Pan Ignacy Lajkonik ze względu na nieobecność pani Chandry, a powracającą niestety czasem obecność tej drugiej, przez małe „c” i wcale nie tytułowanej „panią”, miał takie dni, kiedy nie chciało mu się wychodzić z domu. No nie chciało mu się i już. Zakładał wtedy stary, powyciągany sweter, ciepłe papucie, zamiast herbaty z sokiem malinowym robił sobie bawarkę i błogosławił fakt, że praca przybywa do niego internetowymi łączami, a nie on do niej samochodem lub komunikacją miejską.
Nieuchronnie spędzał wtedy sporo czasu przed ekranem komputera. Raz – ze względu na pracę, dwa – ze względu na panią Chandrę, z którą prawie codziennie wymieniali maile. Pan Ignacy nieodmiennie trzymał w nich fason, żartował pogodnie i opisywał, jak też się ma bauhinia i pozostałe rośliny w mieszkaniu pani C. Czasem, ale niestety rzadko, udawało im się obojgu być przed ekranami komputerów w tym samym momencie i wtedy włączali na kilka minut komunikator, ciesząc się swoją zdalną obecnością i uśmiechając do siebie za pośrednictwem webcamów.
Poza pracą i panią Chandrą panu Ignacemu zdarzało się zajmować w sieci również innymi rzeczami. Czytywał serwisy informacyjne i felietony online, zdarzało się, że wpadał na jednego czy drugiego zaprzyjaźnionego bloga, a już najrzadziej udzielał się na internetowych forach. Temat dyskusji musiał go naprawdę zainteresować, a styl jej prowadzenia – zachęcić do udziału, a co najmniej – nie zniechęcić. W ten sposób właśnie trafił do jednego z portali na wątek „Jak nadążyć za zmianami?”. Autor tego wątku, podpisujący się jako „Pewien_Mis”, opisywał w dość melancholijny sposób, jak zmieniła się ostatnio jego praca:
„Kiedyś byliśmy wszyscy przekonani, że przynosimy dzieciom radość. Dzięki współpracującej z nami pani Irenie nasze powiedzonka były używane w zabawie i nie tylko, przez rodziców i ich pociechy. Całe rodziny siadały wspólnie do lektury opowiadań o nas, a na zabawy karnawałowe dzieciaki przychodziły poprzebierane w kostiumy ściągnięte z ilustracji do tych historii.
Aż wykupił nas duży koncern. Od grafika z wyczuciem trafiliśmy do montażysty, który uprościł nasze wizerunki, zamienił pastele na zdecydowane kolory i postawił na wulgarną dosłowność. Do naszych przygód wymyślono dalszy ciąg, pasujący jak za przeproszeniem pięść do nosa, a do kompanii ni stąd, ni zowąd przybył nam nowy, który cały czas kopie pod nami dołki. Myślę nawet, że donosi na nas do szefostwa.
A najgorsze, że nic już nie jest takie jak przedtem! Nie wolno nas naśladować, z cytowaniem są kłopoty, od razu do rzeczy bierze się sztab prawników. Okazało się, że to, co dla nas zrobiła pani Irena, nie zgadza się z tym, czego chce nowy prezes. Mówię wam – aż się odechciewa pracować!”
Panu Ignacemu cała ta historia wydała się skądsiś znana, ale wolał się upewnić. Wysłał do „Pewnego_Misa” e-maila, dostał po niedługim czasie odpowiedź i pokiwał nad nią głową: tak, wszystko się zgadzało! A potem wziął się do swojej pracy, ale kątem umysłu cały czas rozważał możliwe opcje. Na drugi dzień rano miał już gotową koncepcję, którą spisał w kilku wyrazistych punktach i wysłał na adres pewien_mis@darmowekonto.znanyportal.pl Odpowiedź przyszła po dwóch kwadransach i zawierała tylko jedno słowo: „Spróbujemy!”. I podpis.
Pan Lajkonik zatarł dłonie i czekał. Oczywiście nie tylko czekał, ale w tym czasie normalnie funkcjonował, co wychodziło mu nawet lepiej podczas tego czekania. Tak minęło kilka dni, aż wreszcie pan Ignacy w łączył radio i usłyszał, jak spiker zbulwersowanym tonem czyta o bohaterach popularnego filmu animowanego dla dzieci, którzy zachowywali się na kinowym ekranie podczas projekcji w sposób bardzo nie dla dzieci. Mowa była o wypaleniu cygara, karafce szkockiej whisky i dwuznacznych kupletach, śpiewanych przez pewne zwierzę w paski.
Następnego ranka gazety i portale piały na temat nader niestosownej dobranocki, która została wyemitowana poprzedniego dnia na antenie ogólnopolskiej telewizji. Jej bohaterowie wymieniali niepochlebne uwagi na temat swoich twórców, a na koniec jeden z nich… zdjął koszulkę, w której zawsze dotąd występował. Media z jednej strony utyskiwały nad upadkiem obyczajów i obniżeniem jakości dobranocek. Media z drugiej strony metaforycznie załamywały ręce w związku z obnażeniem się na oczach dzieci. Rzecznik koncernu stwierdził, że to prowokacja konkurencji i serial w takim kształcie nigdy nie opuszczał montażowni.
Po kilku dniach afera trwała w najlepsze. Animowanym bohaterom spadała oglądalność wśród najmłodszej widowni i nie rekompensowała tego wcale rosnąca – wśród widowni nastoletniej i zbuntowanej. Po serii nieprzystojnych napisów, wykonanych przez rysunkowe postacie od środka telewizorów sprayem (który z niektórych ekranów w ogóle nie chciał schodzić!), część rodziców w ogóle zakazała włączania swoim dzieciom odbiorników w porze dobranocki. Miarka się przebrała, a prezes koncernu pod naciskiem przerażonych mam i tatusiów nie miał innego wyjścia, jak pójść bohaterom na rękę. Powrócono do pierwotnej grafiki, prawników zagoniono z powrotem do ich działu, a do skrzynki pocztowej pana Lajkonika – tej realnej, nie wirtualnej – trafił garnuszek miodu z niewprawnie nakreśloną karteczką z napisem „Dźkuje barzdo”.
Pan Ignacy zrobił sobie więc na kolację miodową ucztę, obficie smarując słodkim specjałem maślane bułeczki, przekrojone wzdłuż równoleżników na trzy części. Humor poprawiły mu zarówno przysmaki, jak i rozmowa z panią Chandrą przez komunikator, dlatego też wieczór ten należał do najmilszych od wielu dni. Pod koniec pan Lajkonik coś sobie przypomniał, odwrócił się w stronę Autora, ruchem brwi pokazał słoiczek, a następnie gestem Nikodema Dyzmy uniósł dłoń z ostrzegawczo wystawionym palcem wskazującym i powiedział znacząco: – Nno!
_____________
Tekst chroniony prawem autorskim (wszystkie części cyklu o p. Lajkoniku). Opublikowany w witrynie www.kontrowersje.net oraz madagaskar08.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie i przedruk tylko za zgodą autora.