłych wieści. A ona zaczęła mówić:
– że właśnie dostała wiadomość z Indii;
– że zmarł jej prawuj, którego prawie nie znała;
– że był on wziętym biznesmenem, ale niestety nie wiadomo dokładnie, co po sobie pozostawił;
– że strasznie jej przykro, ale jako jedna ze grona spadkobierców musi lecieć do Indii, dowiedzieć się, kto i co odziedziczył, a potem uporządkować sprawy;
– i że nie będzie jej w Polsce przez dłuższy czas.

Pan Lajkonik słuchał i z każdym słowem coraz mocniej rozumiał, że będzie się musiał z panią Chandrą rozstać na dłużej, a na myśl o tym rozstaniu czuł, jakby w środku z hukiem spadały mu wielkie, ciężkie pudła. Pożegnali się tego wieczoru prawie we łzach – ona musiała się spakować, a on nie chciał przeciągać pożegnania. Zostawiła mu klucze do mieszkania („Pamiętaj, podlewaj bauhinię – i dopilnuj, jak będą budować oranżerię!”), a potem zadzwoniła do niego jeszcze z lotniska – że wróci tak szybko, jak tylko się da.

Kiedy następnego dnia osowiały pan Ignacy siedział na własnej kanapie, przypomniał sobie o tajemniczym pakunku, otrzymanym u wiedźmy. Poszedł do przedpokoju, wygrzebał paczkę spomiędzy starych gazet i dłuższą chwilę siedział, wpatrując się w nią nieżyczliwie. W końcu podjął decyzję, sięgnął po nóż do papieru i jednym ruchem rozciął opakowanie. Spojrzał – i parsknął nieco histerycznym śmiechem. Trzymał w dłoniach doskonale mu znane wydanie powieści Juliusza Verne’a z 1959 roku, z ilustracjami Daniela Mroza – „500 milionów hinduskiej władczyni”.

__________

Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz madagaskar08.pl . Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.

Comments are closed.