Cała ta nasza wyprawa zaczęła się od tego, że małżonek od kilku już lat próbował kupić wiśnie. Pytał w sklepach w sezonie i poza… Każdy tylko ręce rozkładał i mówił, że czasami miewają, ale bardzo rzadko. A te wiśnie chodziły za małżonkiem bez przerwy. Od naszego byłego sąsiada dostał namiary na plantacje – dwie w Michigan i jedną w Wisconsin… Nie było już siły, która mogłaby małżonka powstrzymać przed tą wycieczką. Zdecydowaliśmy się jechać na plantację Tree-Mendus Fruit w pobliżu miasteczka Eau Claire w Michigan.
Tak jak planowaliśmy wyjechaliśmy z domu przed 7 rano. Przed nami była długa droga. W sumie 131 mil, czyli prawie 210km… prawie 2,5 godziny jazdy…
Jechaliśmy już z 1,5godziny, gdy zobaczyłam informację o rest area, czyli miejsce gdzie można się zatrzymać i odpocząć. Palić mi się chciało, że szczypało za uszy. Oczywiście zajechaliśmy tam 🙂 Taka była inna, niż te które do tej pory widziałam. Między innymi było tam małe jeziorko. Świetnie urządzony plac zabaw dla dzieci i grille ustawione w lesie. Normalne miejsce na pikniki. Małżonek poleciał do łazienki, a ja zostałam przy samochodzie. Oczywiście rozglądałam się za ptaszkami. Pomyślałam, że może trafię na coś nowego… I faktycznie. Nie tak daleko ode mnie przeleciał ptaszek. Nie wiem co to było, bo zdążyłam tylko zobaczyć czarno-niebieskie upierzenie grzbietu i skrzydeł. Próbowałam go wypatrzyć, ale zniknął mi bezpowrotnie…
W Michigan zjechaliśmy z autostrady. Nie mieliśmy daleko, ale nie przewidzieliśmy, że to święto. Jak to mówią niektórzy – „Urodziny USA”. Trafiliśmy na zamkniętą drogę, bo ludzie przygotowywali się do parady. Jak poczytałam na ogłoszeniach, był tam w atrakcjach, przewidzianych na dzisiaj konkurs plucia pestkami na odległość… Trochę dziwna konkurencja;)
Po drodze mijaliśmy hektary sadów z różnymi niskopiennymi drzewami. W końcu, po różnych objazdach dojechaliśmy. Nie bardzo wiedzieliśmy co i jak powinniśmy robić, bo nigdy do tej pory na takich zbiorach w Ameryce nie byliśmy. Całe szczęście przeczytaliśmy ogromny napis, że zanim pojedziemy do sadów, musimy się zarejestrować. Tam wzięli dane (małżonek podał swoje, a ja już nie musiałam), wytłumaczyli jak i co mamy robić. W pierwsze chwili małżonek zapytał, czy możemy po prostu kupić te 10 funtów (4,5kg) wiśni. Owszem mogliśmy, ale to kosztuje o dolara więcej za funt. Facet powiedział nam, że we dwójkę, to te 10 funtów nazbieramy w pół godziny, a dycha w kieszeni zostanie. Przyznaliśmy mu rację. Niby to niedużo… bo co to jest dycha… ale w sumie jak się jedzie tyle czasu, to te pół godziny można poświęcić na zbieranie…
Ponad milę jechaliśmy polną dróżką do punktu, gdzie dostaliśmy wiadro. Nie mieli tych mniejszych, do których wchodzi 13 funtów, więc wzięliśmy większe – 20 funtowe 😀 . Dwóch młodych chłopaków powiedziało nam gdzie możemy iść zbierać. Teren ogromny!!! Równiutkie rzędy niskopiennych drzewek wiśniowych, czerwonych od owoców. Nie poszliśmy daleko. Po co? Widzieliśmy ludzi het daleko, pod koniec rządków. Ale czy tamte wiśnie były lepsze? Nawet połowy nie obraliśmy z jednego drzewka, a wiadro zapełniło się. Oczywiście część owoców wrzucałam do wiaderka, a część do żołądka 😉 Od lat nie jadłam wiśni, a je lubię. Także chciałam się najeść do syta. Gdy mieliśmy już z połowę wiaderka, ucieszyłam się głośno, że się tak szybko ono napełnia, a ten małpiszon odpowiedział, że gdybym nie jadła, to mielibyśmy pełne wiadro… A to po prostu była zazdrość. Bo on jak coś zbiera, to nie umie w międzyczasie jeść. Tylko to nie jest moja wina!!! Mieliśmy już pełne wiadro, ale jeszcze ciężko było odejść. Małżonek postanowił jeszcze sobie pojeść, zanim będziemy wracać… Przy okazji zauważyliśmy, że trochę Polaków też przyjechało na wiśnie. Tuż obok jakaś para dosiadła się do dwóch drzewek. Taki starszy pan pouczał swoją towarzyszkę, żeby starannie dobierała owoce, bo część jest przejrzała, albo uszkodzona, a byle czego nie ma co brać. Nie wiem ile czasu spędzili na tej plantacji, ale chyba do wieczora 😀 Kto się będzie przyglądał każdej zerwanej wiśni?!!!
Też niedaleko od nas, do drzewka dopadła polska rodzinka. A może nie jedna? Byli z małymi dziećmi (chyba z pięć sztuk) i to wszystko w wieku przedszkolnym, a nawet jedno określiłam na jakieś dwa-trzy lata. Jeden z mężczyzn był bardzo głośny. Jeszcze ich nie widzieliśmy, a już go było słychać. Rodzinka dopadła drzewka i zaczęła zbierać. Nawet dzieci coś tam zrywały z najniższych gałęzi… tylko ten jeden facet (na oko – dobrze przed trzydziestką) stał i gadał (to ten głośny). Co jakiś czas podchodził do drzewka, zrywał garść do dzioba i odchodził. Jedna z kobiet nie wytrzymała i zapytała, czy cały czas będzie tylko tak stał? „Nie, będę stał i gadał” odpowiedział. A potem dodał, że przywiózł ich tu i jak z niego wystarczy… Po chwili jeden z maluchów powiedział krótko „kupę” i jedna z kobiet powiedziała temu co się tak opierdzielał, żeby wziął małego do łazienki. Był oburzony, że dlaczego on?!!! Ona powinna!!! Nie dała się i powiedziała, że ona zbiera wiśnie, a on może gadać nawet z dzieckiem w łazience. Rad nierad wziął dzieciaka i poszedł… Na tej plantacji często słyszeliśmy też inne polskie głosy, a także rosyjskie, czy koreańskie. O meksykańskich nie wspomnę 😉 Ale się nie rozglądaliśmy zajęci zrywaniem…
Na punkcie, gdzie dostaliśmy wiaderko, zważyli nasz „urobek”, dali kwit i wytłumaczyli jak dojechać z powrotem, bo drogi są tam jednokierunkowe. Pojechaliśmy. Zaparkowaliśmy pod punktem, gdzie te wiśnie myją i drylują. W wiaderku mieliśmy 22,5 funta… Małżonek chciał trochę pestek po tym drylowaniu, ale dziewczyna obsługująca maszynę powiedziała, że są one nie do odzyskania. Postanowiliśmy nie drylować wszystkiego. 2,5 funta zostawiliśmy w całości. Dziewczyna zaprowadziła mnie do myjni. Wzięła duże plastikowe pudełko z dziurami, pokazała jak wysypać wiśnie na specjalną drewnianą deskę i je przebrać. Wszystkie korzonki, listki, czy inne zanieczyszczenia mogłam wywalić do specjalnego pojemnika, a wiśnie wrzucić do pudła zanurzonego w wodzie. Po przebraniu, wiśnie myły się jeszcze kilka minut… potem dziewczyna przyszła, wyciągnęła pudło z wody i poniosła do maszyny. Z jednej strony wysypywała, a z drugiej strony wypadały wydrylowane. Ile to zaoszczędziło mi pracy!!! 9 kilogramów wiśni wydrylować ręcznie!!! To zajęłoby mi masę czasu!!! A tak! Kilka minut i po sprawie 😀 Zapłaciliśmy za wszystko i usiedliśmy na ławeczce w cieniu, żeby coś zjeść. Oczywiście miałam ze sobą kanapki… Powiedziałam małżonkowi, że jest dość wcześnie i może w drodze powrotnej zajechalibyśmy nad Lake Michigan. Pamiętałam, że widziałam na mapie Indiana Dunes State Park. Może tam byśmy pojechali? Małżonek nie wyraził sprzeciwu i zaczął sprawdzać na swoim telefonie jak tam dojechać. A że to było po drodze do domu…
W pewnym momencie zobaczyłam kołującego myszołowa. Po drugiej stronie drogi było pole golfowe i jakiś facet jeździł po nim kosiarką. Myszołów nie głupi, wiedział, że ta kosiarka wypłoszy myszy i inne drobne gryzonie, więc spokojnie latał i wypatrywał. Nie latał długo… Widziałam jak raptownie skulił skrzydła i poleciał w dół jak kamień… Przed samą ziemią trochę wyhamował… Nie wiem czy coś złapał, bo wylądował z niskimi krzaczkami, ale skoro tam siedział, to chyba tak…
Zjechaliśmy z autostrady gdzie trzeba… gdy dojechaliśmy do wjazdu na teren tego parku, zatkało nas. Do parkingu była kilometrowa kolejka. Samochody stały równym rządkiem i czekały na swoją kolejkę. To było stania na kilka godzin… Zawróciliśmy… Nie było sensu czekać, skoro i tak nie wiedzieliśmy co tam właściwie jest. Może wybierzemy się tam innym razem, gdy nie będzie takich tłumów…
Postanowiliśmy wracać. Na niebie pojawiły się cudne chmurki…
W sobotę pracowaliśmy trochę w ogródku i znalazłam cudne liszki. Parę tygodni temu pisałam o motylku, który buszował w moim koperku… Te liszki to chyba jego dzieło 😀 … Jak małżonek poszturchał jedną z nich, bo chciał, żeby się inaczej ustawiła do zdjęcia, to pokazała mu rogi 😀 Jakieś takie dziwne i galaretowate…
W niedzielę wybraliśmy się do nowego dla nas parku. Jeszcze tam nie byliśmy, ale to już zupełnie inna historia…
Trochę może za długie… Ale tak to z gadułami bywa


Co prawda nie musiałam pokazywać tej liszki, ale tak mi się podobała, że nie mogła się powstrzymać
Miłej wędrówki po plantacji i nie tylko
Gdzie tam za długie, za krótkie, przez chwilę pobyłem nad jeziorkiem, zamiast w koszmarnym upale 🙂 🙂
A tak w ogóle, to w Wisconsin sezon na wiśnie jest późniejszy i oczywiście znowu się wybieramy
Trzeba tylko będzie sprawdzić czy w niedzielę 13 lipca nie będzie za wcześnie. Bo na stronie internetowej piszą, że u nich sezon zaczyna się 15. To tylko dwa dni różnicy…
Dzień dobry!
Wiśnie jak wiśnie, ale ta liszeczka!

Ależ się napodróżowałam o poranku
Wędruję dalej, dzisiaj palę pod kotłem.
Licha nielicha! A kolorki ma boskie! Cała jest gustowna – nadawałaby się na blogerkę modową.
Kiedyś znajomy zadzwonił do mnie i mówi:

– Wpadnij do mnie, bo muszę czubki wiśni pościnać, a trochę owoców tam zostało!
A to był koniec sierpnia i były tak dojrzałe że aż czarne! Znając oględność znajomego, napakowałem kombiaka pojemnikami różnymi, na oko ze 200 litrów i trzy latorośle do zrywania.
Na miejscu okazało się że rzeczywiście obcina te czubki z owocami, bo wyrosły za wysoko i nie można ich było zbierać.
Nazrywaliśmy tyle ile się zmieściło, a pozostało wielokrotnie więcej, bo skupy były już nieczynne. I cóż to były za wiśnie – najdorodniejsze, najsłodsze i najciemniejsze jakie kiedykolwiek widziałem! Ten Polak co przejrzałych nie chciał, to chyba nie wie co mówił?
Trochę był problem z umyciem, ale udało się całkiem dobrze.
Część poszła do przerobienia na konfitury, a pozostałe na winko wiśniowe. Do winka dołożyliśmy pestki z drylowania tych konfitur – pestka jest pełna różnego dobra, jako to witaminy, których nigdzie indziej nie ma i walory smakowe inaczej tracone bezpowrotnie. Do tego poszły obowiązkowo ogonki owoców i trochę listków – razem smak było nie do pobicia! Coś o tym musi wiedzieć Mistrz T56, bo sam próbował – nie wyobrażam sobie inaczej!
Też tak pomyślałam, że ten Polak nie wie co mówi. Owszem, jak któraś wiśnia była ogryziona przez ptaki i wisiała sama pestka, to się to od razu wyrzucało, ale człowiek nie przebierał tak dokładnie wszystkiego od razu, bo i po co?
Bo do konfitur się ich nie dodaje…
A pestki małżonek chciał właśnie do tej nalewki, żeby podnieść walory smakowe
Dzień dobry! Dzień piękny, robota goni, już 9:00, a ja postanowiłem jednak zacząć od wiśni.
Otóż to samodzielne zbieranie przypomniało mi o dwóch rzeczach – pierwsza to ogłoszenia przydrożne na Kaszubach, że można sobie samemu zbierać truskawki z plantacji, tylko że oczywiście kucanie przy truskawkach jest chyba bardziej męczące niż zrywanie wiśni z drzewka. Druga rzecz, to system, w jakim bierze udział moja amerykańska Kuma, która wykupiła udział w jednej farmie, prowadzonej przez jakąś fundację, stosunkowo niedaleko siebie, i w ramach tego udziału (płatnego raz w roku) ma raz na tydzień prawo do określonej części zbiorów, tzn. kiedy się pojawią. Czyli np. farma ogłasza, że od najbliższego tygodnia co wtorek można przyjechać i w ramach jednego udziału odebrać: tyle to a tyle funtów papryki, tyle pomidorów, ileś tam ziemniaków etc. etc., ale jak jest bogaty urodzaj czegoś, to czasem dodają „plus tyle, ile zdołacie sami uzbierać – dowolną ilość”. I rzeczywiście można czasem trafić na obfitość jakichś owoców albo warzyw i nieźle się obłowić. No ale oczywiście różni się to od systemu na opisanej farmie, bo nie można wjechać z ulicy i zapłacić, tylko udziałowcy mają prawo do części zbiorów. Oczywiście w przypadku tej farmy w Marylandzie chodzi o to, żeby poprzez system udziałów zapewnić prowadzącej farmę fundacji ciągłość działania – raz na rok płaci się za udział, a potem co tydzień odbiera plony.
Co do liszki, to jestem niemal pewien, że to jakieś gruczoły odstraszające, w sensie wydzielające nieprzyjemną w smaku i/lub zapachu substancję, mówiącą „jestem niesmaczna, nie jedz mnie”. A że ludzie mogą zapachu nie czuć, a smaku nie mieć zamiaru próbować, to już całkiem inna sprawa.
Kucanie przy truskawkach jest o wiele bardziej męczące i podejrzewam, że na takie coś bym się nie zdecydowała. Nie ten wiek i nie ta kondycja
Szkoda byłoby śniadania… 
O takich farmach udziałowców, to nie słyszałam, chociaż może i w tych stanach rolniczych koło nas też takowe są. Po prostu nigdy się tym nie interesowałam.
A liszka na pewno te różki wystawia w celach obronnych. I może dlatego, chociaż kilka z nich jest na widoku, żaden ptak ich nie zjada. I na pewno też nie mieliśmy zamiaru ich próbować
Dzień dobry 🙂 Dobrze, że przeczytałem formułę Tetryka niżej, to pojawiło się smakowite pięterko, wcześniej niewidoczne, niestety pełną lekturę zostawić muszę na później. Matuśku jaki upał! 🙂
I to jeszcze w futrze!!!
Witajcie!
Coś podobnego miałem swego czasu niedaleko osiedla: poletka doświadczalne ówczesnej Wyższej Szkoły Rolniczej. Kto chciał, przychodził i zbierał; jedynym warunkiem było dokładne zważenie i odnotowanie zebranego plonu. Najwięcej było czarnych porzeczek. Dżemów i galaretek wystarczyło nam na kilka lat po tym, jak poletka zostały zlikwidowane…
Tropikalne dzień dobry Wyspiarze 🙂
Wyobrażam sobie Miralko jak ogromne było wiśniowe pragnienie męża, skoro aż tyle km pokonaliście, by rozkoszować się ich smakiem. Dlaczego mnie to nie dziwi? Też bardzo je lubię 🙂 Chociaż zerwane prosto z drzewa bywają czasem kwaśne, ale w przetworach sprawdzają się doskonale. W formie przetworów zachowują również swoje właściwości, dlatego też każdego roku przerabiam kilka wiadereczek z sadu mojej mamy 🙂
Niestety w mojej okolicy nie ma takich plantacji, a szkoda, gdyż podoba mi się pomysł połączenia na miejscu: zbioru – mycia- drylowania 🙂
Patrząc na zdjęcia przypominają mi one odmianę – Szklanki, ale … niekoniecznie się znam, więc może to być mało trafne 😉
Jako, że żar leje się z nieba, termometry wariują, życzę Wam na dalszą część dnia choćby odrobinę orzeźwiającego powiewu wiatru 🙂
Miałam ochotę na konfitury, ale nie mam odpowiedniego naczynia do ich smażenia. Z tego co kiedyś słyszałam, aluminiowe garnki nie nadają się do tego, bo coś tam się wytrąca, czy jakoś tak (nie jestem chemikiem i się nie znam) i konfitury nie stoją za długo. W Polsce mieliśmy specjalną michę do tego. Małżonek sprawdzał tutaj, ale takie michy są niebotycznie drogie…
A że się zupełnie nie znam na tym, to każda propozycja jest do przyjęcia 
A wiśniowe konfitury, to rarytas
Co do odmian, to jestem skłonna się z Tobą zgodzić Kopciuszku, bo nazwę takiej odmiany słyszałam
To Szklanka – dosc popularna ,wczesna i stara odmiana wisni.
Jak już pisałam, jestem skłonna się zgodzić. A skoro i Mania pisze, że to ta odmiana, no to na pewno tak jest


Mnie tam glanc pomada. Grunt, że smaczne
Może w tą niedzielę uda nam się pojechać na inną plantację, tym razem do Wisconsin. Oni muszą mieć jakąś inną odmianę, późniejszą. Ale i tak nie wiem jaką
Poczekamy , zobaczymy … Zrobisz jak zawsze super fotki Mirelko
to będzie można sprobować rozpoznać odmianę, choć myślę, że i bez tej wiedzy będą Ci wisienki smakowały !

Och przepraszam! Zawsze sie zapominam , jak pisze na tym „cudzesie” i takie literowki wychodza! Tetryczku ! Ratunku! Mozesz sprawidz by to wyzej dalo sie przeczytac?????

Nie wiem kto porawil , ale baaaardzo dziekuje

Literówkami się nie przejmuj, bo wszyscy je robią i nie jest to niczym nowym
Jak się szybko pisze, to się zawsze można pomylić. Całe szczęście nikt tu nie zwraca na to uwagi i się nie czepia 
Zawsze powtarzam, że żeby coś się podobało, nie muszę tego znać z nazwy
To samo jest ze smakiem. Wiśnia szklanka czy inna, zawsze jest wiśnią i smakuje mi jednakowo 
Dzień dobry
U mnie też dzisiaj pogoda pod psem
Mało że gorąco, to jeszcze ta wilgoć w powietrzu. Już od rana nie ma czym oddychać. To znaczy w domu, jak klimatyzacja chodzi, to jest OK, ale na zewnątrz!!! Całe szczęście pracuję w pomieszczeniach ochłodzonych i jakoś się wytrzyma 
Muszę lecieć do pracy
Chociaż tradycyjnie mi się nie chce 

Do popotem
No i wreszcie przeszła piękna burza! taka z wiadrami wody z góry, wiatrem co się zowie i piorunami co chwila. Wycieraczki na pełnych obrotach, rozbryzgi powyżej dachu – i krótka chwila przerwy w deszczu, akurat na tyle żeby bez większych strat przejść z garażu do domu!
To idealnie. Mam nadzieję, że się Wam powietrze oczyściło trochę, bo coraz częściej bywa tak, że po burzy wraca parna i duszna atmosfera.
DzieńDobry 🙂 Kilo wiśni szklanek po wydrylowaniu, umieszczam w białej lnianej chustce, sypię do nich 30 dkg cukru trzcinowego, zawiązuję i umieszczam w dużym zakręcanym słoju, wiszące nad 1/2 spirytusu. Po około miesiącu, wiśnie są prawie suche natomiast pod spodem jest znakomita nalewka, którą można rozcieńczyć wodą destylowaną do pożądanej przez siebie mocy. Wiśnie są wspaniałe w smaku, lekko czuć je spirytusem :))
Witaj Stateczku
Małżonek korzysta z innego przepisu. Zalał wiśnie spirytusem (w gąsiorku) do 5 cm powyżej ich poziomu. Ma to stać kilka tygodni (dokładnie nie pamiętam ile). Potem, jak mi wytłumaczył, spirytus się zlewa i przechowuje, a wiśnie zasypuje się cukrem. Też muszą odstać parę tygodni. Potem ten sok, który puszczą od cukru miesza się z przechowanym spirytusem i dolewa się wody do smaku
Nie wiem jeszcze jakie będą w smaku te wiśnie, ale podejrzewam, że będzie się nimi można upić, wcale nie mniej niż tą nalewką 

Każdy ma jakieś swoje przepisy i moim skromnym zdaniem, każdy sposób jest dobry, o ile nalewka jest smaczna
Dokładnie tak robiłem. Przepis ze starego wydania „Kuchni Polskiej”
Nawet nie wiedziałam
Małżonek skądś ten przepis ma. On się często wymienia przepisami ze swoimi polskimi koleżankami. A ma ich kilka
Nawet nie wiem od której to dostał, a może znalazł z naszych książkach kucharskich? Nie wiem, bo bardzo rzadko korzystam 
Dzień dobry, tym razem nie strzymam, jak mi się tęskni za wiśniami!
Prosto z drzewa!
Te po których łaziłam w dziecięctwie już się dawno pozawalały i cichaczem wyszły gdzieś komuś na opał lub do wędzenia, a na nowe jakowyś nieurodzaj.
Te ze sklepu, które trzeba myć aż do zmycia wszelkiego smaku i nie zbierane „tymi rencami” to nie to samo…
Z prawdziwą nostalgią czytam i notkę i komentarze
Przełam się, kup trochę, a pestki cichcem wypluj gdzieś u Baby!
Witaj na łamach! 🙂
tak długo mam je w paszczy międlić? 😀
Środków ci ja wyznaczać się nie ośmielę – ważne, aby je „zgubić” tam, gdzie po wyrośnięciu miałabyś szansę na wiśniobranie… Na balkonie się nie da 🙁
A!!! Przedni pomysł! Nie wiem tylko co na to Baba, jak się sad leszczynowy zamieni w wiśniowy ;D
Witaj Bezettko
Na pewno masz rację. Wszystkie owoce kupione w sklepie mają inny smak, niż te zebrane własnymi „rencyma”. Dużo jeszcze zależy od dostawcy. Czasami te warzywa i owoce są tak napakowane chemią, że po zjedzeniu kilka dni się odbija tym paskudztwem 
Nawet niektórzy się dziwili, że mi się chce… A dlaczego by nie? Nawet teraz bym chyba polazła, chociaż nie byłoby to tak sprawne łażenie jak kiedyś
I do prostego pnia bez niskich gałęzi potrzebowałabym już jakiejś drabinki, bo miałabym poważny problem wciągnąć się do góry…
Ja łaziłam u swojej ciotki po drzewach, za tymi wiśniami, jak już byłam matką dwójki dzieci
to drugie 't’ to przez pomyłkę 😉
Bez niskich konarów to i ja miałabym problem, acz… jakby namiętność popchnęła to może i z rozbiegu…
Tak się zastanawiałem, czy się uegzotyczniasz, czy się po prostu zająknęłaś?
jąkam, jąkam. z wrażenia 😉
Cześć Bezetko !
A tak w ogóle, to małżonek nieprzyzwyczajony do tak dużej ilości dni wolnych, w niedzielę rano wybierał się do pracy, bo mu się wydawało, że to poniedziałek
Ostatnio pracował nawet w niedzielę, bo coś tam pilnego mieli. A tu aż trzy dni odpoczynku… 
Witajcie!
Mokre prześcieradła w miejsce firanek i można po domu na golca latać, od prysznica do wodopoju
Dzień dobry! Tak się zasłuchałem w dobranockę, że nie zauważyłem, co tam miga w tle :-/
Co do temperatury, to zauważyłem natomiast prognozę dla Trójmiasta (29 stopni Celsjusza) i Poznania (33).
Dzień dobry 🙂 Zapowiadają jeszcze min. dwa tygodnie Afryki dzikiej, wczoraj przeszła burza i trochę się ochłodziło, ale dzisiaj temperatura nadrabia wczorajsze straty 🙂 🙂
Nogi do wiadra z lodem?
Misku ! Dwa tygodnie to raczej nie… Na tutejszych mapach meteo widzialam jeszcze dwa trzy dni i przyjdzie stad mokro .Od wczoraj poznego wieczora pada. Najpierw lalo jak z cebra a teraz siapi , ale to stan na razie ciagly….
Ochłodzi się na bank w piątek Maniu Droga, bo wybieram się nad morze, a w niedzielę jak będę wracał, to żółte paskudztwo znowu da popalić po całości 🙂 🙂
A przede wszystkim dzien dobry Panstwu!!! Chlodniej duzo , choc nie zimno, mokro, przyjemnie.. wreszcie jest czym odychac !
Udanego dnia wszystkim zycze !! Wytrzymajcie jeszcze troche
Ja tam wytrzymam prawie wszystko [w lodówce] zacząłem nawet opalać sobie giczoł, lewy, wystawiam go za otwarte okno w aucie i czekam, kiedy mi podmuch wiatru zroluje skarpetkę non iron, aż do samych sandałów, czad. Opalony jestem tradycyjnie na podkoszulek, czyli ryło, ręce i karczycho z dekoltem, ale giczoły rażą wręcz śnieżną bielą, więc jakoś sobie trzeba radzić w następnym tygodniu będę opalał giczoł prawy, ile to się musi człowiek nagimnastykować, żeby nie straszyć na plaży 🙂 🙂 🙂
Dzień dobry
Jak to tym ludziom ciężko dogodzić 
Kilka dni temu było narzekanie na chłód, a teraz znowu za gorąco
Ja to tylko cieszę się, że jak na razie lato jest chłodniejsze niż to drzewiej bywało i nie ma temperatur dochodzących, a nawet przekraczających 40C
Bo to jest prawdziwy upał i można się ugotować jak jajko – na twardo 
A próbowałaś faktycznie gotować tam jajka np. na nagrzanej blasze wystawionej na słońce? 😉
Quacku, lepiej uważaj, gdzie siadasz!
No właśnie
Nie tak dawno szyłam Rickowi taki błyszczący pokrowiec na siodełko motoru. Bo jak mi powiedział, nie zawsze ma szansę zaparkować w cieniu, a weź potem na czymś takim usiądź
Też się zagotują
No i na motorze nie ma klimatyzacji, którą można włączyć i poczekać aż się schłodzi…
Tak się zastanawiam, czy można by pojechać chwilę stojąc nad siedzeniem, aż się schłodzi – tak jak czasem staje się na pedałach, jadąc na rowerze…
Nie próbowałam
Ale wiem, że można na samochodzie, który stoi w pełnym słońcu takie jajeczko usmażyć. Do karoserii nie da się dotknąć, bo normalnie można się oparzyć i będą bąble
I do samochodu nie da się wsiąść. Najpierw na ładnych kilka minut włącza się klimatyzację i ucieka w cień (albo do domu), a dopiero potem można wszystko inne 
Na samochodzie bym nie gotował, bo się przecie pobrudzi, a przypalone jajka strasznie trudno schodzą z patelni, to co dopiero z samochodu 😀
Na razie – do pracy Rodacy!!!
Do popotem
Przeszły dwie burze nad miastem i wreszcie się ochłodziło, przy +35 stopniach w cieniu, ja nie funkcjonuję, mózg mi się lasuje, toż normalny biały człowiek nie jest stworzony do takich temperatur, to nieludzkie, a nawet niemisiowe :))))))
Trzeci dzień z rzędu powtarza się ta sama komedia, przez cały dzień lampa, pogoda jak drut, po południu na zachodzie zaczyna się chmurzyć, narasta taki złowrogi wał sinogranatowych kumulusów albo i kumulonimbusów i… nic z tego. Jakoś się to rozchodzi po kościach. A tu duszno i parno, i nie wiem, jechać na ten rower czy nie jechać, w końcu dochodzi ta 18:00 z minutami i mówię sobie, a, raz kozie śmierć, najwyżej będę w podskokach wracał do domu albo i niech mnie zmoczy, robię te 14 km z dwoma podjazdami, wracam z sercem gdzieś pod obojczykiem i dalej tak samo gorąco. A burze się zatrzymują, zdaje się, że gdzieś nad Kartuzami albo Kuesceżiną, po naszemu Kościerzyną. By się wreszcie podzielili, Kaszubi nieużyci!
Żeby nie rozciągać tutejszej listy komentarzy, pozwoliłem sobie wrzucić kilka zdjęć z Babowej dziedziny. Zapraszam piętro wyżej 🙂